Wieloskrętka

Skala hejtu wokół tegorocznego Tour de Pologne urosła do tak absurdalnych rozmiarów, że w samoobronie i nieco mimowolnie zacząłem szukać w tym wszystkim jasnych stron. Nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak dawniej. Trudno nie uznać tego za swoisty „sukces” hejterów.

Kilka lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie, odwiedził mnie mój poprzedni szef. Jechaliśmy na jakąś konferencję do Wiednia, ale zanim następnego ranka wyruszyliśmy w drogę, poszliśmy na kolację i spacer po mieście.

Błąkając się po Krakowie dotarliśmy w okolice tzw. Bernadki, kładki łączącej Kazimierz z Podgórzem. Jej charakterystycznym elementem są zawieszone nad Wisłą rzeźby przedstawiające gimnastyków.

Nie pamiętam już, jak dokładnie brzmiało pytanie, zadane wówczas przez moją żonę, ale sens jej myśli sprowadzał się do tego, co sprawiło, że artysta sięgnął po taki środek wyrazu i wykonane z jakiegoś stopu metalu odlewy zawiesił nieruchomo na stalowej linie.

– Wieloskrętka – odparł bez chwili wahania mój szef. – Stalowa lina spleciona z wielu cieńszych. Cokolwiek na niej zawiesisz, wisi nieruchomo. Jak krzesełka w kolejce linowej.

Na tym zakończyliśmy dyskusję o artystycznych uniesieniach. Mój były szef jest inżynierem, didaskalia nieszczególnie go interesują. Funkcjonalne rozwiązania i proste odpowiedzi – jak najbardziej.

Dwa kolory

W „Czułym narratorze” Olga Tokarczuk sporo miejsca poświęciła zjawisku, które nazwała „chorobą dosłowności”. Chodzi o rozumienie świata i opisujących go słów wyłącznie w sposób jednoznaczny, pozbawiony jakichkolwiek niuansów i alternatywnych znaczeń.

Konsekwencją „choroby dosłowności” jest sprowadzenie wszystkiego do prostych, kontrastowych pojęć, które łatwo sobie przeciwstawiać i rozstrzygać: to dobre, tamto złe. Czarne i białe, pozbawione dystansu, przymrużenia oka. Wszystko śmiertelnie serio i ostatecznie.

I ta wieloskrętka, i Tokarczuk, przypominają mi się za każdym razem, gdy spojrzę na dyskusję o tegorocznym Tour de Pologne. Ileż tam jest definitywnych stwierdzeń na temat tego, jak jest, jak być powinno, co powinien zrobić Czesław Lang i co nas niebawem czeka.

W skrócie: jest źle, powinno było być lepiej, Czesław powinien odejść, a polskie kolarstwo czeka smutny koniec, bo Tour de Pologne to jego antypromocja i nic więcej poza nabijaniem kieszeni Langa pieniędzmi z państwowych spółek. A komentarz wyścigu w TVP tylko tę „antypromocję” wzmacnia.

No i balony. Nie zapominajmy o balonach, choć te w tym roku jakby zeszły na dalszy plan.

Foto: Szymon Gruchalski

Od razu zastrzegę, że na tegoroczny wyścig patrzyłem jednym okiem, zajmując się w tym czasie czymś innym. W całości obejrzałem tylko etap do Rzeszowa, bo akurat miałem dyżur i pisałem relację. Byłem też na mecie w Krakowie, gdzie pogadałem trochę z ludźmi widzącymi to wszystko z bliska.

I przepraszam, ale nie widzę wszystkiego w tak ponurych barwach, w jakich maluje rzeczywistość rzesza komentujących.

Szeroki plan

Zacząłbym chyba od tego, że w tym roku przed Tour de Pologne poprzeczka zawisła wyjątkowo wysoko. Tydzień przed startem polskiego wyścigu skończyła się absolutnie wyjątkowa i emocjonująca od początku do końca edycja Wielkiej Pętli.

To była prawdziwa kolarska uczta, której smak będziemy jeszcze długo wspominać. Wszystko, co miało i będzie miało miejsce po niej, wydaje się mdłe i nijakie. W sumie normalna sprawa: jeśli coś nam się podobało, to większość z nas chce, żeby przynajmniej przez jakiś czas nic tego nie przesłaniało.

Na tle tegorocznego Tour de France polski wyścig pod względem sportowym wyglądał faktycznie wyjątkowo ubogo. Tego, czy wypadłby lepiej, gdybyśmy wcześniej przez cały lipiec czekali na jeden atak pod Hautacam, a ten by nie nastąpił, nie dowiemy się nigdy. Niemniej wydaje mi się, że warto spojrzeć w tym przypadku również na tak szerokie tło.

Góry

Nie przyłączę się również do chóru ślepo krytykujących poprowadzoną wokół „bieszczadzkiego komina” trasę.

Pomijam już kwestie czysto techniczne, wynikające z ograniczeń narzuconych przez UCI (maksimum 2 h transferu dziennie). Nad mrzonkami o trasie prowadzącej „dookoła Polski” też nie warto się pochylać, chociaż niezmiernie mnie bawi domaganie się zmiany nazwy wyścigu, skoro nie odzwierciedla ona rzeczywistości.

Już słyszę to larum, gdyby Lang zmienił nazwę np. na Lang Race lub inną, związaną z marką sponsora. „Zamach na tradycję i narodową świętość” byłby odmieniany przez wszystkie przypadki.

W tym miejscu wypada również serdecznie pozdrowić wszystkich, którym solą w oku jest wzorowana na Tour de France nazwa polskiego wyścigu, ale których „patriotyzm” i przywiązanie do „polskich wartości” nie pozwalają sklecić w ojczystym języku zdania bez co najmniej kilku zawstydzających błędów. Czytanie o tym, że „wyścig mugł by się nazywać po Polsku” niezmiennie wywołuje uśmiech politowania na mojej twarzy.

Zresztą ta obłuda części krytykantów jest sama w sobie zabawna. Z jednej strony proponują podróż z Gdańska do Zakopanego, najlepiej przez Białystok i Zieloną Górę, bo przecież „wyścig ma promować Polskę”. Z drugiej, gdy dyskusja schodzi na problem niewystarczająco atrakcyjnych podjazdów, wyliczają te najlepsze w Czechach lub w Słowacji.

Nie wydaje mi się, by wyłącznie góry decydowały o atrakcyjności wyścigu. W takich na przykład Belgii i Holandii, gdzie na brak popularności kolarstwo raczej nie może narzekać, na nadmiar 15-kilometrowych stromych podjazdów organizatorzy nie cierpią, a dyscyplina jakoś nie upada. W Danii, którą tak zachwycaliśmy się miesiąc temu, najwyżej położonym punktem jest szczyt przęsła mostu nad Wielkim Bełtem, a do uprawiania tego sportu, z niemałymi sukcesami, Duńczyków to nie zniechęca.

Tylko te dwa przykłady pokazują, że źródło problemu tkwi gdzie indziej. Góry są fajne, ale da się bez nich żyć.

Foto: Szymon Gruchalski

Złe decyzje

Zdecydowanie zgadzam się jednak z uwagą, że błędem w tegorocznej edycji było umieszczenie jazdy na czas na przedostatnim etapie.

Mnie osobiście podoba się idea rozstrzygania 1200-kilometrowego wyścigu na sekundy, ale tym razem chyba poszła ona nieco za daleko i peleton faktycznie momentami sprawiał wrażenie, jakby jechał „na przeczekanie”.

