Świat nam odjeżdża.

Jeśli spojrzeć na polskie kolarstwo w perspektywie kilku lat do przodu, to chyba trzeba się powoli oswajać z myślą, że po czasach Niewiadomej, Jasińskiej, Majki i Kwiatkowskiego czeka nas kilka lat posuchy.

Występy juniorów i młodzieżowców podczas mistrzostw świata oglądałem z mieszanymi uczuciami. Poziom rywalizacji wydał mi się zaskakująco wysoki i o ile w juniorach jeszcze widać ślady różnic w przygotowaniu fizycznym i prostą zasadę „kto silniejszy, jedzie szybciej”, o tyle wyścig młodzieżowców był już kapitalnie rozegrany na poziomie taktycznym. Ale gdy podczas tych samych wyścigów patrzyłem na występy biało-czerwonych, to euforia szybko ustępowała rozczarowaniu. Bo jeśli spojrzeć na polskie kolarstwo w perspektywie kilku lat do przodu, to chyba trzeba się powoli oswajać z myślą, że po czasach Niewiadomej, Jasińskiej, Majki i Kwiatkowskiego czeka nas kilka lat posuchy.

Może rozbłyśnie kilka talentów, ale i w to zaczynam wątpić.  W ubiegłym roku podczas startu Tour de France w Dusseldorfie mieszkaliśmy w hotelu z jedną z worldtourowych drużyn, której przedstawiciele dyskretnie podpytywali polskich dziennikarzy o Alana Banaszka. Minął kolejny sezon i na palcach jednej ręki można policzyć wyścigi, które nasz potencjalny „talent” w ogóle ukończył. Kolejka chętnych do podpisania kontraktu jakoś się nie ustawia, na razie nie ma dla niego nawet miejsca w „polskim” CCC Team. Kilka miesięcy temu Filip Maciejuk też trafił na testy do jednej z ekip WT, gdzie na widok jego wyników wydano okrzyk: „What a great performance!”. Ale po świetnej pierwszej części sezonu powietrze nieco zeszło i performance przestał być „great”. We wczorajszym wyścigu młodzieżowców Maciejuk był całkowicie niewidoczny i ostatecznie rywalizacji nie ukończył, choć to właśnie po nim spodziewano się najlepszego występu.

Być może narzekam nieco na wyrost, ale przypomniało mi się, że jakiś czas temu pisałem dla Sport.pl materiał o tym, czy popularność kolarstwa amatorskiego może się w jakiś wymierny sposób przełożyć na sukcesy w zawodowym peletonie. Porozmawiałem na tę okoliczność z kilkoma osobami i odniosłem wrażenie, że ich entuzjazm jest raczej umiarkowany, a trudno im zarzucić brak zaangażowania w rozwój dyscypliny. Cezary Zamana na przykład patrzy na amatorskie wyścigi bardziej w kategoriach wydarzeń towarzyskich, niż sportowych. Jeśli miałoby się to w jakikolwiek sposób przełożyć na przyszłe wyniki, to wyłącznie w ten sposób, że przykład „bawiących się” w kolarstwo rodziców może zainspirować dzieci i młodzież do robienia tego samego. Ale podejrzewam, że jeśli w ogóle ta metoda działa, to raczej sporadycznie, przy czym podpieram się tu również własnym doświadczeniem i obserwacjami mojego 16-letniego syna, który moją rowerową zajawkę traktuje po prostu jako dziwactwo starego. Są ludzie, którzy zbierają znaczki, inni chodzą na ryby, jego ojciec jeździ na rowerze. Dopóki jego koledzy nie zaczną tego robić, nie widzi specjalnego powodu, żeby się tym interesować, bo zwyczajnie nie będzie miał z nimi o czym gadać.

O tym, jak trudno zachęcić dzieci i młodzież do uprawiania kolarstwa mówił mi też Bartek Huzarski, który w swojej akademii zderza się z tym problemem na co dzień. Do generalnego braku zainteresowania sportem wśród dzieci (z jednym wyjątkiem na to, że prawie każdy chciałby być Messim lub Lewandowskim) i dość nędznej atrakcyjności zajęć z WF-u w szkole dokłada jeszcze cegiełkę w postaci nadmiernego obciążenia dzieci obowiązkami szkolnymi, co dotyczy szczególnie tych dzieciaków, które akurat są na etapie najszybszego rozwoju fizycznego. Czyli wtedy, kiedy praca z nimi mogłaby przynosić najlepsze efekty. Jak do tego dodać jeszcze postawę rodziców, nieustannie chuchających i dmuchających na dziecko, byle sobie nie zrobiło żadnej krzywdy, to przepis na katastrofę kolarstwa jest gotowy, bo to jest akurat ten sport, którego nie sposób uprawiać w ciepłej hali, pod której drzwi można zawieźć dziecko i poczekać, aż wyjdzie i wsiądzie wprost do samochodu, bo wracając autobusem jeszcze gotowe się przeziębić.

Jedyną osobą, która tryskała optymizmem, był przedstawiciel PZKol, który wychwalał – skądinąd słusznie – Narodowy Program Rozwoju Kolarstwa, realizowany przez MSiT. Program ze wszech miar słuszny i chwalebny, ale jak spojrzeć na jego realizację, to mimo wszystko trudno popaść w skrajny optymizm. Bo jeśli metodą na wyławianie potencjalnych kolarskich talentów mają być organizowane pod kuratelą Związku wyścigi, to – pardon maj frencz – król jest nagi. W całym sezonie i w całym kraju organizowanych jest bowiem całe 19 imprez dla żaków (dzieci w wieku 11-12 lat). 25 imprez dla młodzików (13-14 lat) też nie wyrywa z kapci. Juniorzy młodsi – 32 imprezy. Statystycznie wychodzi więc na to, że od biedy w jednym województwie w ciągu całego sezonu odbywają się całe dwie imprezy, dające szanse na wyłowienie i późniejsze kształtowanie kolarskiego talentu. Tyle, że to taka statystyka, jak z tymi myśliwymi, którzy polowali na jelenia: jeden chybił w prawo, drugi w lewo i wyszło im, że średnio trafili. W Podkarpackiem i Świętokrzyskiem takich imprez nie ma wcale (a drogi do uprawiania kolarstwa znakomite).

