Giro per la Piccola Italia

Czy warto wybrać się na szosę do Chorwacji? Warto. We wciąż jeszcze w miarę rozsądnych cenach dostać tam można niemal wszystko: dobre warunki do jazdy, puste i bezpieczne drogi, ciekawe trasy i doskonały relaks po jeździe. Sprawdziłem to po raz kolejny.

Pogubiłem się już w rachubach, który to był mój wyjazd do Chorwacji. Kiedyś jeździłem tam po prostu na wakacje, później pod żagle (bardzo polecam, choć z roku na rok jest coraz drożej), a kilka lat temu odkryłem uroki jazdy po tym kraju na rowerze.

Nie bez początkowych obaw, bo chorwacki styl jazdy samochodami momentami mocno przypominał kiedyś to, co na co dzień obserwujemy na naszych drogach. Z czasem jednak wiele się zmieniło. Tam. U nas niestety jeszcze nie.

Tym razem wróciłem tam, gdzie dotknąłem Chorwacji po raz pierwszy: na Istrię. Wybór był prosty: miało być ciepło, miało być morze i miało być w miarę blisko, by nasz nowy, kudłaty członek rodziny zniósł jakoś swoją pierwszą długą podróż.

Ale Istria to nie był zupełnie przypadkowy wybór. Ciągnęła nas tam również bliskość Włoch, które wciąż – jakoś tak się złożyło – okazały się dla nas jednym z najbardziej przyjaznych miejsc na Ziemi. Ta „Mała Italia” w tytule to nie przesada, wszak historycznie Istria została niegdyś podbita przez Rzymian, a w nieco nowszych czasach była również częścią włoskiego państwa. Do dziś zresztą włoski jest tam jednym z języków urzędowych.

Najważniejsze jednak, że Istria łączy w sobie to, co najlepsze: uroczy klimat śródziemnomorskich miasteczek i pyszną kuchnię, pełną owoców morza, ryb, trufli i mnóstwa innych smakołyków. Czyli to, co lubimy najbardziej, w rozsądnych (jeszcze) cenach.

Tyle geneza wyjazdu, teraz pora na rower.

Rowerowy raj

Chorwacja przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Przybyło autostrad, które przejęły sporą część ruchu, do niedawna odbywającego się głównie wzdłuż wybrzeży. To pewnie właśnie z tego powodu ruch na co dzień jest znacznie mniejszy, co znacząco przekłada się na poczucie bezpieczeństwa na rowerze (choć nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem tam jeszcze przed szczytem sezonu turystycznego i w okolicznościach popandemicznych, które z pewnością też w jakimś stopniu wpłynęły na mniejszą liczbę podróżnych).

Tak czy inaczej chorwackie drogi zrobiły się ostatnimi czasy o wiele bardziej przyjazne, na co z pewnością duży wpływ ma również spora liczba rowerzystów, którzy się po nich poruszają. Wprawdzie wciąż dominującą formą rowerowej turystyki jest jazda na rowerach MTB (w wersji klasycznej i zyskującej coraz większą popularność elektrycznej), to mimo wszystko efekty widać jak na dłoni: chorwaccy kierowcy (w każdym razie w tych częściach kraju, w których miałem okazję jeździć) wobec ludzi na rowerach zachowują się więcej niż poprawnie.

Siedem z dziesięciu dni pobytu spędziłem na siodełku, pokonałem miejscowymi drogami w sumie blisko 700 km, ani razu nie trafiając na sytuację, o której mógłbym powiedzieć, że była dla mnie jakkolwiek niebezpieczna. No, może jednemu Słoweńcowi zdarzyło się zapomnieć, że ciągnie za sobą przyczepę kempingową szerszą niż pojazd, którym kierował, ale akurat wyprzedzał mnie w miejscu, gdzie miałem wystarczająco dużo miejsca na delikatne odbicie w prawo. W dość bliskiej odległości zwyczajowo wyprzedzają też Niemcy, ale metr jest metr. Ani mniej, ani więcej, ordnung muss sein. Ogólnie: nie ma o czym mówić.

Mało tego: gdy jechałem samochodem i zbliżałem się do kilku rowerzystów, zauważyłem, że stosują oni skuteczną metodę komunikowania się z innymi uczestnikami ruchu: po prostu dawali znaki ręką. Można wierzyć lub nie, ale to działa cuda. Ponieważ drogi są tam kręte, informacja od kolarza, czy można go wyprzedzić, bardzo ułatwia wszystkim życie. I nic nie kosztuje.