Jeśli w ogóle w tygodniówce jest miejsce na etap jazdy na czas, to wydaje mi się, że sens ma to wyłącznie na otwarcie i tylko pod warunkiem, że będzie to czasówka na tyle długa lub trudna, by powstały różnice, które później trzeba gonić.

Mam nadzieję, że organizatorzy tego błędu nie powtórzą, bo z zasłyszanych w Krakowie plotek wywnioskowałem, że impreza w południowo-wschodniej Polsce zagości na trochę dłużej. Dlaczego? O tym za moment.

Wcześniej pozwolę sobie na moment zatrzymać przy samej transmisji.

Rutyna

Jako pracownik Eurosportu nie zamierzam komentować decyzji dotyczących sprzedaży praw telewizyjnych. Jest jak jest, nie zmienimy tego. To nie miejsce na dyskusje o polityce.

Warto jednak zauważyć, że Lang jest w pewnym sensie zakładnikiem tej sytuacji. On jest zobowiązany do tego, by zapewnić sygnał. Musi go po prostu kupić, a wielkiego wyboru na naszym rynku nie ma. Przychodami ze sprzedaży praw kolarskich zasadniczo nikt się z organizatorami i zespołami nie dzieli, co – na marginesie – jeśli nie ulegnie zmianie, moim zdaniem najdalej za kilka lat sprowadzi na dyscyplinę potężne problemy.

Relacja może się podobać lub nie. Można ją oglądać lub nie. Jeśli ktoś wylewa w internecie morze hejtu na komentatorów, bo „zmarnował tyle czasu przed telewizorem”, powinien raczej spojrzeć w lustro. Bo to był jego czas i jego telewizor. Nikt go do siedzenia przed nim nie zmuszał.

Stanę w obronie kolegów z konkurencji, bo z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu zajmuje złapanie właściwego „rytmu” oraz nauczenie się rozpoznawania zawodników po sylwetkach i fragmentach schowanych za wielkimi okularami twarzy, bo numery na komentatorskich monitorach widać tylko w zbliżeniu.

„Kolarz z wąsem” to nie „wstyd”, „żenada” czy „skandal”. To brak rutyny, bo siedem wyścigowych dni w roku to za mało, żeby nabrać biegłości w tej robocie, która tylko z pozoru wydaje się łatwa.

Ale przecież internetowi „znawcy wszystkiego” wiedzą lepiej: jak komentować, jak pisać, jak kadrować zdjęcia i jak wymawiać nazwisko Vingegaard, bo duńska kuzynka szwagra nagrała „właściwą” formę i wysłała Messengerem. Ale to opowieść na inną okazję.

Foto: Szymon Gruchalski

Impreza na wyłączność

Tę Tokarczuk na początku przywołałem nie bez powodu. Nie tak dawno wywołała niemałą awanturę, gdy powiedziała, że książek nie pisze się dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy mają ochotę czytać.

W kolarstwie (i w ogóle w sporcie) w pewnym sensie jest dokładnie odwrotnie: imprezy organizuje się dla wszystkich. Tymczasem tym, czego w otoczeniu kolarstwa zupełnie nie rozumiem, część kibiców uważających się za „prawdziwych fanów”, jest głęboko przekonana, że wyścigi są wyłącznie dla nich.

Tour de France ma w Eurosporcie wielokrotnie większą oglądalność od wszystkich innych wyścigów. Nie dlatego, że „prawdziwi fani” budzą się wówczas z zimowego snu lub nagle pączkują, ale m.in. dlatego, że przed ekranami siada wówczas zupełnie nowa, „okazjonalna” publika, przyciągnięta sławą wielkiej imprezy i chętna obejrzeć kawał Francji. I ta publika też ma prawo dobrze się bawić, a nie być wiecznie obsztorcowywana w Internecie, że się nie zna i zadaje głupie pytania.

Ci rzekomo „najwierniejsi” i podkreślający na każdym kroku, że zależy im na „promocji kolarstwa”, bardzo często robią naprawdę wiele, by tych „nowicjuszy” jak najbardziej zniechęcić. Zupełnie tak samo jak piłkarscy kibole, choć brakuje tu szalików, wydzielonych trybun i innych kibolskich atrybutów.

Foto: Szymon Gruchalski

Z Tour de Pologne jest podobnie. Przekonanie o tym, że wyścig jest wyłącznie dla tych, którzy „muszą” go oglądać, a potem załamywać ręce nad „zmarnowanym czasem” (oraz obowiązkowo o fatalnej kondycji polskiego kolarstwa) jest tak silne, że niektórzy nie wahają się sięgnąć po największe obelgi i najgłupsze postulaty, by wyrazić swoje niezadowolenie.

Postami z hasłem „Lang powinien odejść” lub wprost z żądaniem jego „dymisji” ja na miejscu Czesława wytapetowałbym sobie biuro. Myśl o zdymisjonowaniu właściciela z jego prywatnej imprezy wprawia mnie zawsze w szampański nastrój.

Będzie jeszcze trudniej

Mam raczej złe wieści dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych: ta impreza nie jest wyłącznie dla was. Dokładnie w takim samym stopniu jest to impreza dla tych wszystkich „zwykłych” ludzi z Sanoka, Leska, Łańcuta czy dowolnego innego miasta i wioski. Oni mają dokładnie takie samo prawo się bawić oglądaniem kolorowego peletonu, nawet jeśli nie zawsze wiedzą, o co tak do końca w tej zabawie chodzi.

I – obawiam się – te wieści będą jeszcze „gorsze”. Bo w tych wspomnianych wcześniej okołowyścigowych plotkach bardzo często pojawiało się zdanie, że w tym roku wyraźnie dawało się odczuć, że pieniędzy na organizację imprezy było mniej niż w poprzednich latach. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić.

Tymczasem (to już z innych pogłosek) włodarze miast i miasteczek na trasie wyścigu już ponoć zapraszali Tour de Pologne za rok. Tam impreza bardzo się podobała, ludzie byli zadowoleni, a nie można zapominać o tym, że zbliża się rok wyborczy, w którym wiele krętych zwykle ścieżek w magiczny sposób się prostuje i zyskuje nową nawierzchnię…

To nie jest tak, że nie można tego wyścigu uczynić sportowo atrakcyjniejszym. Ale obawiam się, że w tych coraz trudniejszych czasach te wszystkie niuanse i półcienie staną się jeszcze bardziej istotne. O proste odpowiedzi, jak ta tytułowa wieloskrętka, będzie coraz trudniej.

Czy nam się to podoba czy nie, będziemy musieli dużo baczniej przyglądać się nie tylko imprezie, ale również towarzyszącym jej okolicznościom. Albo po prostu o niej zapomnieć. Bo Lang nie po to 30 lat temu kupił do niej prawa i konsekwentnie rozwija, by wyłącznie zbierać za to razy od postronnych obserwatorów. To jest biznes jak każdy inny. I jak każdy inny musi na siebie zarabiać.

Spodziewam się w związku z tym jeszcze większego hejtu. W tym roku osiągnął taki poziom, że nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak wcześniej.

O wyścigu powiedziano w tym roku tyle złego, że ja sam, choć zwykle za wiele rzeczy imprezę krytykowałem, tym razem mimowolnie i na przekór szukałem w nim jasnych stron.

To jedyne, co się wam udało, hejterzy. Najserdeczniejsze gratulacje!

