Kilka lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie, odwiedził mnie mój poprzedni szef. Jechaliśmy na jakąś konferencję do Wiednia, ale zanim następnego ranka wyruszyliśmy w drogę, poszliśmy na kolację i spacer po mieście.
Błąkając się po Krakowie dotarliśmy w okolice tzw. Bernadki, kładki łączącej Kazimierz z Podgórzem. Jej charakterystycznym elementem są zawieszone nad Wisłą rzeźby przedstawiające gimnastyków.
Nie pamiętam już, jak dokładnie brzmiało pytanie, zadane wówczas przez moją żonę, ale sens jej myśli sprowadzał się do tego, co sprawiło, że artysta sięgnął po taki środek wyrazu i wykonane z jakiegoś stopu metalu odlewy zawiesił nieruchomo na stalowej linie.
– Wieloskrętka – odparł bez chwili wahania mój szef. – Stalowa lina spleciona z wielu cieńszych. Cokolwiek na niej zawiesisz, wisi nieruchomo. Jak krzesełka w kolejce linowej.
Na tym zakończyliśmy dyskusję o artystycznych uniesieniach. Mój były szef jest inżynierem, didaskalia nieszczególnie go interesują. Funkcjonalne rozwiązania i proste odpowiedzi – jak najbardziej.
Dwa kolory
W „Czułym narratorze” Olga Tokarczuk sporo miejsca poświęciła zjawisku, które nazwała „chorobą dosłowności”. Chodzi o rozumienie świata i opisujących go słów wyłącznie w sposób jednoznaczny, pozbawiony jakichkolwiek niuansów i alternatywnych znaczeń.
Konsekwencją „choroby dosłowności” jest sprowadzenie wszystkiego do prostych, kontrastowych pojęć, które łatwo sobie przeciwstawiać i rozstrzygać: to dobre, tamto złe. Czarne i białe, pozbawione dystansu, przymrużenia oka. Wszystko śmiertelnie serio i ostatecznie.
I ta wieloskrętka, i Tokarczuk, przypominają mi się za każdym razem, gdy spojrzę na dyskusję o tegorocznym Tour de Pologne. Ileż tam jest definitywnych stwierdzeń na temat tego, jak jest, jak być powinno, co powinien zrobić Czesław Lang i co nas niebawem czeka.
W skrócie: jest źle, powinno było być lepiej, Czesław powinien odejść, a polskie kolarstwo czeka smutny koniec, bo Tour de Pologne to jego antypromocja i nic więcej poza nabijaniem kieszeni Langa pieniędzmi z państwowych spółek. A komentarz wyścigu w TVP tylko tę „antypromocję” wzmacnia.
No i balony. Nie zapominajmy o balonach, choć te w tym roku jakby zeszły na dalszy plan.

Od razu zastrzegę, że na tegoroczny wyścig patrzyłem jednym okiem, zajmując się w tym czasie czymś innym. W całości obejrzałem tylko etap do Rzeszowa, bo akurat miałem dyżur i pisałem relację. Byłem też na mecie w Krakowie, gdzie pogadałem trochę z ludźmi widzącymi to wszystko z bliska.
I przepraszam, ale nie widzę wszystkiego w tak ponurych barwach, w jakich maluje rzeczywistość rzesza komentujących.
Szeroki plan
Zacząłbym chyba od tego, że w tym roku przed Tour de Pologne poprzeczka zawisła wyjątkowo wysoko. Tydzień przed startem polskiego wyścigu skończyła się absolutnie wyjątkowa i emocjonująca od początku do końca edycja Wielkiej Pętli.
To była prawdziwa kolarska uczta, której smak będziemy jeszcze długo wspominać. Wszystko, co miało i będzie miało miejsce po niej, wydaje się mdłe i nijakie. W sumie normalna sprawa: jeśli coś nam się podobało, to większość z nas chce, żeby przynajmniej przez jakiś czas nic tego nie przesłaniało.
Na tle tegorocznego Tour de France polski wyścig pod względem sportowym wyglądał faktycznie wyjątkowo ubogo. Tego, czy wypadłby lepiej, gdybyśmy wcześniej przez cały lipiec czekali na jeden atak pod Hautacam, a ten by nie nastąpił, nie dowiemy się nigdy. Niemniej wydaje mi się, że warto spojrzeć w tym przypadku również na tak szerokie tło.
Góry
Nie przyłączę się również do chóru ślepo krytykujących poprowadzoną wokół „bieszczadzkiego komina” trasę.
Pomijam już kwestie czysto techniczne, wynikające z ograniczeń narzuconych przez UCI (maksimum 2 h transferu dziennie). Nad mrzonkami o trasie prowadzącej „dookoła Polski” też nie warto się pochylać, chociaż niezmiernie mnie bawi domaganie się zmiany nazwy wyścigu, skoro nie odzwierciedla ona rzeczywistości.