Zacząłem to stosować i wszystkim bardzo polecam. Na zasygnalizowanie „stop” otwartą dłonią żaden z kierowców nie zareagował agresją. Miałem raczej wrażenie, że wszyscy oddychają z ulgą: kolarz daje bowiem jednocześnie sygnał, że ma świadomość obecności samochodu za plecami. A to cenna wiedza dla każdej ze stron. Machnięcie ręką, że droga jest wolna i jej uniesienie w geście pozdrowienia niemal za każdym razem spotykały się z pozdrowieniem ze strony kierujących samochodem. Bez względu na to, jaką miał rejestrację.

Chorwackie drogi są dobrej jakości, również te boczne (które są przy tym niemal całkowicie puste), ale trzeba być ostrożnym. Wiele z nich zrobione jest z jasnego betonu, co ma tę zaletę, że nie nagrzewają się tak od palącego słońca. Ma to też jednak pewną wadę: nie widać licznych pęknięć i niewielkich dziur, które pogarszają komfort jazdy. Tam, gdzie ruch jest nieduży, można jechać praktycznie środkiem. Gdy pojazdów jest więcej, dobrym rozwiązaniem jest jazda bardzo blisko krawędzi. Tam nawierzchnia jest najrówniejsza.

Ostrożnym trzeba być również na zjazdach, bo bywają miejsca, gdzie popękany asfalt jest wybrzuszony. Często zdarza się to na odcinkach leśnych, gdzie dodatkowo w mozaice światła i cienia niewiele widać. Nieprzyjemne bywa uczucie podbicia przedniego koła przy naciśniętym hamulcu. Trzeba po prostu uważać. W sumie truizm, na rowerze zawsze trzeba uważać.

Dobra rada: warto się przed wyjazdem zaopatrzyć w zapas gum. Trochę zanadto zaufałem rozwiązaniu bezdętkowemu. Gdy rozwaliłem oponę, znalezienie nowej zajęło mi dwa dni. W miejscowych sklepach rowerowych o tubelessach oczywiście słyszeli, ale nie przyszło im do głowy ich zamawiać, bo mało kto o to pyta. Zdecydowana większość ludzi jeździ tam na MTB. Awaryjna dętka też nie była łatwa do znalezienia. Potrzebowałem dłuższy zawór, a to – jak się okazuje – również rarytas. Był tylko w rozmiarze do 23 mm. Za pakowanie w pośpiechu i zostawienie zapasu w domu zapłaciłem zwiedzeniem kilku miasteczek. Ostatecznie udało się w Puli. Per saldo się opłaciło, w końcu to wakacje i warto zobaczyć przy okazji coś nowego. Nawet w miejscu, w którym było się już kilka razy.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Trasy? Bajeczne. Co prawda kilka osób sugerowało, że powinienem jechać bardziej na wschód i „zaliczyć” przynajmniej jeden wjazd na Vojak, który jest rzekomo „obowiązkowym punktem programu”, ale ja jeżdżę na rowerze dla frajdy, a nie z obowiązku. Wyprawa samochodem, żeby przejechać rowerem jakąś drogę nieszczególnie mi się uśmiechała, zwłaszcza w czasie wakacji.

Tym bardziej, że Istria jest pagórkowata, więc każda przejażdżka oznaczała co najmniej kilkaset metrów przewyższeń. Dla mnie wystarczająco dużo. Znacznie ważniejsze było to, że mogłem kilka razy pojechać przed siebie i niemal zupełnie wyczyścić głowę. Właśnie po to pojechałem na urlop.

I może to również nieco wbrew obowiązującym trendom, ale najciekawsze wydawały mi się właśnie te miejsca, w których nie było kompletnie nic. Tylko droga, cisza, słońce i wiatr, towarzyszący w jeździe niemal zawsze, bo w końcu to nadmorskie okolice, więc wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Odpocząłem, naładowałem baterie, mogłem wrócić prosto w kocioł związany z Euro. Za chwilę rusza Tour de France, potem igrzyska, TDP i Vuelta. Kolejna szansa na odpoczynek może pojawi się pod koniec września, więc energia zyskana w ciągu tych kilku dni musi mi wystarczyć na długo. I pewnie wystarczy, w końcu zawsze stamtąd wracałem z nowymi siłami i nowymi pomysłami.

Polecam wszystkim.

Pośpiech

Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.

Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.

I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?

Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.

O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.

Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.

Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?

Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.

Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.

Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.

Foto: Flickr / Robert Skorek

Kraj szeryfów

Wróciłem wczoraj z 10-dniowego urlopu i choć w jego trakcie od czasu do czasu zerkałem w telefon, żeby być mniej więcej na bieżąco, to po powrocie jedną z pierwszych ujrzanych przeze mnie wiadomości była ta o celowym potrąceniu rowerzysty przez wrocławskiego taksówkarza.

