Kasa musi się zgadzać…

Sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie. Powoli, acz nieubłaganie, zmienia się cały model funkcjonowania tego sportu w mediach. A co za tym idzie – sposób jego finansowania.

Zakrawa na pewną ironię losu, że Quick-Step Floors, który w tym sezonie jest bliski pobicia wszelkich rekordów, jeśli idzie o liczbę zwycięstw (na dziś ma ich na koncie już 60), wciąż szuka nowego sponsora. Dla Patricka Lefevere nie jest to co prawda sytuacja nowa (w 2014 roku, gdy ekipa Omega Pharma – Quickstep zgarnęła 61 triumfów również pożegnał głównego partnera), ale skala zjawiska jest w tym roku zastanawiająca. Co prawda producent podłóg, który kolarstwo wspiera od 19 lat (najpierw wespół z Mapei, a potem jeszcze z wieloma innymi sponsorami) zapowiedział, że pozostanie w sporcie, ale z ograniczonym budżetem, to mimo wszystko powstała w ten sposób dziura w kasie drużyny może być trudna do zasypania. Informacje o problemach finansowych drużyn kolarskich zaczęły się ostatnio pojawiać hurtem: Jelly Belly się wycofuje, Aqua Blue znika, One Pro Cycling ogranicza działalność (zamierza skoncentrować się wyłącznie na drużynie kobiet), Verandas Willems-Crelan łączy się z Roompotem, Lotto NL zniknie sprzed Jumbo, a gdyby nie polska marka CCC, to niewykluczone, że pożegnalibyśmy się również z ekipą BMC (choć tu akurat główną przyczyną była śmierć właściciela marki i zespołu, Andy’ego Rihsa, którego spadkobiercy nieszczególnie byli zainteresowani wyścigową schedą). I tak dalej…

W gruncie rzeczy nie jest to też nic nowego, bo takie sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie, którego popularność od ładnych kilku lat nieustannie rośnie i sięga w coraz bardziej egzotyczne zakątki świata. O co więc chodzi?

Z jednej strony o zjawisko, które można (w dużym uproszczeniu) określić popularnym określeniem „zmęczenie materiału” i koniecznością zmiany strategii marketingowej w wielu firmach. Jest to dość naturalny proces, wynikający z faktu, że zbyt długie powtarzanie tego samego komunikatu do tej samej grupy odbiorców powoduje, że przestają oni na ten komunikat reagować, albo przestaje im się kojarzyć z produktem, którego markę miało całe to działanie wspierać. Na polskim rynku można to dość łatwo wytłumaczyć na przykładzie Team Sky, który nie ma u nas pierwotnego desygnatu, bo mało który przeciętny kibic zdaje sobie sprawę, że za tym projektem nie stoi tylko kilkunastu facetów ubranych w ciasne wdzianka oraz gburowaty Sir Dave Brailsford, a gigantyczny koncern mediowy, obecny w kilkudziesięciu krajach: od Irlandii po Nową Zelandię i od Meksyku po Turcję. Polskiemu odbiorcy Sky kojarzy się jednoznacznie z kolarstwem, za to w wielu innych krajach – po prostu z zespołem, który reprezentuje barwy telewizji, która ich budzi, bawi, informuje, czasem straszy, a czasem podpowiada, gdzie pojechać na wakacje. Problem powstaje wtedy, gdy w miejscu, gdzie produkt jest obecny, marka przestaje się z nim kojarzyć. Kiedy więc przeciętny Brytyjczyk na hasło „Sky” przestanie sięgać po pilota, a zacznie – tak jak kibic z Polski – wypatrywać kolarzy, z dużym prawdopodobieństwem załoga Brailsforda zostanie odesłana na emeryturę, albo po prostu ktoś z zarządu wyśle maila, zatytułowanego: „A teraz radźcie sobie sami”. W tym kontekście przywołani na początku tego wpisu kolarze Quick-Step Floors w pewnym sensie są ofiarami własnego sukcesu: ktoś u producenta podłóg mógł się przestraszyć, że jak tak dalej pójdzie, to łatwiej mu będzie sprzedawać rowery 😉

Drugi powód jest nieco bardziej złożony i wynika – moim zdaniem – głównie z tego, że całkowicie zmieniły się zarówno sposób konsumowania mediów, jak i reguły, które rządzą marketingiem i komunikacją marek. A to oznacza, że ten model funkcjonowania peletonu, który znamy dzisiaj i który polega w dużej mierze na eksponowaniu i wzmacnianiu znajomości marki sponsora będzie powoli, acz nieubłaganie odchodził do lamusa.