Już słyszę to larum, gdyby Lang zmienił nazwę np. na Lang Race lub inną, związaną z marką sponsora. „Zamach na tradycję i narodową świętość” byłby odmieniany przez wszystkie przypadki.
W tym miejscu wypada również serdecznie pozdrowić wszystkich, którym solą w oku jest wzorowana na Tour de France nazwa polskiego wyścigu, ale których „patriotyzm” i przywiązanie do „polskich wartości” nie pozwalają sklecić w ojczystym języku zdania bez co najmniej kilku zawstydzających błędów. Czytanie o tym, że „wyścig mugł by się nazywać po Polsku” niezmiennie wywołuje uśmiech politowania na mojej twarzy.
Zresztą ta obłuda części krytykantów jest sama w sobie zabawna. Z jednej strony proponują podróż z Gdańska do Zakopanego, najlepiej przez Białystok i Zieloną Górę, bo przecież „wyścig ma promować Polskę”. Z drugiej, gdy dyskusja schodzi na problem niewystarczająco atrakcyjnych podjazdów, wyliczają te najlepsze w Czechach lub w Słowacji.
Nie wydaje mi się, by wyłącznie góry decydowały o atrakcyjności wyścigu. W takich na przykład Belgii i Holandii, gdzie na brak popularności kolarstwo raczej nie może narzekać, na nadmiar 15-kilometrowych stromych podjazdów organizatorzy nie cierpią, a dyscyplina jakoś nie upada. W Danii, którą tak zachwycaliśmy się miesiąc temu, najwyżej położonym punktem jest szczyt przęsła mostu nad Wielkim Bełtem, a do uprawiania tego sportu, z niemałymi sukcesami, Duńczyków to nie zniechęca.
Tylko te dwa przykłady pokazują, że źródło problemu tkwi gdzie indziej. Góry są fajne, ale da się bez nich żyć.

Złe decyzje
Zdecydowanie zgadzam się jednak z uwagą, że błędem w tegorocznej edycji było umieszczenie jazdy na czas na przedostatnim etapie.
Mnie osobiście podoba się idea rozstrzygania 1200-kilometrowego wyścigu na sekundy, ale tym razem chyba poszła ona nieco za daleko i peleton faktycznie momentami sprawiał wrażenie, jakby jechał „na przeczekanie”.
Jeśli w ogóle w tygodniówce jest miejsce na etap jazdy na czas, to wydaje mi się, że sens ma to wyłącznie na otwarcie i tylko pod warunkiem, że będzie to czasówka na tyle długa lub trudna, by powstały różnice, które później trzeba gonić.
Mam nadzieję, że organizatorzy tego błędu nie powtórzą, bo z zasłyszanych w Krakowie plotek wywnioskowałem, że impreza w południowo-wschodniej Polsce zagości na trochę dłużej. Dlaczego? O tym za moment.
Wcześniej pozwolę sobie na moment zatrzymać przy samej transmisji.
Rutyna
Jako pracownik Eurosportu nie zamierzam komentować decyzji dotyczących sprzedaży praw telewizyjnych. Jest jak jest, nie zmienimy tego. To nie miejsce na dyskusje o polityce.
Warto jednak zauważyć, że Lang jest w pewnym sensie zakładnikiem tej sytuacji. On jest zobowiązany do tego, by zapewnić sygnał. Musi go po prostu kupić, a wielkiego wyboru na naszym rynku nie ma. Przychodami ze sprzedaży praw kolarskich zasadniczo nikt się z organizatorami i zespołami nie dzieli, co – na marginesie – jeśli nie ulegnie zmianie, moim zdaniem najdalej za kilka lat sprowadzi na dyscyplinę potężne problemy.
Relacja może się podobać lub nie. Można ją oglądać lub nie. Jeśli ktoś wylewa w internecie morze hejtu na komentatorów, bo „zmarnował tyle czasu przed telewizorem”, powinien raczej spojrzeć w lustro. Bo to był jego czas i jego telewizor. Nikt go do siedzenia przed nim nie zmuszał.
Stanę w obronie kolegów z konkurencji, bo z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu zajmuje złapanie właściwego „rytmu” oraz nauczenie się rozpoznawania zawodników po sylwetkach i fragmentach schowanych za wielkimi okularami twarzy, bo numery na komentatorskich monitorach widać tylko w zbliżeniu.
„Kolarz z wąsem” to nie „wstyd”, „żenada” czy „skandal”. To brak rutyny, bo siedem wyścigowych dni w roku to za mało, żeby nabrać biegłości w tej robocie, która tylko z pozoru wydaje się łatwa.
Ale przecież internetowi „znawcy wszystkiego” wiedzą lepiej: jak komentować, jak pisać, jak kadrować zdjęcia i jak wymawiać nazwisko Vingegaard, bo duńska kuzynka szwagra nagrała „właściwą” formę i wysłała Messengerem. Ale to opowieść na inną okazję.