Daruję sobie wszystkie wulgaryzmy, jakie w pierwszej chwili przyszły mi do głowy, ograniczając się do retorycznego pytania: „co się, do cholery, z nami dzieje?”.

Tymczasem ja ostatnie półtora tygodnia spędziłem w Danii. 90 minut lotu lub kilka godzin jazdy samochodem, a człowiek ma wrażenie, jakby się nagle znalazł w jakiejś zupełnie innej rzeczywistości. W świecie, w którym nie ma płotów, zasłon w oknach, ludzie wywieszają flagi na znak, że są w domu, a drewno do kominka leży sobie spakowane w przydrożnej szopce. Obok skarbonki, do której wrzuca się pieniądze. I tak sobie leżą, i skarbonka, i polana…

Dziwne miejsce: nikt tu niczego nie pilnuje, a mimo to nic magicznie nie znika…

Ale przede wszystkim jest to miejsce, w którym człowiek na rowerze może się czuć naprawdę bezpiecznie. Nie tylko dlatego, że rowerzyści mają tu mnóstwo doskonałych ścieżek rowerowych: szerokich, asfaltowych i doskonale utrzymanych. Również dlatego, że tam, gdzie ich nie ma, człowiek na rowerze czuje się po prostu szanowany przez innych uczestników ruchu. Najważniejsze jest jednak to, że to poczucie bezpieczeństwa nie wynika z jakiegoś szczególnego nakazu traktowania rowerzystów dobrze, ale przede wszystkim z tego, że ludzie tam po prostu szanują siebie nawzajem.

Przedostatniego dnia urlopu wracaliśmy rowerami z pobliskiej miejscowości w czasie deszczu. Jadąca z naprzeciwka ciężarówka najpierw zwolniła, a gdy nas mijała, zjechała na przeciwległy pas, żeby nas przypadkiem nie ochlapać. Nie, nie było tam żadnej głębokiej kałuży, a my jechaliśmy ścieżką rowerową, którą – jak na zdjęciu poniżej – od szosy oddzielał co najmniej 2-metrowy pas zieleni. Kierowca tej ciężarówki mógł po prostu jechać przed siebie, niczym się nie przejmując. Manewr, który wykonał, nie kosztował go zupełnie nic. Zupełnie za darmo zyskał nasz podziw i wdzięczność.

Drogi dla rowerów. Najczęściej wyglądają właśnie tak, czasami są to dwa jednokierunkowe pasy, biegnące po obu stronach szosy.

Na większości dróg publicznych poza terenem zabudowanym obowiązuje ograniczenie prędkości do 80 kmh. I – dziwna sprawa – wszyscy jeżdżą te nieszczęsne 80 kmh. Najwyraźniej ludzie tu już dawno odkryli tę dziwaczną prawidłowość, że równomierna, płynna i bezpieczna jazda również prowadzi do celu. Według statystyk Komisji Europejskiej w 2017 roku na drogach Danii zginęły 32 osoby na milion mieszkańców. W Polsce – 75 (w tej niechlubnej statystyce wyprzedzają nas tylko Bułgaria, Rumunia i Chorwacja, choć w przypadku tej ostatniej mam poważne wątpliwości, czy my również nie dorzucamy się do tych danych; nie pamiętam wyjazdu do Chorwacji, w trakcie którego nie natknąłbym się na jakiś mniej lub bardziej poważny incydent z udziałem samochodu na polskich blachach, a Bałkany swego czasu odwiedzałem dość często…).

Inna sprawa, że w Danii, a w każdym razie w tym rejonie Jutlandii Środkowej, po którym się kręciłem przez ostatni tydzień, ruch w dzień powszedni jest kilkukrotnie mniejszy, niż w niehandlową niedzielę w Polsce. Przede wszystkim po duńskich drogach jeździ o wiele mniej ciężarówek, co prawdopodobnie jest jednym z powodów, dla których udaje im się utrzymać drogi w doskonałym stanie. Po prostu nie rozjeżdża ich nieustannie ciężki sprzęt. Kilka razy jechałem rowerem drogą, łączącą portowe miasteczko Thyborøn i gminę Lemvig z resztą kraju (odpowiednik naszej drogi krajowej) – na kilkudziesięciu kilometrach minęło mnie ledwie kilka ciężarówek, w większości cystern, dostarczających paliwo do pobliskich stacji benzynowych. Większość transportu odbywa się koleją (gdyby ktoś był ciekaw w jaki sposób w Polsce systemowo zniszczono transport publiczny i wypuszczono na drogi o miliony za dużo samochodów, gorąco polecam tę rozmowę – zaręczam, że wielu z Was spojrzy po niej na polskie drogi zupełnie inaczej…)