Po pierwsze dlatego, że media coraz częściej przestają być konsumowane linearnie (czyli program po programie), co przekłada się na znacznie większą trudność w określeniu skali świadczeń, oferowanych sponsorowi. Dotychczas wyglądało to mniej więcej w ten sposób (znowu w dużym uproszczeniu), że siedział sobie przed ekranem smutny człowiek i cierpliwie mierzył wielkość logotypu, obliczał jego proporcję względem całego ekranu, czas ekspozycji, otoczenie innych marek i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej ważnych parametrów, po czym wrzucał to wszystko w excela, wpisywał skomplikowaną formułę, mnożącą to wszystko przez cenę standardowego spotu reklamowego w danym programie i o danej godzinie, a następnie wysyłał do klienta w formie opasłego raportu, zatytułowanego „ekwiwalent reklamowy ekspozycji marki”. Sponsor zaś się cieszył, że wydał „tylko” milion euro za działania, które były „warte” dziewięć, bo tak mniej więcej wynikało z tego zestawienia. Schody zaczynają się w momencie, gdy nie włączamy telewizora, ale odpalamy streaming w internecie, albo oglądamy sobie to samo, co inni, ale trzy godziny później, korzystając z usługi VOD, lub zwykłego nagrania programu w dekoderze. My się cieszymy, ale sponsor nie wie do końca, za co płaci.

Po drugie: rewolucja social media, z której konsekwencji jeszcze nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, przyniosła nie tylko zmianę modelu funkcjonowania mediów z „Paid” (czyli to, co znaliśmy do niedawna: płacisz za czas i jesteś) na „Owned” (media własne marketera) i „Earned” (tworzone przez odbiorców marki, chociażby w formie blogów), ale również model samej komunikacji marketingowej, która przeszła ewolucję z tzw. 4P (product / price / place / promotion – czyli: produkt / cena / miejsce sprzedaży / promocja) na formułę 4C: customer value / cost / convenience / communication (czyli: wartość dla klienta / koszt (którego cena jest tylko składnikiem, bo kosztem jest np. czas) / wygoda / komunikacja). Jak to się przekłada na kolarstwo? Wbrew pozorom bardzo prosto.

Weźmy przykład z naszego podwórka i Tour de Pologne, powszechnie krytykowany za to, że nie objeżdża całego kraju i nie promuje pięknej naszej Polski całej, ale tylko wybrane miejsca, zazwyczaj wciąż te same. Odłóżmy na bok kwestie stricte organizacyjne, czyli to, czy jakieś miasto chce mieć wyścig u siebie, czy nie. Co do zasady: motocykl z kamerą wjedzie za kolarzami wszędzie, a pilotowi śmigłowca rejon, w którym lata, również nie robi większej różnicy. W czym więc problem? Ano w tym, że jak spojrzeć na listę sponsorów, to ekspozycję w telewizji większość z nich może sobie ogarnąć jednym telefonem do domu mediowego. W wielu przypadkach byłoby nawet taniej. Ale to, czego w ten sposób nie kupią, to bezpośredni kontakt z kibicem, możliwość poczęstowania go zwykłym lizakiem, obdarowania czapeczką lub plastikową łapą do robienia hałasu, czy czymkolwiek, co w bezpośrednim kontakcie staje się zalążkiem jakiejś więzi między marką a odbiorcą, niemożliwej do nawiązania w zwykłym bloku reklamowym. Carrefour na TDP się nie tyle promuje, ile komunikuje się ze swoimi potencjalnymi klientami. Ale żeby to było możliwe, wyścig musi jeździć tam, gdzie ma największe szanse spotkania tych potencjalnych klientów.