Foto: Szymon Gruchalski Cycling (za zgodą Autora)

Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths

Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu

Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) postanowiła zadbać o dobre samopoczucie kolarskiej społeczności w trudnych czasach pandemii i dzień po dniu publikuje kolejne produkty swojej nieograniczonej wyobraźni, których stosowanie ma znacząco poprawić bezpieczeństwo kolarzy. Na razie światło dzienne ujrzały m.in. zakazy zjeżdżania siedząc na górnej rurze (tzw. pozycja super tuck) i opierania się łokciami o kierownicę, czyli jazda na „niewidzialnej czasówce”. Czekam na obowiązek instalacji dzwonka.

Mam podejrzenia, że cichym sponsorem UCI został jakiś producent maści na zajady, bo na razie to chyba będzie jedyny realny efekt tych „regulacji”. 1 kwietnia jako data wejścia tych pomysłów w życie też wiele mówi o ich powadze. Choć nie można wykluczyć, że paluchy w tym maczał również Zwift. Być może organizacja wirtualnego czempionatu weszła UCI tak mocno, że postanowiła wszystkie inne imprezy sprowadzić pod względem atrakcyjności do wspólnego mianownika z jazdą na trenażerze.

Kiedy jakiś czas temu ujawniono listę postulatów i projekty regulacji, mających na celu poprawę bezpieczeństwa kolarzy w wyścigach, patrzyłem na nią z podziwem i lekkim niedowierzaniem, że komuś udało się towarzystwo z Aigle przekonać do tak racjonalnych pomysłów. Bo w tym projekcie prawie wszystko trzymało się kupy: jednolite standardy zabezpieczenia trasy (nie tylko na finiszach), idący za standardem system ocen organizatorów i obowiązek powoływania menedżera ds. bezpieczeństwa, obszerna baza danych o wypadkach i ich przyczynach itd. To wszystko miało ręce i nogi. To, co widzimy dzisiaj, to jakaś niesmaczna groteska.

Trudno odmówić racji Michałowi Kwiatkowskiemu, który twierdzi, że te wszystkie pomysły to forma zrzucania odpowiedzialności za bezpieczeństwo wyścigów na kolarzy. Zamiast skupić się na zagwarantowaniu odpowiednich warunków do ścigania, Unia koncentruje się na wymyślaniu sytuacji, w których kolarze mogą popełnić błąd.

Jedynym skutkiem takich działań będzie przeregulowanie zasad, skutkujące tym, że wyścigi staną się śmiertelnie nudne. Zapomnijmy o ucieczkach i szukaniu minimalnych przewag. Przyzwyczajmy się do kończenia każdego etapu finiszem. Bezpiecznym dopiero od przyszłego roku, bo wdrożenie jednolitego standardu barier na metach odłożono w czasie. Są ważniejsze sprawy, jak chociażby super tuck.

Co gorsza, nawet do sensownych rozwiązań UCI podeszła od d… strony. Bo o ile rozsądne jest zwrócenie uwagi na nagminne śmiecenie na trasie wyścigów, z wyrzucaniem bidonów gdzie popadnie na czele, o tyle przerzucenie obowiązku pilnowania tego na kolarzy nie ma większego sensu. Wożenie w kieszeniach pustych bidonów nieszczególnie poprawi bezpieczeństwo jazdy. Konieczność zorganizowania na trasie większej liczby „zielonych stref” rozwiązałaby ten problem. O tym pomyśle, choć również znalazł się na ogłoszonej w grudniu liście postulatów, na razie jest jakoś niespecjalnie głośno. Zamiast tego proponuje się karanie kolarzy.

Stworzenie rankingu „zielonych wyścigów”, co poniekąd jakiś czas temu zapoczątkowali organizatorzy Giro d’Italia, tworząc na własne potrzeby kategorię „Green Ride”, mogłoby całe kolarstwo uczynić atrakcyjniejszym i społecznie nieco bardziej odpowiedzialnym. Na razie jednak „Green Ride” funkcjonuje tylko w postaci hasztagu i wysyłanych kilka razy w roku komunikatów prasowych, w których RCS Sport chwali się hybrydową lub elektryczną flotą. I to by było na tyle, jeśli idzie o walory „edukacyjne”.

Już nie mówiąc o tym, że „dawanie przykładu” UCI mogłaby zacząć od siebie, ustawiając kalendarz i wymogi wobec organizatorów w taki sposób, by kolarstwo nie wymagało nieustannego latania samolotami. Bo na razie ten „zielony sport” zostawia za sobą całkiem pokaźny ślad węglowy.

Ale to nie tym razem. Na razie UCI największy problem widzi w „niewidzialnej kierownicy”.

Foto: Lotto-Soudal Cycling Team

Opinie jak niemiecka chemia. Złe zagraniczne lepsze od naszych dobrych

Nie zgadzam się z oceną całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia. Moim zdaniem jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej owa „cała Polska”.

Jeśli jest w sporcie coś, co pociąga mnie w nim w sposób szczególny, to jest to jego złożoność i wielowymiarowość. To coś, co sprawia, że nie jest dziedziną oderwaną od życia, ale pewną jego szczególną formą. I gdy tylko się zechce, można jej się przyjrzeć nieco bliżej. Rozłożyć na części pierwsze i zrozumieć, co składa się na sukces, a co jest przyczyną porażki.

Całkiem jak w życiu, tylko nieco łatwiej, bo tu zazwyczaj wiemy, czego należy szukać.

My jednak zazwyczaj wolimy iść na skróty i patrzeć wyłącznie na jedną stronę tego – nomen omen – medalu. Jak często przy ocenie wyników sportowców. I przy wynikach pewnych wyborów.

Burza, jaka rozpętała się wokół wczorajszej nagrody Przeglądu Sportowego dla Tour de Pologne pokazuje to jak na dłoni. Choć tym razem o oceny było jeszcze łatwiej, bo skrytykowali ją „zagraniczni eksperci”, a to dla wielu rodzimych komentatorów kolarstwa niczym głos wyroczni. „Zagraniczni eksperci” z natury rzeczy muszą mieć rację.

Ale czy na pewno mają?

W żadnym zagranicznym komentarzu nie znalazłem analizy innych wydarzeń, z którymi TdP konkurował o miano „Imprezy Roku”. Nie sądzę, by ktokolwiek w ogóle zadał sobie takie pytanie, a wydaje mi się w tej sprawie fundamentalne, bo rok 2020 był w wydarzenia raczej ubogi. Tour de Pologne się jednak odbyło, mimo wyjątkowo trudnej sytuacji, przypominającej momentami chodzenie po polu minowym. I okazało się – również mimo makabrycznego wypadku na 1. etapie – wyjątkowo udane pod względem oglądalności. Oraz frekwencji, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na trasie nie powinno być właściwie nikogo.

Nikt nie zadał sobie i organizatorom plebiscytu pytania o kryteria, jakimi się kierowano przy wyborze. Wybór oceniono przez pryzmat „złego wrażenia”, jakie wywołał wypadek Fabio Jakobsena w Katowicach. Wypadek, który nie został przecież przez organizatora spowodowany, choć niewątpliwie pokazał jak na dłoni, że pewne rzeczy można było rozwiązać inaczej.

Tyle tylko, że to wszystko wiemy dzisiaj.