Duńczycy za to jeżdżą w zdecydowanej większości samochodami klasy średniej, za które zapinają przyczepki i raz na tydzień lub dwa zasuwają do większego marketu po większe sprawunki. Pomysł, żeby wsiadać do samochodu i jechać do sklepu tylko po to, żeby kupić kilka drobnych rzeczy, a jutro całą czynność powtórzyć, nie mieści się w granicach duńskiego pojęcia hygge, bo zakupy to z zasady czynność nieszczególnie wygodna, o wiele przyjemniejsze jest siedzenie na tarasie domu lub łowienie ryb. Kiedy raz podjechałem rowerem do pobliskiego sklepu, żeby nabyć dwa wina i kawę, sprzedawczyni trzykrotnie upewniała się, czy to na pewno wszystko, żebym nie musiał następnego dnia przyjeżdżać jeszcze raz.

Trzeba było jednak z tego raju wrócić nad Wisłę i natychmiast zderzyć się z codziennością, przytoczoną w pierwszym akapicie. Skąd się w nas bierze ta agresja i skłonność do nieustannego wymierzania „sprawiedliwości” na własną rękę? Mam kilka teorii na ten temat.

Pierwsza wynika z naszego podejścia do prawa i obowiązujących w społeczeństwie reguł. Ten dysonans, który się rzuca w oczy natychmiast po przekroczeniu naszej zachodniej granicy, wynika przede wszystkim z faktu, że w większości europejskich krajów obowiązujące prawo jest traktowane jak rodzaj umowy między ludźmi, a nie zbioru pułapek, zastawianych na obywateli przez władzę. Duńczycy jeżdżą 80 kmh nie dlatego, że ktoś im „kazał”, tylko dlatego, że tak się między sobą umówili. Nie kradną sąsiadom mebli z ogrodu (nikt tu ich nie chowa, wyjeżdżając), bo się umówili, że będą szanować swoją własność. Nie rzucają śmieci gdzie popadnie, bo się umówili, że będą utrzymywać czystość, bo to jest tańsze i o wiele skuteczniejsze, niż utrzymywanie służb, zatrudnianych do podnoszenia papierków z chodnika. Schylić się po papierek może każdy Duńczyk, ale znacznie wygodniej i przyjemniej (znów hygge) jest go po prostu od razu wrzucić do kosza. Koszt żaden, przyjemność wielka (vide: powyższy przykład z ciężarówką).

Mandaty za nieprzestrzeganie tych wszystkich umów są bardzo wysokie, choć nie podejrzewam (pewności nie mam), by stanowiły jakąś istotną pozycję w dochodach państwa i by ktokolwiek zawracał sobie głowę ujmowaniem takiej pozycji w budżecie. Ich cel jest przede wszystkim wychowawczy: Duńczyk łamiący prawo musi mieć świadomość, że złamał przede wszystkim umowę ze swoimi sąsiadami. (Daleko nie szukając: dokładnie tak samo jest w Niemczech. Gdy kiedyś przyjechawszy do znajomych zaparkowałem po lewej stronie jezdni, natychmiast zwrócono mi uwagę, że jak chcę wykorzystać to miejsce, to muszę zawrócić i stanąć poprawnie, bo Niemcy się umówili, że na drogach dwukierunkowych parkują wyłącznie po prawej stronie, bo to oznacza mniejsze ryzyko kolizji w momencie wyjeżdżania z miejsca parkingowego: z fotela kierowcy widać więcej, gdy jest bliżej osi jezdni, niż chodnika).