To właśnie z tego powodu Tour de France (i inne wielkie wyścigi) poprzedza gigantyczna karawana reklamowa, z tego samego powodu Geraint Thomas założy w listopadzie żółtą koszulkę i pojedzie na kilka pokazowych wyścigów do Szanghaju lub Indonezji i z tego samego powodu Peter Sagan będzie na rękach noszony w ekipie BORA-hansgrohe po kres swojej kolarskiej kariery, bo nikt inny w taki sposób nie buduje interakcji kolarstwa z kibicami. I mogę się założyć (choć na razie to tylko moje gdybanie), że sponsoring w kolarstwie powoli, acz nieubłaganie będzie ewoluował w tę stronę. Będziemy świadkami kryzysów i upadków jeszcze wielu zespołów, a później ich odradzania się w zupełnie innej formule, z innym nastawieniem do sponsorów, innym otwarciem na kibiców i zupełnie inną komunikacją. Oby tylko na rowerach jeździli tak samo, jak dzisiaj 😉

¡Vamos Rafał! ¡Vamos Michał! ¡Viva SEO!

Pisanie dla dużego serwisu oprócz tego, że przyjemne, bywa czasem dość zabawne. Lepi człowiek słowa, ważąc każde w dużym skupieniu, żeby zachować zdrowy umiar między własnymi nadziejami na dobry występ „naszych” i chłodną kalkulacją, co do ich rzeczywistych szans, możliwości i prawdopodobnej strategii. Wszystko po to, by za jakiś czas nikt się nie awanturował, że to znowu dziennikarze nadmuchali balon oczekiwań, a nieszczęśni kibice w to uwierzyli i teraz są rozczarowani.

Piszę zatem, ściągając uzdę własnych emocji, by przypadkiem nie popaść w przesadny entuzjazm lub jeszcze bardziej przesadny sceptycyzm, po czym wysyłam to do redakcji, gdzie materiał podlega obróbce pod tzw. SEO. I wychodzi z tego nagłówek: „Czy Polak wygra Vuelta a Espana?” 🙂

No cóż… prawdopodobnie nie wygra, chociaż z całego serca życzyłbym tego zarówno Rafałowi, jak i Michałowi. Nie miałbym też w sumie nic przeciwko, gdyby zajęli dwa pierwsze miejsca na podium – mniejsza nawet o kolejność. Ale rzeczywistość jest jaka jest, na starcie staje mnóstwo dobrych kolarzy, a przez trzy tygodnie wyścigu wszystko może się wydarzyć. Ten przyjemny – acz mało prawdopodobny scenariusz – również.

O tym, co być może (choć nie musi) nieco więcej napisałem tutaj. Gorąco zapraszam.

Jak również przed telewizory, tudzież inne ekrany, które skradną nam znowu trochę czasu przez najbliższe trzy tygodnie. Ale pewnie nie będziemy żałować 😉

Foto: Luis Angel Gomez / Photogomezsport / ASO

Wojna postu z karnawałem.

Jakiś czas temu, zmęczony niekończącymi się dyskusjami na temat zgodności z kanonami różnego rodzaju produkcji filmowych i biadoleniem, że reżyser siedemnastej mutacji ósmej serii Gwiezdnych Wojen pominął jakiś niezmiernie ważny – z punktu widzenia fanów rzecz jasna – wątek, w zamian nadmiernie eksponując jakiś zupełnie nieistotny, wypracowałem sobie swoisty mechanizm obronny. Otóż wychodząc z kina zadaję sobie tylko jedno pytanie: w jakim świecie spędziłem ostatnie dwie lub trzy godziny? Jeśli w świecie, który chcieli mi pokazać twórcy filmu – to znaczy, że wykonali dobrą robotę. Ale jeśli siedząc w kinie bardziej od fabuły zajmował mnie jakiś problem, który mam do rozwiązania jutro lub pojutrze w pracy, to znaczy, że film nie był wystarczająco interesujący, żeby mnie wyrwać z codzienności. Bo co do zasady właśnie po to chodzę do kina, żeby się chociaż na chwilę znaleźć w innej rzeczywistości.

Ze sportem mam podobnie. W ogóle, jeśli spróbować na kibicowanie spojrzeć racjonalnie, to całe to działanie nie ma najmniejszego sensu: angażujemy mnóstwo własnego czasu, energii i emocji w to, na co nie mamy najmniejszego wpływu. Choćbyśmy nie wiem, jak głośno krzyczeli do telewizora – ci spoceni ludzie, których widzimy na ekranie, nie mają prawa tego usłyszeć. A mimo wszystko się w to angażujemy. „Pchamy” tego nieszczęsnego Majkę w górę, a on nie jedzie od tego ani odrobinę szybciej.