Impreza na wyłączność
Tę Tokarczuk na początku przywołałem nie bez powodu. Nie tak dawno wywołała niemałą awanturę, gdy powiedziała, że książek nie pisze się dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy mają ochotę czytać.
W kolarstwie (i w ogóle w sporcie) w pewnym sensie jest dokładnie odwrotnie: imprezy organizuje się dla wszystkich. Tymczasem tym, czego w otoczeniu kolarstwa zupełnie nie rozumiem, część kibiców uważających się za „prawdziwych fanów”, jest głęboko przekonana, że wyścigi są wyłącznie dla nich.
Tour de France ma w Eurosporcie wielokrotnie większą oglądalność od wszystkich innych wyścigów. Nie dlatego, że „prawdziwi fani” budzą się wówczas z zimowego snu lub nagle pączkują, ale m.in. dlatego, że przed ekranami siada wówczas zupełnie nowa, „okazjonalna” publika, przyciągnięta sławą wielkiej imprezy i chętna obejrzeć kawał Francji. I ta publika też ma prawo dobrze się bawić, a nie być wiecznie obsztorcowywana w Internecie, że się nie zna i zadaje głupie pytania.
Ci rzekomo „najwierniejsi” i podkreślający na każdym kroku, że zależy im na „promocji kolarstwa”, bardzo często robią naprawdę wiele, by tych „nowicjuszy” jak najbardziej zniechęcić. Zupełnie tak samo jak piłkarscy kibole, choć brakuje tu szalików, wydzielonych trybun i innych kibolskich atrybutów.

Z Tour de Pologne jest podobnie. Przekonanie o tym, że wyścig jest wyłącznie dla tych, którzy „muszą” go oglądać, a potem załamywać ręce nad „zmarnowanym czasem” (oraz obowiązkowo o fatalnej kondycji polskiego kolarstwa) jest tak silne, że niektórzy nie wahają się sięgnąć po największe obelgi i najgłupsze postulaty, by wyrazić swoje niezadowolenie.
Postami z hasłem „Lang powinien odejść” lub wprost z żądaniem jego „dymisji” ja na miejscu Czesława wytapetowałbym sobie biuro. Myśl o zdymisjonowaniu właściciela z jego prywatnej imprezy wprawia mnie zawsze w szampański nastrój.
Będzie jeszcze trudniej
Mam raczej złe wieści dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych: ta impreza nie jest wyłącznie dla was. Dokładnie w takim samym stopniu jest to impreza dla tych wszystkich „zwykłych” ludzi z Sanoka, Leska, Łańcuta czy dowolnego innego miasta i wioski. Oni mają dokładnie takie samo prawo się bawić oglądaniem kolorowego peletonu, nawet jeśli nie zawsze wiedzą, o co tak do końca w tej zabawie chodzi.
I – obawiam się – te wieści będą jeszcze „gorsze”. Bo w tych wspomnianych wcześniej okołowyścigowych plotkach bardzo często pojawiało się zdanie, że w tym roku wyraźnie dawało się odczuć, że pieniędzy na organizację imprezy było mniej niż w poprzednich latach. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić.
Tymczasem (to już z innych pogłosek) włodarze miast i miasteczek na trasie wyścigu już ponoć zapraszali Tour de Pologne za rok. Tam impreza bardzo się podobała, ludzie byli zadowoleni, a nie można zapominać o tym, że zbliża się rok wyborczy, w którym wiele krętych zwykle ścieżek w magiczny sposób się prostuje i zyskuje nową nawierzchnię…
To nie jest tak, że nie można tego wyścigu uczynić sportowo atrakcyjniejszym. Ale obawiam się, że w tych coraz trudniejszych czasach te wszystkie niuanse i półcienie staną się jeszcze bardziej istotne. O proste odpowiedzi, jak ta tytułowa wieloskrętka, będzie coraz trudniej.
Czy nam się to podoba czy nie, będziemy musieli dużo baczniej przyglądać się nie tylko imprezie, ale również towarzyszącym jej okolicznościom. Albo po prostu o niej zapomnieć. Bo Lang nie po to 30 lat temu kupił do niej prawa i konsekwentnie rozwija, by wyłącznie zbierać za to razy od postronnych obserwatorów. To jest biznes jak każdy inny. I jak każdy inny musi na siebie zarabiać.
Spodziewam się w związku z tym jeszcze większego hejtu. W tym roku osiągnął taki poziom, że nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak wcześniej.
O wyścigu powiedziano w tym roku tyle złego, że ja sam, choć zwykle za wiele rzeczy imprezę krytykowałem, tym razem mimowolnie i na przekór szukałem w nim jasnych stron.
To jedyne, co się wam udało, hejterzy. Najserdeczniejsze gratulacje!
Foto: Szymon Gruchalski Cycling (za zgodą Autora)