W Polsce prawo, pisane często na kolanie i uchwalane nocą, by załatwić doraźne cele władzy, jest na ogół zbiorem nakazów i zakazów, zupełnie niezrozumiałych dla przeciętnego obywatela. Prawo o ruchu drogowym nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem. Przeciętny kierowca, który egzamin na prawo jazdy zdał 20 lub 30 lat temu, na ogół nie ma pojęcia o zmianach, jakie w międzyczasie zaszły, a jeśli już się o nich dowiaduje, to na ogół „wieścią gminną”, przy niedzielnym obiedzie i od kogoś, kto też nie jest do końca pewien, jak jest naprawdę, ale „coś o tym słyszał”. Najczęściej dotyczy to właśnie zasad korzystania z dróg publicznych przez rowerzystów: trąbienie, wygrażanie pięściami i obrzucanie stekiem wyzwisk kolarzy, którzy – zgodnie z przepisami – jadą obok siebie, są u nas na porządku dziennym. Konieczność ustąpienia pierwszeństwa rowerzyście, gdy ścieżka rowerowa przecina drogę, w którą kierowca chce skręcić, to koszmarny sen większości kierowców. (Inna sprawa, że to również zmora urzędników, którzy na ogół wytyczają te przejazdy w tak bezmyślny sposób, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego. W większości przypadków wystarczyłoby przesunąć przejazd dla rowerów za przejście dla pieszych, co i zmusiłoby rowerzystów do zmniejszenia prędkości, i do większej ostrożności w manewrowaniu, i pozwoliłoby im jednocześnie wyjechać z martwego pola w lusterku pojazdu, a kierującemu dałoby więcej czasu na reakcję. Byłoby to racjonalne i logiczne, ale to kosztuje trochę więcej farby, więc po co sobie zawracać głowę logiką?)

Można sobie oczywiście na milion sposobów tłumaczyć, że przez 45 lat byliśmy uzależnieni od zewnętrznych wpływów i narzucanych nam z góry idiotycznych przepisów, w których omijaniu skutecznie się przez te lata ćwiczyliśmy. Ale prawda jest taka, że od 30 lat możemy już stanowić sami o sobie, a nadal bezrefleksyjnie brniemy w manię regulowania każdego, nawet najmniejszego aspektu naszej codzienności. Wychodzi nam – delikatnie mówiąc – średnio, co nie powinno dziwić, bo całej złożoności codziennego życia nie sposób skodyfikować nawet w najbardziej opasłych tomiszczach kodeksów. Ale co szkodzi politykom marnować czas na próby?

Druga przyczyna tkwi bardzo głęboko w nas i naszym nieposkromionym egoizmie. Podczas jednej z dyskusji o tym, dlaczego wciąż nie udaje nam się osiągnąć poziomu życia, porównywalnego z krajami zachodu, mimo iż przecież jesteśmy niejednokrotnie bardziej przedsiębiorczy i więcej pracujemy, pozwoliłem sobie na uwagę, że tym, co nas najmocniej tłumi, jest nasz własny egoizm. Śmiem wręcz twierdzić, że nie jesteśmy społeczeństwem, tylko po prostu zbiorem jednostek, których łączy paszport i kalendarz świąt. Nic więcej, bo jeśli tylko pojawia się okazja do wybicia się ponad innych, natychmiast ją wykorzystujemy. Najczęściej ze szkodą dla „ogółu”.

Koronnym dowodem na to, że nie potrafimy na rzeczywistość spojrzeć inaczej, niż wyłącznie przez pryzmat własnych korzyści, jest zdanie „miejsce na twoją reklamę” – zmora polskiego krajobrazu, która doprowadziła do jego zawłaszczenia przez tych, którzy własny interes stawiają ponad wspólne dobro i bezpieczeństwo. Takiego widoku, jak na zdjęciu poniżej, ze świecą szukać za naszą zachodnią granicą, gdzie środowisko i widoki są dobrami wspólnymi. A przecież takie „widoki” towarzyszą nam na każdym kroku, na przedmieściach każdego miasteczka. I nic z tym nie robimy.

Własność stała się w Polsce świętością, posiadanie urosło do rangi religii, posiadający mianowali się bogami, a stan posiadania stał się narzędziem wyrafinowanej przemocy wobec tych, którzy posiadają mniej. Najwyraźniej jest to widoczne właśnie na drogach, gdzie pewność siebie kierowcy statystycznie rośnie wraz z wartością pojazdu (nie zawsze obiektywną, bo często wystarczy tylko przekonanie właściciela o wyjątkowości jego maszyny). Ale zasada jest dość czytelna: na czym więcej mnie stać, albo czym większą furą jadę, tym bardziej rosną moje pretensje do panowania na drodze. Nader często te roszczenia rozciągają się również na panowanie nad prawami fizyki, czego skutki na ogół są opłakane.

Na naszych drogach utworzył się swoisty łańcuch pokarmowy: rowerzyści próbują zdominować pieszych, kierowcy – rowerzystów, kierowcy ciężarówek – kierowców osobówek i tak dalej. Do tego dochodzą trudne do zrozumienia zachowania subkulturowe.