W sierpniu byliśmy wszyscy skoncentrowani na tym, by w okolicy mety nie było kibiców, bo takie były wymogi narzucone przez UCI organizatorom wyścigów w czasie pandemii. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie skutki uboczne przyniesie ich stosowanie. Nie przewidzieli tego organizatorzy, nie przewidziała ustalająca dla nich wytyczne UCI, nie przewidzieli również uczestnicy imprezy. Dlaczego więc pretensje skupiają się tylko w jednym miejscu?

Po zdarzeniu pozostało złe wrażenie. Pełna zgoda. Ale czy siedem z rzędu dopingowych zwycięstw Armstronga w Tour de France zrobiło dobre wrażenie? Czy dobre wrażenie sprawiło wycofanie się dwóch zespołów z ubiegłorocznego Giro d’Italia? Dlaczego akurat wobec Langa jesteśmy tacy surowi? Bo tak spontanicznie orzekli „zagraniczni eksperci”?

„To nie tak. Wyścig jest świetnie zorganizowany, a kolarze uwielbiają przyjeżdżać do Polski. Poza tym macie cudownych kibiców i fantastyczną atmosferę. Naprawdę, to poziom światowy. Natomiast nie zmienia to faktu, że kolarze powinni być lepiej chronieni” – powiedział niedługo po wypadku Patrick Lefevere, pytany przez Marka Bobakowskiego o to, czy uważa, że wyścig jest źle zorganizowany.

Pięć zdań, z których cztery chwalą organizację wyścigu, a ostatnie wskazuje na potrzebę zwrócenia większej uwagi na bezpieczeństwo kolarzy. My skupiliśmy się tylko na nim, adresując je wyłącznie w stronę organizatora, choć przecież podmiotów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kolarzy jest znacznie więcej. Od nich samych począwszy, na UCI ustalającej szczegółowe do poziomu wysokości skarpetki zasady skończywszy.

Nie lubię wcielać się w rolę obrońcy Tour de Pologne. Sam wielokrotnie krytykowałem organizatorów za różne rzeczy i ciągle uważam, że imprezę można pod wieloma względami uatrakcyjnić i poprawić. Ale jednocześnie mam w sobie dość pokory, by nie krzyczeć z fotela „a nie mówiłem!”, oceniając po fakcie sytuację, której skutki były moim zdaniem niemożliwe do przewidzenia.

Jednostronność tych ocen jest dla mnie zaprzeczeniem wszystkiego, co ważne w sporcie, którego istotą jest pokonywanie przeszkód, a nie uginanie się pod ciężarem krytyki.

Ocena całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej „cała Polska”.

No ale cóż. Wybór nie spodobał się „zagranicznym ekspertom”. Posypaliśmy więc sobie zachodnią przyprawą naszą własną stęchliznę i postanowiliśmy się w niej rozsmakować. Przecież skoro zagraniczne, to musi być dobre.

A tak na marginesie, choć kiedyś już o tym wspominałem: wideo z finiszu w Katowicach przez jakiś czas było najczęściej wyszukiwanym klipem w polskim internecie. Filmy z wypadku zostały łącznie wyświetlone kilka milionów razy.

Skoro robią „złe wrażenie”, to dlaczego je tak wytrwale oglądamy?

Maszyna do uszczęśliwiania

Z Michałem Kwiatkowskim rozmawiałem ostatni raz tuż przed mistrzostwami świata. Świeżo po Tour de France, podczas którego wygrał jeden z etapów i to w stylu, który na długo pozostanie w pamięci kolarskich kibiców.

Zapytałem go wówczas, czy ta wygrana daje mu poczucie, że jest choćby częściowo „rozliczony” z Tourem. Odpowiedział, że chociaż to zwycięstwo smakowało mu szczególnie i cieszy się, że wpadło do jego palmares, to w istocie niewiele ono zmienia w jego podejściu do jazdy. Bo ta zmiana nastąpiła znacznie wcześniej.

„Moje marzenia o rozwijaniu się jako kolarz na klasyfikację generalną Wielkich Tourów musiałem już jakiś czas temu zrewidować. Czas mnie goni, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym przed końcem kariery nie wygrał chociażby po raz trzeci Strade Bianche” – powiedział. I dodał: „Mam jeszcze wiele do ugrania w wyścigach, które wygrywałem do tej pory i to jest mój plan na przyszłość”.

Przygotowując się do tej rozmowy uznałem, że dzień przed wyścigiem o tęczową koszulkę to nie jest właściwy moment na pytanie o nowy kontrakt. Po tych zdaniach, które przytoczyłem powyżej, byłem jednak pewien, że jeśli nawet sprawa nie jest jeszcze do końca dogadana, to z dużym prawdopodobieństwem jakiś ogólny jej zarys został już ustalony. Bo kiedy Michał mówi o „planach”, to zwykle ma na myśli rzeczy, nad którymi jakaś praca już się rozpoczęła. Wszystkie inne znajdują się w sferze „marzeń”.

Kłopot z polskimi kibicami kolarstwa w dużej mierze polega na tym, że nie potrafią od siebie tych dwóch pojęć odróżnić. Kiedy więc Kwiato mówi o swoich marzeniach, są zazwyczaj odbierane jako deklaracja przyniesienia na tacy kolejnych zwycięstw.

Trochę przewrotnie zapytałem na Facebooku, czy jest jakieś jedno miejsce, w którym można poczytać lamenty na temat przedłużonego przez Michała kontraktu. Do tego nie trzeba się szczególnie wysilać, bo niemal pod każdą wzmianką na ten temat na bank znajdzie się jakiś „fachowiec”, który zaserwuje gawiedzi rozkminę o tym, jak to Kwiatkowski marnuje swój talent na wożenie bidonów i bycie „wyrobnikiem” pracującym dla innych kolarzy. Można by w tym miejscu ze znudzeniem ziewnąć, gdyby nie to, że te „opinie” są później bezmyślnie powielane przez innych.

Chyba nigdy nie zrozumiem nieustannego postponowania jednego z najwyżej cenionych za wszechstronność kolarzy, który mógłby być fundamentem dowolnego zespołu. Żaden jednak nie zagwarantuje mu zwycięstw i żaden nie zapewni mu roli lidera, bo dziś właściwie „etatów” liderów w zespołach już nie ma. Wyścigów jest zbyt dużo, a przyszłość wielu ekip zbyt niepewna, by odgrywać jakiekolwiek partie rozpisane na wcześniej określone role. To wszystko zmienia się zbyt szybko, by przywiązywać się do jednego scenariusza. Geraint Thomas i Tao Geoghegan Hart mi świadkami.

Kwiato miał niebywałe szczęście i dobrego nosa, trafiając do ekipy, która jako jedna z nielicznych jest w stanie swoim kolarzom zapewnić względną stabilność. Drużyny, która w tym roku udowodniła, że nie ma w jej szeregach świętych krów i że nawet ci wyżej wspomniani „etatowi” liderzy muszą się nauczyć godzić z rozczarowującymi decyzjami.

To w barwach tego zespołu sięgnął po znakomitą większość swoich wspaniałych zwycięstw, chociaż wielu ludzi ciągle twierdzi (a ja nadal nie wiem na jakiej podstawie), że gdzie indziej zdobyłby ich więcej.

I teraz ta właśnie ekipa z nie najmłodszym, bo już 30-letnim i jednym z najlepiej zarabiających w peletonie kolarzem przedłuża kontrakt o kolejne trzy lata.

Michał ma plan nadal wygrywać. Jeśli to nie jest droga do jego realizacji, to nie wiem, co by nią mogło być.