Jeśli więc spróbować spojrzeć w przyszłość z tej perspektywy, to wygląda to strasznie mizernie, a bieżące wyniki naszej młodzieży przestają dziwić. Oczywiście, może się okazać, że znów będzie sprzyjać nam szczęście i lada moment trafi nam się talent na miarę Majki czy Kwiatkowskiego. Tyle, że to w dalszym ciągu będzie kwestia bardziej szczęścia, niż efektów solidnej pracy u podstaw. A bez niej na wyniki takie, jakie osiągają w mistrzostwach świata Belgowie, Holendrzy, Włosi czy Szwajcarzy, najzwyczajniej w świecie nie mamy co liczyć.

 

Foto: © Bettini Photo / Innsbruck -Tirol 2018

Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy…

To nie jest post sponsorowany, choć poniekąd można by go za taki uznać, biorąc pod uwagę, że mój aktualny pracodawca cierpliwie przymyka oko na moją kolarską zajawkę i mimo dzielenia uwagi oraz czasu między pracę i pasję ciągle mi jakąś tam pensyjkę płaci 😉 Niemniej jedną z fajniejszych rzeczy, jakie udało mi się w zawodowej karierze osiągnąć, było przekonanie ekipy magazynu SZOSA do realizacji cyfrowego wydania pisma na naszej platformie Digitivo, równolegle z premierą wydania drukowanego.

Początki były trudne, jak początki wszystkiego. Tym trudniejsze, że zespół SZOSY przywiązywał ogromną wagę do wizualnej strony całego przedsięwzięcia, czego zresztą pilnuje do dziś, za co szacun, bo wydawcom rzadko udaje się trzymać wysoki poziom przez kilkanaście wydań, a tu już leci trzecia dziesiątka. Rzecz w tym, że przeniesienie do cyfrowej wersji różnych edycyjnych kwiatków w taki sposób, żeby równie dobrze jak w papierze wyglądały na różnych urządzeniach, z różnej wielkości ekranami, nie jest takie proste, jak się z pozoru wydaje. W końcu się udało i aplikacja SZOSY ujrzała światło dzienne. Po co?

Już widzę, jak w tym momencie wielu z Was się unosi słusznym gniewem, że i tak nic nie zastąpi papieru, bo przecież nie ma nic lepszego, jak zapach kawy i drukarskiej farby o poranku. Spoko, rozumiem, sam się wychowałem na lekturze m.in. „Przekroju”, który przez długie lata dzieciństwa (swoją drogą: w dzieciństwie lata były zdecydowanie dłuższe, niż teraz…) był dla mnie najbardziej dosłownym tytułem we wszechświecie, gdyż faktycznie trzeba go było przekrawać, rozcinając perforowane arkusze papieru, żeby można było przerzucić kolejną stronę. Dziś już takich gazet nie robią…

No ale skoro wszyscy tak kochają papier, to dlaczego w naszym kraju sprzedaje się tak mało gazet i czasopism? Nawet stok w Kitzbuhel nie jest tak stromy, jak linia obrazująca spadek sprzedaży prasy w Polsce. Powody są różne: począwszy od tego, że w ogóle czytamy coraz mniej, bo zamiast tego oglądamy zdjęcia kotów na Facebooku i śmieszne filmiki na Youtube, a skończywszy na tym, że do Empiku nie zawsze mamy po drodze, a i kiosków na ulicach jakby mniej i nie obok każdego można zaparkować samochód, żeby kupić gazetę.

Wydania cyfrowe nie służą temu, żeby zastąpić papier, ale żeby odpowiedzieć właśnie na tę potrzebę odbiorcy: wygodę. W nabyciu (wystarczy dwa razy poruszyć paluchem, żeby stać się posiadaczem najnowszego wydania) i w korzystaniu, bo mogę sobie sięgnąć po dowolne wydanie w każdej chwili i w prawie każdych okolicznościach przyrody. Nawet podczas przerwy w jeździe na rowerze – bo właściwie dlaczego nie?

Żałuję, że jeszcze nie wszyscy wydawcy dojrzeli do tego, żeby ułatwiać życie swoim czytelnikom i łamać bariery w ich dostępie do treści. Cieszę się za to, że od ponad trzech lat możemy realizować cyfrowe wydania dla SZOSY, bo to jest kawał naprawdę solidnie przygotowanego materiału, zawierającego znakomite teksty zacnych autorów i doskonałe zdjęcia.

Jeśli jeszcze nie kosztowaliście tego, co ma Wam do zaoferowania SZOSA – nie zwlekajcie. Kosztuje mniej niż dętka w Decathlonie, a zapewni Wam znakomitych treści do czytania na co najmniej kilka jesiennych wieczorów…

Tutaj można pobrać aplikację na iPhone’a lub iPada, tutaj na urządzenie z Androidem, a jeśli zdecydujesz się na zakup subskrypcji, to gorąco zachęcam, żeby to robić bezpośrednio w sklepie SZOSY.

Dobrej lektury!