Podziwialiśmy w Danii wzajemną życzliwość zwykłych ludzi. Gdy szliśmy na spacer – pozdrawiali nas ludzie, siedzący na tarasach. Na rowerze odwzajemniałem pozdrowienia od wszystkich rowerzystów – ręką machała do mnie nawet starsza pani, jadąca na wiekowym jednośladzie. Tymczasem znajomy opowiadał mi historie o tym, jak w Polsce pozdrowienia od motocyklistów zmieniają się nagle w niezdarne machnięcia ręką, gdy pozdrawiający orientują się, że nie jedzie rasowym ścigaczem, tylko dużym, ale mimo wszystko skuterem. Widać nawet pozdrowień trzeba okazać się „godnym”. (Gdy wróciłem kilka lat temu na rower zaobserwowałem podobną właściwość: kiedy jechałem na szosie i pozdrawiałem kogoś jadącego MTB, w 9 na 10 przypadków nie doczekałem się odpowiedzi. Na szczęście od jakiegoś czasu dość mocno się to zmienia, być może dlatego, że wielu kolarzy uprawia obie odmiany tego sportu i granice się powoli zacierają).

Źródeł tego, że nasze drogi są tak niebezpieczne i nieprzyjazne, można z pewnością wymienić wiele: całkowicie zdeformowana struktura organizacji transportu, która na drogi wepchnęła miliony samochodów, z których większość tak naprawdę wcale jeździć nie musi; podsycana latami moda na zakup samochodu, którego posiadanie stało się swoistym „obowiązkiem” (Polska ma jeden z najwyższych w Europie współczynnik liczby samochodów na 1000 mieszkańców: 571, (wg danych za 2017 rok), z czego duża część do samochody ponad 20-letnie, w co najmniej dyskusyjnym stanie technicznym); fatalny system szkolenia kierowców, nastawiony na szybki zysk i zdawanie egzaminów, a nie na rzeczywistą naukę poruszania się po drogach. I tak dalej, i tak dalej…

Większość Polaków z wszystkich sił wzbrania się przed porzuceniem swojego samochodu i korzystaniem z transportu zbiorowego, tworząc tym samym komunikacyjne błędne koło: tkwiąc w korkach, złorzecząc i wzmagając swoją frustrację, nie robiąc jednocześnie nic, by tę sytuację zmienić. Zupełnie, jakby nie docierała do nas najprostsza w świecie oczywistość, od lat znana i rozpowszechniana w świecie: „Ty nie stoisz w korku. Ty go tworzysz”.

Ale moim zdaniem najpoważniejszą przyczyną tego, co wszyscy wspólnie nazywamy „brakiem kultury na drodze” (choć, niestety, częściej bardziej pasuje określenie „chamstwo”), jest zupełny brak szacunku do drugiego człowieka w ogóle. To, że łatwiej nam przychodzi grać rolę samozwańczego szeryfa, który na własną rękę zaprowadzi porządek i wymierzy sprawiedliwość, niż ustąpić, machnąć ręką i odpuścić. O uśmiechu nawet nie wspominam, no bo jak się tu uśmiechnąć do człowieka, który zmusił mnie do dwóch niewielkich ruchów stopą? Jak obdarować uśmiechem człowieka, który właśnie dokonał śmiertelnego zamachu na nasze ego?

Opowieść o wrocławskim taksówkarzu, goniącym człowieka po parku i na koniec tratującym go, żeby zapamiętał sobie tę lekcję na całe życie (o ile w ogóle przeżyje), a opowieść o kierowcy ciężarówki, zjeżdżającym na drugi pas, żeby nas przypadkiem nie ochlapać wodą, to historie z dwóch zupełnie różnych światów. Dzieli je w linii prostej 900 kilometrów. Ale mentalnie dzielą je lata świetlne.

_______________________________

Większość tego felietonu napisałem, zerkając na zmagania kolarzy podczas wyścigu Liège-Bastogne-Liège. Tak się to dziwnie złożyło, że wygrał go Duńczyk – Jakob Fuglsang. Nie powiem: ucieszyła mnie ta wiadomość. Od dłuższego już czasu czułem do tego narodu – a zwłaszcza do jego filozofii hygge – mnóstwo sympatii. Odkąd poznałem ich nieco bliżej, moje uczucia stały się jeszcze cieplejsze.

Koniecznie jedźcie do Danii na rower! Jest wprawdzie płasko i cholernie wieje, ale frajdę, jaką można czerpać z uprawiania tam kolarstwa, trudno porównać z czymkolwiek innym.

Per ora, Sicilia!