I jeszcze taki cytat mi się przypomniał, który pasuje do tej sytuacji jak ulał. „Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – miał onegdaj o sobie samym powiedzieć „Boski Diego”.

Michał rzecz jasna nie ma w sobie tyle buty. Choć czasami powinien.

Foto: Getty Images

A jeśli to właśnie Lang ma rację?

Wiele razy krytykowałem Tour de Pologne. Za wizerunkową przaśność, za patos, za nieprzystające do końca drugiej dekady XXI wieku traktowanie hostess. Ale czym dłużej o tym myślę i czym bardziej rozglądam się wokół siebie, zadaję sobie pytanie: a może to jednak Lang ma rację? Może po prostu właśnie tacy jesteśmy?

A teraz mnie bawcie! – zdaje się mówić przeciętny polski fan kolarstwa, zasiadając wygodnie przed ekranem. Koniecznie z laptopem na kolanach lub telefonem w dłoni, by nie stracić nawet sekundy, gdy tylko nadarzy się okazja do krytyki. A przy okazji Tour de Pologne przyczepić się można do wszystkiego: do niewystarczająco atrakcyjnej trasy, do pokazywanych z helikoptera obrazków blokowisk, do patetycznych porównań do Ligi Mistrzów, a nawet do uśmiechu jego organizatora.

Trochę się dziwię, że wytrzymywał tak długo, zanim w końcu stracił cierpliwość i rzucił wyzwanie niezłomnym krytykantom.

– Do wszystkich ekspertów kieruję propozycję: rozpiszmy konkurs na nową trasę. Niech się ludzie wypowiedzą. Zbierzemy wszystkie opinie i zastanowimy się nad nimi. Niech się zgłaszają miasta chętne do organizacji etapów. Zdajmy się na konkurs – powiedział w poniedziałek w rozmowie z Polską Agencją Prasową, określając jednocześnie zarys zadania: siedem zróżnicowanych etapów średnio po 180 km, maksymalnie dwie godziny transferu dziennie oraz starty i mety w miastach skłonnych zaangażować się organizacyjnie i finansowo.

„A dlaczego mamy szukać panu Langowi samorządów chętnych do płacenia za jego wyścig? – rozległo się niemal natychmiast w odpowiedzi. „A ile to wszystko kosztuje?” – zainteresowało się nagle kilka osób, choć nie przypominam sobie, by ktokolwiek zadawał to pytanie, gdy wieszano na Langu psy za „kręcenie się wokół komina” albo „Tour de Małopolska i Śląsk”. Nagle się okazało, że kreślenie flamastrami po mapie i rysowanie swojej „trasy marzeń”, to zaledwie początek zabawy. Raczej z tych łatwiejszych.

Ciekaw jestem naprawdę tych pomysłów i bardzo liczę, że znajdą się wśród nich i takie, które okażą się możliwe do zrealizowania. Ale jestem głęboko przekonany, że będzie ich raczej niewiele. Kilka kropel wobec całego morza hejtu, który z roku na rok się wylewa na organizatorów Tour de Pologne.

Nie twierdzę, że Czesław Lang jest nieomylny. Zresztą wiele razy sam krytykowałem TdP. Za wizerunkową przaśność, która była może atrakcyjna w połowie lat ’90, ale już dawno przestała pasować do coraz bardziej nowoczesnych i zadbanych centrów miast i miasteczek. Za nieprzystające do końca drugiej dekady XXI wieku traktowanie hostess, przeganianych jak na wystawie przed oczyma rozbawionej gawiedzi. Za przesadny patos i często natrętne poszukiwanie dodatkowej symboliki, jakby za mało było w tym wszystkim emocji sportowych i trzeba było na siłę szukać innych.

Ale z drugiej strony… rozglądam się też wokół siebie i poza centrami miast widzę dokładnie taką samą feerię atakujących mnie zewsząd reklam. Ten sam przesadnie demonstracyjny patriotyzm, tak samo nachalną i pozbawioną głębszego znaczenia symbolikę.

I czym dłużej o tym myślę, tym częściej zadaję sobie pytanie: a co, jeśli to jednak Lang ma rację? Jeśli po prostu tacy właśnie jesteśmy? Jeśli to do takiego „ogółu” adresowana jest jego impreza? W imię czego mam się domagać, żeby zaczął ją lepić na moją modłę? Jeśli to właśnie ta metoda się sprawdza, to dlaczego miałby ją zmieniać pod wpływem mojej krytyki?

Wysłuchuje tych samych lamentów dokładnie co roku, bo każdy rości sobie prawo do podzielenia się ze światem własnymi przemyśleniami na temat Tour de Pologne, na ogół nie zdając sobie sprawy nawet z ułamka problemów, jakie są po drodze do ogarnięcia. Od zawierającej wiele zer w obcej walucie kwoty za wpis do kalendarza UCI, po wynagrodzenie ochrony pilnującej parkingu dla autokarów drużyn. Od zorganizowania w szczycie sezonu urlopowego blisko tysiąca miejsc w hotelach, po toaletę dla ekipy, która montuje barierki. Od dziesiątek pozwoleń na przejazd po publicznych drogach, po zapewnienie w karetce ekipy, która w razie takiego wypadku, jaki zdarzył się na mecie w Katowicach, niezwłocznie znajdzie się tam gdzie trzeba i stanie na wysokości zadania.

A my siedzimy w wygodnych fotelach i kolejny rok z rzędu bijemy pianę o to, że niewystarczająco nas usatysfakcjonował zakreślając trasę na mapie.

Zapominamy przy tym wszystkim o tym, że Tour de Pologne to w pierwszej kolejności wydarzenie sportowe, a jako takie broni się lepiej niż dobrze. Tylko że sport nas już niespecjalnie w tym wszystkim interesuje.

Bardzo mnie ubawiło, gdy wśród „nowych” pomysłów na „trasę marzeń” TdP ponownie ujrzałem Bukowinę. Okazuje się bowiem, że to co jedni zawzięcie krytykują, inni na swój sposób wysoko cenią. Nie można więc wykluczyć, że pomysł Czesława okaże się w istocie znacznie prostszy, niż się wydaje. Będzie całkiem zabawnie, gdy w wyniku „konkursu” otrzymamy całkiem podobną do dzisiejszej trasę, tylko będącą „pomysłem” internautów.

Tylko czy krytyka ucichnie, gdy się okaże, że jednak miał rację?

Siła fantazji, klęska kalkulacji.

Rozmawiałem kilka dni temu z Piotrem Wadeckim i nagle rozmowa zeszła nam na Remco Evenepoela. Czekam jeszcze na autoryzację, więc nie mogę odesłać do pełnego tekstu, ale padło tam takie zdanie, że tym, co wyróżnia młodego Belga spośród wszystkich innych kolarzy, jest brak maniery kalkulowania i oszczędzania sił na ostatni atak. Jeśli czuje, że ma siłę – daje z siebie wszystko.

I tak sobie patrzę teraz na zwycięzców ostatnich wyścigów i etapów: Bernal w Tour de France (22 lata), wspomniany wyżej Evenepoel (19 lat) w San Sebastian i we wczorajszej czasówce na ME, Jonas Vingegaard (22 lata) na etapie TDP w Kościelisku, za plecami którego przyjechali Pawel Sivakow (również 22 lata) i Ian Hindley (23). Dzisiejszy zwycięzca etapu, Matej Mohorič to też raczej młodziak (24 lata), który popisał się kapitalną ucieczką i niesamowitą siłą woli do końca.