Nie wiem, co kieruje innymi kibicami, ale ja oczekuję w tym przypadku mniej więcej tego samego, co w kinie: zabrania mnie w chwilową podróż do jakiejś innej rzeczywistości, w której bohater, któremu kibicuję, znajdzie w sobie jeszcze trochę siły na kilka mocniejszych pociągnięć, które doprowadzą go do zwycięstwa, a moja irracjonalna wiara w jego sukces okaże się silniejsza, niż banalne prawa fizyki, które mówią, że aby przepchnąć ciało o masie m z punktu A do punktu B z prędkością v, trzeba przyłożyć siłę F, którą delikwent w danym momencie najwyraźniej nie dysponuje. A ja mimo wszystko wierzę, że mu się uda i krzyczę o tym do niego w monitor. Kompletnie bez sensu.

Po kilku dyskusjach na temat tego, czy zakończony przed dwoma dniami Tour de France był lepszy od poprzednich edycji, czy też nie (subiektywną oceną wyścigu podzieliłem się z moimi czytelnikami jeszcze przed ostatnim etapem, co jest już moją pewnego rodzaju tradycją) uświadomiłem sobie, że wszelkie wartościowanie również większego sensu nie ma. Każdemu podoba się (lub nie podoba) coś innego, każdy zwraca uwagę na inne drobiazgi. Nie istnieje żaden sprawdzony i powtarzalny wzorzec, który moglibyśmy przyłożyć do każdej imprezy i zawyrokować, że była lepsza lub gorsza od innych.

Nie jestem kolekcjonerem kolarskich statystyk. Owszem, bywają interesujące, ale traktowanie ich jako bazy do jakichkolwiek porównań jest zwodnicze. Bo jaka wiedza wynika na przykład z faktu, że tegoroczna edycja Touru była o 1,35 kmh wolniejsza od tej z 2005 roku, skoro wyścig prowadził zupełnie innymi trasami?

Jestem za to kolekcjonerem emocji i wydaje mi się, że to one w największym stopniu determinują ocenę danego wydarzenia. Tegoroczne Giro będę wspominał nie tylko z powodu dramaturgii 19. etapu, ale również z powodu oglądanej na własne oczy izraelskiej części, w tym przejazdem przez Pustynię Negev – dla większości telewidzów kojarzącym się z potworną nudą, dla mnie – z niezwykłym doświadczeniem absolutnej ciszy, którego nie potrafię porównać z niczym innym.

Podczas tegorocznego Touru – co uświadomiłem sobie właściwie dopiero podczas sobotniej czasówki – jedną z najsilniej odczuwanych przeze mnie emocji był zupełnie irracjonalny lęk o pozycję Thomasa. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma właściwie żadnego dobrego powodu, dla którego Froome miałby zaatakować swojego kolegę z drużyny, ale mimo wszystko aż do ostatniego etapu podświadomie czekałem, aż to się wydarzy. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, a mimo wszystko ten Tour w mojej świadomości jest w jakiś sposób naznaczony walką, której nie było. Czy długo to będę pamiętał? Nie mam pojęcia. Być może dziś zakrzywia to w jakiś sposób moją ocenę wyścigu, ale wciąż uważam go za jedno z ciekawszych wydarzeń ostatnich lat.

Wiem, że wciąż będą trwały dyskusje o tym, że były przecież wyścigi bardziej emocjonujące, pełne dramatycznych zwrotów akcji, szalonych ataków, niespodziewanych porażek itd. Niech trwają. Być może za jakiś czas, gdy nabiorę do tego odpowiedniego dystansu, zmienię również i moje zdanie na ten temat. Niemniej w dalszym ciągu będę zapewne uważał, że próba obiektywnej oceny zawsze sprowadza się do dyskusji o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Do nieustającej wojny postu z karnawałem.

Niech te dyskusje trwają. Dla mnie oglądanie wyścigów będzie przyjemnością dopóty, dopóki choć na chwilę będzie mnie wyrywać z szarej codzienności. Jak seans w kinie.

 

Foto: ASO / Pauline Ballet