Skończyło się rumakowanie, pora wracać do szarej rzeczywistości…

Tymczasem z Sycylią mam kilka spraw do omówienia. I nawet nie chodzi o to, że przywitała nas w pierwszym tygodniu urlopu paskudną pogodą (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam wszystkich życzliwych, którzy w chwili, w której woda chlupała mi w butach, radośnie donosili, że w Polsce panuje piękna, złota, ciepła jesień). Większy problem mam na przykład z tym, że muszę dopisać to miejsce do długiej listy „do odwiedzenia ponownie”, a przecież aż taki młody już nie jestem, żeby snuć tak dalekosiężne plany 😉

Polskie Sycylijskie drogi

Leciałem na Sycylię z dużym bagażem przestróg znajomych: „drogi fatalne”, „uważaj, bo wszędzie wąsko”, „jeżdżą jak wariaci”, „jak będziesz wypożyczał samochód, to tylko z pełnym ubezpieczeniem, bo na 100% wrócisz poobijany” i tak dalej. Każdy, kto kiedyś gdzieś tam był i coś tam widział, chętnie dzielił się ze mną mnóstwem ostrzeżeń. Za wszystkie bardzo dziękuję, bo dzięki temu byłem przygotowany na najgorsze. Na szczęście okazało się, że właściwie nikt nie miał racji.

OK, na drogach trzeba uważać, ale to nie jest jakaś szczególnie wyjątkowa sytuacja; powiedziałbym nawet, że kiedy wsiadasz na rower, to jest to coś w rodzaju nadrzędnej zasady, bez względu na miejsce, w którym się znajdujesz. Na północ od Katanii bywa, że jakość dróg rzeczywiście pozostawia sporo do życzenia, ale nie odbiega ona szczególnie daleko od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na naszych szosach (choć z drugiej strony na tym tle znakomicie widać tempo, w jakim nasza rodzima infrastruktura drogowa zmienia się na lepsze). Ale już odrobinę dalej na południe, w okolicach Syrakuz, drogi są bajeczne zarówno pod względem jakości, jak i oferowanych widoków (o czym nieco dalej).

IMG_5672IMG_5569

Przez kilka pierwszych dni zachowanie sycylijskich kierowców rzeczywiście było dla mnie pewnym źródłem stresu. Do czasu, aż pojąłem zasadę, zgodnie z którą należy się tutaj poruszać: musisz po prostu uważać na to, co dzieje się przed tobą. Strach polskich kierowców przed poruszaniem się samochodami po Sycylii i południowych Włoszech wynika moim zdaniem z jednej podstawowej różnicy: w Polsce pierwszeństwo przejazdu jest swego rodzaju dogmatem, niezbywalnym przywilejem, wynikającym z faktu jazdy drogą wyższej kategorii. Na Sycylii jest wyłącznie sygnałem, że kierowca wyjeżdżający z drogi podporządkowanej powinien zachować większą czujność. Tyle, że jadącego drogą z pierwszeństwem nie zwalnia to w żaden sposób z obowiązku zachowania ostrożności. I tu jest pies pogrzebany. Na początku bardzo mnie irytowało, że gość przede mną jedzie główną drogą, ale zwalnia niemal przed każdym skrzyżowaniem. Tam, gdzie widoczność była ograniczona, dawał znak klaksonem, że się zbliża. Dziwiła mnie reguła, że jak chcesz się włączyć do ruchu, to po prostu wyjeżdżasz na główną drogę – niemal każdy nią jadący zatrzyma się, żeby cię wpuścić (jak chcesz przejść przez ulicę, to też wystarczy, że obrócisz się twarzą w stronę jezdni – zawsze ktoś się zatrzyma i przyjaznym gestem zaprosi cię do przejścia, choćby pasy były 15 metrów dalej). Kilka razy mi się zdarzyło, że dojeżdżałem rowerem do ronda, a jadący przez nie samochód zatrzymywał się, żeby mnie wpuścić. Tak właśnie: samochód na rondzie, z zasady mający bezwzględne pierwszeństwo, zatrzymywał się, żeby przepuścić faceta w lycrze. Nikt na niego nie trąbił, nikt go nie zwymyślał od debili, nikt nie demonstrował mu ostentacyjnie znaków, z których wynikało, że ma pierwszeństwo i powinien jechać, a nie przepuszczać rowerzystę.