OK – ktoś powie, że nikt go nie gonił, bo nie liczył się w generalce. Ale mimo wszystko z tyłu toczyła się jakaś walka, a on jechał, nie oddając ani sekundy z uzyskanej przewagi. Przecież nie potrzebował na mecie aż blisko minuty, mógł odpuścić i nie wycinać się tak mocno.

Patrzę sobie na to wszystko i budzi się we mnie jakaś nadzieja, że może ci młodzi kolarze wniosą do peletonu nie tylko świeżą krew, ale przede wszystkim nieco fantazji, ambicji i szaleństwa. Może nie zawsze się to będzie opłacało, no ale z drugiej strony: czy opłaca się to liczenie na ostatni, decydujący atak, który wcale nie musi nastąpić?

Śmiesznie brzmiały tłumaczenia Kruijswijka, niezadowolonego z neutralizacji 19. etapu Tour de France, bo przecież on miał w planach decydujący atak właśnie na tym ostatnim podjeździe, którego nie było. Dziwnie było patrzeć na Vincenzo Nibalego, który podczas Giro zlekceważył Richarda Carapaza (26 lat, więc też jeszcze nie weteran), bo przecież niemożliwe, żeby się taki wyścig rozstrzygał już na 14 etapie. A jednak! Pawel Sivakow też nie czekał na ostatni podjazd, tylko zaatakował na 6. etapie Tour de Pologne i to dzięki temu wygrał wyścig. Co ryzykował? Tylko ewentualną walkę z Vingegaardem i Hindleyem. Wobec reszty musiał już tylko pilnować, by mu nie odjechali.

Przed startem Tour de Pologne spędziłem długą chwilę na rozmowie z Krzysztofem Wyrzykowskim. Pewnie wszyscy znają zdanie Krzysztofa na temat słuchawek w World Tourze. W pewnym sensie się z tym zgadzam, ale gdzieś z tyłu głowy zawsze miałem kwestie bezpieczeństwa. Wydawało mi się, że gdyby peleton zrezygnował ze słuchawek, to musiałby jednocześnie nieco zwolnić. Nawet sprawdziłem przy jakiejś okazji, o ile wzrosła średnia prędkość na Tour de France od początku lat ’90, kiedy w peletonie zaczęły się pojawiać radia: ponad 3 kmh! Niewiele? Przy 90-godzinnym wyścigu to jest prawie 300 kilometrów, czyli dwa etapy różnicy! (Co oczywiście nie jest zasługą wyłącznie radia, ale to bez wątpienia jeden z wielu elementów tej zmiany).

Kiedy dzisiaj patrzę na tych młodych kolarzy, atakujących wtedy, gdy czują, że „mają pod nogą” i dzięki temu wygrywają wyścigi, albo gdy widzę, jak niektórzy w decydujących momentach wyrywają sobie słuchawki z ucha, zastanawiam się, czy to aby przypadkiem nie jest dobra metoda na ożywienie wyścigów? Na to, by skończyć z tymi kalkulacjami i zdalnym sterowaniem z wozu technicznego. Masz pod nogą? Jedź! Potrzebujesz pomocy? Dogadaj się! Chcesz zaryzykować? Ryzykuj!

Kolarstwo jest sportem, w którym strategia jest niezmiernie ważna. Ale strategia, pozbawiona odrobiny fantazji i ryzyka, strasznie ten sport wyjaławia. I trochę dziwię się Rafałowi Majce, że po doświadczeniach sprzed dwóch lat, gdy przegrał wyścig już w Szczyrku (choć nieco „pomógł” mu w tym Peter Sagan), próbował wygrać tegoroczny Tour de Pologne jednym atakiem, przeprowadzonym 40 kilometrów przed metą ostatniego etapu.

Rozumiem, że mógł nie mieć siły na więcej. Szanuję to, bo wiem, jak ciężka to jest robota. Ale jako kibic czuję się trochę zawiedziony. Nie brakiem zwycięstwa. Brakiem fantazji i determinacji, które prawdopodobnie wynikały z kolejnych kalkulacji: oszczędzania sił na Vueltę.

Oby się opłaciło, choć śmiem podejrzewać, że Vueltę również wygra kolarz, który w decydującym momencie wyrwie sobie słuchawkę z ucha i zda się na instynkt. Kimkolwiek będzie – jemu będę kibicował.

Foto: Szymon Gruchalski / Tour de Pologne

(Za)duma.

Są takie momenty, w których najwłaściwiej jest po prostu milczeć. Przeczekać, aż przetoczą się pełne patosu akty żalu, teorie, wymyślane na poczekaniu przez domorosłych specjalistów od wszystkiego, kipiące poczuciem wyższości „dobre rady”, czy wreszcie rozpaczliwie wołające o kliknięcie tytuły w serwisach, przechodzących siebie w kombinowaniu, jak tu podzielić włos na czworo i z maską troski na twarzy wycisnąć jeszcze kilka odsłon i reklamowych grosików.

Są takie momenty, w których zwyczajnie odechciewa się bycia częścią tego paskudnego świata. Wtedy najlepiej jest posiedzieć w ciszy. Bo i o czym tu mówić? Przegadać śmierć? Nonsens.

Nigdy nie widziałem w sporcie czegoś tak smutnego, a jednocześnie tak pięknego, jak wczorajszy etap Tour de Pologne z Jaworzna na Kocierz. I chociaż wiem, że to nie jest najwłaściwsze na tę okoliczność słowo, to nie znajduję niczego bardziej odpowiedniego: czułem po prostu dumę.

Ktoś kiedyś powiedział, że jak nie wiesz, jak powinieneś się zachować, zachowaj się po prostu przyzwoicie. Tak zachowali się wczoraj organizatorzy Tour de Pologne, zdejmując i zasłaniając wszystkie reklamy, neutralizując – w porozumieniu z zawodnikami – etap i nie przerywając wyścigu, ale pozwalając mu dojechać do mety, w kierunku której zmierzał również Bjorg Lambrecht. Tak zachowali się wczoraj kibice, którzy liczyli przecież na zabawę, festyn i widowisko, a zamiast tego, z przewiązanymi żałobnym kirem flagami i naprędce namalowanymi numerami Belga, stanęli wzdłuż drogi i w milczeniu odprowadzali wzrokiem smutny peleton.

Mignęło mi gdzieś w poniedziałkowy wieczór wypowiedziane przez Czesława Langa zdanie, że 76. edycja Tour de Pologne będzie się wszystkim kojarzyła już tylko z tym nieszczęśliwym wypadkiem. To nieprawda. Będzie się kojarzyła z młodym Belgiem, który stracił tu życie i z tysiącami Polaków, którzy stanęli przy trasie, by go pożegnać i oddać mu hołd. I z numerem 143, którego już nigdy nie zobaczymy na trasie tego wyścigu.

Jakiś czas temu napisałem, że moim zdaniem wyścigowi Tour de Pologne brakuje legendy. Nie mamy ikonicznych alpejskich szczytów, nie mamy flandryjskich bruków, nie mamy toskańskich „białych dróg”, a nade wszystko nie mamy tradycji, bo tę na długie lata „zagrabił” Tour de Pologne Wyścig Pokoju. Nasz wyścig musi budować swoją legendę od nowa, przez własnych bohaterów i własne historie. Również te tragiczne, jak śmierć Bjorga Lambrechta. Ale przede wszystkim te piękne, jak etap, którym go wyścig pożegnał.

Ale powinniśmy w sobie pielęgnować te obrazy nie tylko dla Tour de Pologne, ale przede wszystkim dla siebie. Bo w takich gestach, w takich chwilach i w takiej ciszy, zdajemy się być nieco lepszymi ludźmi, niż w tym nieustannym jazgocie, przez który rozpaczliwie (i nie zawsze mądrze) każdego dnia próbujemy się przebić.

Foto: Szymon Gruchalski / Tour de Pologne

Kibice sukcesu.

Eurovision Sport i A.S.O. podały wczoraj wyniki oglądalności wybranych etapów tegorocznej edycji Tour de France. Duńczycy pozamiatali: kanał, w którym transmitowano etap na Tourmalet, osiągnął 66,6% udział w rynku (czyli w pewnym uproszczeniu: dwóch na trzech Duńczyków kibicowało w sobotę Fuglsangowi i spółce). Podobnie było w Belgii (59,4%) i Holandii (56%). A u nas? Hmm…

Ktoś przytomnie zauważył, że skoki narciarskie uprawia w Polsce może 300 osób, a oglądają miliony. Z kolarstwem jest dokładnie na odwrót. I nawet, jeśli jest w tym stwierdzeniu sporo przesady, to mimo wszystko trend jest właśnie mniej więcej taki.

Rozumiem oczywiście, że sukcesy budują zainteresowanie, choć to również nie jest reguła. Sukcesy Roberta Korzeniowskiego nie spowodowały, że ludzie zaczęli masowo uprawiać chód sportowy. Olimpijskie złota Renaty Mauer czy Pawła Nastuli nie zagnały milionów ludzi na strzelnice czy tatami. Mnóstwo dyscyplin, w których Polacy zdobywają medale, to sporty absolutnie niszowe, w których przeżycie bywa większym sukcesem, niż zdobycie złotego krążka. Czyli to jednak nie zawsze tak działa. OK, do popularności skoków z całą pewnością przyczyniła się organizacja zawodów w Zakopanem i Wiśle, ale przecież kolarzy z World Touru również możemy oglądać na naszych drogach. Gdzie więc tkwi źródło problemu?

Wnioskując z ostatnich dyskusji i komentarzy największym zmartwieniem polskiego kibica jest to, że Polacy w Wielkich Tourach nie osiągają znaczących sukcesów, więc nie ma się czym emocjonować. „Nie ma komu kibicować” – czytam niemal na każdym kroku, choć to akurat pierwszy Tour de France od ładnych paru lat, w którym występuje tylko dwóch Polaków (co zresztą nie jest wynikiem jakiejś wyjątkowo słabej formy pozostałych, ale decyzji odnośnie wyboru imprez, podjętych już dawno temu, bo nie sposób przecież startować we wszystkich wyścigach z puchnącego z roku na rok kalendarza UCI). Można odnieść wrażenie, że 4 etapowe zwycięstwa Majki i Bodnara na Wielkiej Pętli, zwycięstwa Tomka Marczyńskiego i podium Rafała w Vuelcie, mistrzostwo świata Kwiatkowskiego – a to wszystko w ostatnich 5 latach – rozochociły nas tak bardzo, że teraz miejsce w czołówce należy nam się przez zasiedzenie i jak nie jadą biało-czerwoni, to dyscyplina kuleje i nie jest warta oglądania.

Mnie ten argument smuci i bawi zarazem. I wydaje mi się mocno naciągany. Zanim wybuchła „małyszomania” przed długie lata w polskich skokach działo się raczej niewiele. Urodziłem się kilka lat po sukcesie Wojciecha Fortuny, więc nie mogę pamiętać tamtej euforii. A mimo to przez całe lata 80. żywo interesowałem się skokami, kibicując Nykaenenowi, Weissflogowi i innym. Pamiętam występy Piotra Fijasa, a po nich długo, długo nic, aż do czasu, gdy skakać zaczął Małysz.

W kolarstwie dla odmiany sukcesów mieliśmy zawsze dużo więcej, a możliwość jego oglądania ograniczoną niemal wyłącznie do relacji z Wyścigu Pokoju. Później jego legenda przygasła, a dla kolarstwa szosowego w Polsce nadszedł długi okres posuchy, z rzadka pokrapianej radością z sukcesów Halupczoka czy Jaskuły. Od kilku lat na brak sukcesów narzekać nie możemy, ale oczekiwania widzów najwyraźniej rosną jeszcze szybciej, a jak już się kibicom znudzi wyzywanie naszych kolarzy od „wyrobników” i planowanie na nowo ich karier, to dostaje się też Eurosportowi, że relacje są za długie i nudne (jakby istniał jakiś nakaz oglądania ich od początku do końca).

Martwi mnie to o tyle, że dotychczas postrzegałem kibiców kolarstwa jako ludzi ciekawych świata, szanujących i bezinteresownie nagradzających wysiłek sportowców. Dziś zmienia się to w niepokojącym kierunku: również w tej dyscyplinie kibicowanie zaczyna być podszyte zaściankowością i ksenofobią: jak inni pracują dla naszego kolarza – wszystko jest w porządku, ale jak nasz pracuje dla innych – to wyrobnik, który dał się kupić za zachodnie srebrniki. Zgrabnie to podsumował Sebastian Parfjanowicz, odpowiadając na Twitterze jednemu z uczestników dyskusji o Michale Kwiatkowskim: „Pan nie jest kibicem Michała, tylko kibicem sukcesów Michała”. I w tym kierunku niestety coraz częściej to zmierza: coraz częściej jesteśmy wyłącznie kibicami sukcesu.

Zastanawia mnie w tym kontekście jeszcze jedno: skąd w takim razie u nas tylu kibiców Barcelony? Przecież z Messim i spółką nie gra żaden Polak!? A może chodzi o to, że mecze Barcelony warto oglądać dla samego widowiska? Ale dlaczego w takim razie Tour de France już nie? Tutaj się liczy wyłącznie tabela wyników?

Zazdroszczę Duńczykom, Belgom, Holendrom tego zainteresowania i życzliwości, z jakimi spotyka się kolarstwo w ich krajach (choć niestety wszędzie zdarzają się i tacy, którzy malują penisy na szosie). Polskich wyników oglądalności jeszcze nie znam, ale jak patrzę na to, co się dzieje, to nie wiem, czy nie wolałbym, żeby zostały na raczej niskim poziomie. Bo jeśli miałoby to iść w tę stronę, którą właśnie obserwuję, to nie wiem, czy jestem na to gotowy. Bo do zwykłego kibolstwa droga stąd nieszczególnie daleka.

Foto: A.S.O. / Alex Broadway

Plebiscyty, czyli „kiedy w końcu polski kolarz…”

Na kolarza, który zdominuje plebiscyty popularności sportowców w Polsce prawdopodobnie jeszcze musimy poczekać. Nie tylko do zwycięstwa w Tour de France, bo ono raczej wiele nie zmieni. Raczej do zmiany postrzegania całego kolarstwa w naszym kraju.

Koniec roku, więc wiadomo: czas podsumowań, wspomnień, rankingów i… plebiscytów, w których kibicowska gawiedź wybierać będzie swoich faworytów w wyścigach o tytuł Najlepszego Sportowca (kraju / regionu / miasta / powiatu itp. – niepotrzebne skreślić). To zresztą nie jest domena wyłącznie naszego podwórka, bo podobnie dzieje się w wielu miejscach na Ziemi. Ponieważ jednak przedwczoraj świat obiegła wiadomość, że w organizowanym przez BBC konkursie na „Sportową Osobowość Roku” zwyciężył Geraint Thomas, było tylko kwestią czasu, że padnie sakramentalne pytanie: kiedy w końcu jakiś kolarz wygra podobny plebiscyt w Polsce? 

Dziś pytanie – dziś odpowiedź, a wśród nich najczęściej pojawiająca się przepowiednia: „gdy wygra Tour de France”. Otóż, moim skromnym zdaniem: niekoniecznie. Co najmniej z kilku powodów. 

Po pierwsze: w Polsce nie ma tak silnej i ugruntowanej tysiącletnią historią wkurzania Francuzów obsesji na punkcie wygrywania na Polach Elizejskich. Śmiem podejrzewać, że gdy wreszcie w żółtej koszulce dojedzie do Paryża jakiś kolarz z biało-czerwoną flagą przy nazwisku, większość ludzi – na co dzień niezbyt wnikliwie śledzących kolarskie zmagania – uzna, że się nam to zwycięstwo zwyczajnie należało (wiadomo: historie z widelcem, te sprawy). Niuanse walki w tym najbardziej prestiżowym w kolarskim świecie wyścigu są tak naprawdę domeną nielicznych, choć jest też faktem, że każdego roku w lipcu liczba „ekspertów” lawinowo rośnie. Ponadto, jak się rozmawia z kolarską bracią w naszym kraju, to częściej można odnieść wrażenie, że choć wielu – rzecz jasna – uznaje wielkość Tour de France, to jednak znacznie większą estymą darzy Giro d’Italia, o mistrzostwach świata nie wspominając (bo wiadomo: najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy 😉

Po drugie: historia kolarskich zwycięzców w największym w Polsce plebiscycie, organizowanym przez Przegląd Sportowy, to w gruncie rzeczy odzwierciedlenie historii popularności samej dyscypliny, bo zabawa Przeglądu sama w sobie jest w istocie formą badania popularności sportowca w relacji do osiąganych przez niego wyników. Nie dziwią więc sukcesy Ryszarda Szurkowskiego z czasów, kiedy wyobraźnię kibiców na kilka majowych tygodni pochłaniał Wyścig Pokoju (przez lata najważniejsze wydarzenie sportowe w kraju), a jedynymi wydarzeniami w kalendarzu, które mogły z nim konkurować, były igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata. Stąd obecność na liście zwycięzców Jankiewicza, Piaseckiego i Halupczoka oraz dość wysokie miejsce Michała Kwiatkowskiego, po jego sukcesie w Ponferradzie. Bo najważniejszym budulcem tego, co określamy mianem „Sportowca Roku” jest uczucie narodowej dumy, związanej z jego sukcesem na międzynarodowej arenie.

Po trzecie wreszcie: właśnie ta formuła, oparta o miarę popularności, a w ostatnich latach dodatkowo dość mocno podlana ekspozycją medialną oraz – nie ma się co czarować – w wielu wypadkach podkręcana perspektywą przychodów z wysyłanych sms-ów, mocno zakrzywia rzeczywisty obraz polskiego sportu, mimowolnie koncentrując uwagę kibiców na tych, o których mówi się najwięcej. A o kolarzach – mimo znaczącej w ostatnich latach poprawy – mówi się w polskich mediach wciąż niewiele. 

Niecałe trzy tygodnie temu miałem okazję uczestniczyć w konferencji po opublikowaniu przez Forbes i Pentagon Research wyników rankingu „50 Najbardziej Wpływowych Ludzi w Polskim Sporcie”. Ranking jak ranking, mierzyć w sumie można wszystko, ale bardzo zaintrygowała mnie jego dość skomplikowana metodologia. Oprócz ekspozycji w mediach, którą w dzisiejszych czasach można dość łatwo zmierzyć, nawet w kontekście wydźwięku (pozytywny / negatywny / neutralny), bierze się tam pod uwagę również element, który już tak łatwo nie poddaje się algorytmom specjalistycznych wyszukiwarek: umiejętność wywierania wpływu na opinie i działania innych. Ten element oraz ostateczny kształt rankingu był opracowywany przez dość duże gremium, w znacznym stopniu złożone z ekspertów i naukowców. Spojrzałem na zasady plebiscytu BBC i znalazłem tam w sumie niemal identyczną konstrukcję: o wyborze również decydowali eksperci, a nie tylko sms-y.

Może to jest kwestia mojego wciąż większego zaufania do autorytetu nauki, niż do wyników wyszukiwania w Google, ale wydaje mi się, że jeśli z popularności sportowców chcemy wyciągać jakieś racjonalne wnioski, to powinniśmy iść w tę stronę. Nie po to, żeby zwiększyć szanse kolarzy, ale po to, by w ogóle aktywność sportową lepiej wykorzystać do budowania czegoś, co umownie nazywamy kulturą fizyczną, choć na co dzień sport z kulturą kojarzymy wyłącznie w kategoriach rozrywki. 

Nie zauważyłem, by ktoś zwrócił uwagę na pewien niuans, związany z wyborem Thomasa w plebiscycie BBC: został wybrany „osobowością”, a nie „sportowcem roku”. Może to drobiazg, ale wiele mówi o tym, w jaki sposób Brytyjczycy myślą o roli sportu w budowaniu społeczeństwa, gdzie liczy się charakter, konsekwencja, wytrwałość, nieustępliwość, współpraca i wiele, wiele innych cech. To, że nagroda trafiła w końcu do kolarza, to nie wyłącznie kwestia zwycięstwa w Tour de France. Na sukces „G” przez lata pracowali i Wiggins, i Froome, i Cavendish, i bracia Yates, i całe Team Sky, a na koniec również cała brytyjska federacja i ci wszyscy, którzy sprawili, że kolarstwo na Wyspach w ciągu ostatniej dekady dosłownie eksplodowało popularnością. Jeśli chcemy oglądać polskich kolarzy w roli zwycięzców popularnych plebiscytów na „Sportowca Roku”, prawdopodobnie musimy przejść dokładnie taką samą drogę: również popularyzując kolarstwo i „oswajając” całe społeczeństwo z tym, że jazda na rowerze to zarówno kapitalny sport, świetna zabawa, jak i znakomity sposób na poruszanie się po drogach.

Dopóki kolarze w Polsce nie przestaną być przez gros społeczeństwa traktowani jako zawalidrogi w rajtuzach, raczej wątpię, by to samo społeczeństwo było skłonne lokować w nich swoje pozytywne uczucia i nadzieje. I samo zwycięstwo w Tour de France niewiele tutaj pomoże. 

PS. Koniec roku, więc sporo się dzieje w innych obszarach, stąd moja nieco mniejsza aktywność na blogasku. Ale zainteresowanym polecam dwa tematy, nad którymi się ostatnio pochylałem:
– genezę problemów PZKol w związku z budową toru kolarskiego w Pruszkowie oraz bieżące działania, zmierzające do organizacji rozgrywanych już na przełomie lutego i marca Mistrzostw Świata (do poczytania tutaj)
– krótkie info o przyczynach i ewentualnych konsekwencjach wycofania się SKY z roli sponsora tytularnego ekipy Michała Kwiatkowskiego i Michała Gołasia (to z kolei tutaj).

Zapraszam!

Foto: © Jon Wallace Photography