Takich „dziwnych” sytuacji obserwowałem tam bez liku: zatrzymywanie się na środku ulicy, żeby wysadzić pasażera – no problem, wszyscy z tyłu spokojnie czekają. Ktoś inny się zatrzymał na wąskiej uliczce, oczekując aż inny samochód odjedzie sprzed sklepu, żeby zająć jego miejsce. Trwało to wszystko dobrych kilka minut i utworzył się spory korek, zanim ktoś się zirytował i zatrąbił. Ba! Przyglądaliśmy się działaniu mobilnego straganu, czyli charakterystycznej, trójkołowej mikrociężarówce Piaggio, z której młody człowiek sprzedawał uroczym starszym paniom świeże warzywa. Zatrzymywał się po prostu na ulicy (bo niby gdzie miałby stanąć?), a wszystkie samochody stały za nim, czekając aż odjedzie. Po dwóch tygodniach obserwowania tych zachowań doszedłem do wniosku, że ich źródło tkwi w dość prostym założeniu: Sycylijczycy swoją wspólnotę traktują serio i po prostu dbają o to, żeby wszyscy czuli się w niej w miarę dobrze. Jeśli ktoś się zatrzymuje na środku drogi, to widocznie ma jakiś powód, więc po co mu utrudniać życie? Załatwi swoją sprawę i odjedzie. Taka zwykła, codzienna życzliwość i otwartość sprawiały, że czułem się tam znakomicie.

Przez chwilę myślałem nawet, że być może te obserwacje są dość naiwne, ale gdy tylko w Berlinie wsiadłem do samochodu i pojechałem z powrotem w stronę Polski, to jeszcze telefon nie zdążył mi się w Świecku przełączyć na polskiego operatora, a już pierwszy z użytkowników autostrady próbował mi światłami dać do zrozumienia, kto tu jest panem i komu należy w te pędy ustąpić pierwszeństwa. Z miejsca, gdzie wszyscy użytkownicy dróg są równi wróciłem prosto w środek drogowego piekła, w którym ten, kto ma lepszą i większą furę, ma z zasady miejsce bliżej kotła. Z miejsca, w którym miały nie obowiązywać żadne zasady doskonale widać, jak wielkimi chamami na drodze jesteśmy u siebie, uważając się przy okazji za wysoce w tej materii cywilizowanych.

Co ciekawe: z tych wszystkich ostrzeżeń i przestróg przed wyjazdem wyłaniał mi się obraz kraju, w którym blacha się gniecie na porządku dziennym, szkło sypie się gęsto, a ludzie jeżdżą starymi i bardzo poobijanymi samochodami. Nic z tych rzeczy. Przez dwa tygodnie widziałem całą jedną niegroźną stłuczkę. Sycylijczycy jeżdżą na ogół w miarę nową, zadbaną i bynajmniej nie poobijaną flotą. Poza tym, że preferują raczej samochody małe, niczym nie różnią się od tego, co spotykamy na polskich drogach.

Oczywiście rzeczywistość nie jest tak różowa, jakby się mogło wydawać z powyższego opisu i bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że Sycylia jest jakimś motoryzacyjnym rajem. Nic podobnego. Samochodów jest tam przede wszystkim zdecydowanie za dużo, a Sycylijczycy jeżdżą nimi dosłownie wszędzie. Tej sytuacji pod sklepem przyglądałem się z zainteresowaniem nie dlatego, że fascynowała mnie cierpliwość kierowców, ale urzekł mnie sam pomysł oczekiwania na miejsce pod samymi drzwiami marketu, podczas gdy niecałe 20 metrów dalej wolnych miejsc parkingowych było bez liku. OK, właśnie padał deszcz, co być może jest jakimś wyjaśnieniem tej determinacji do parkowania centralnie pod drzwiami, nawet jeśli oznaczało to kilka minut oczekiwania. Ale podejrzewam, że wynika to bardziej z przyzwyczajenia, niż z konieczności.

Drugim problemem jest to, że w tym nadmiarze samochodów przygniatającą większość stanowią diesle, co może nie robi specjalnej różnicy kierowcom, ale dla kogoś, kto usiłuje stojącą w wąskiej uliczce kolumnę wyminąć rowerem, bywa dość dokuczliwe. Piesi też raczej przesadnie nie gustują we wdychaniu spalin, co również jakoś tłumaczy ich ograniczoną aktywność. Tyle, że w tym miejscu tworzy się identyczne komunikacyjne błędne koło, z jakim mamy do czynienia w Polsce: ponieważ poruszanie się pieszo lub korzystanie z transportu publicznego wiąże się z pewnymi niedogodnościami, ludzie wsiadają do własnych samochodów, bo tak jest po prostu wygodniej. Tym samym tworzą warunki, w których alternatywa dla jazdy samochodem staje się jeszcze bardziej nieznośna.

No i w końcu sprawa ostatnia, czyli możliwość jazdy niemal wszędzie. Potok pojazdów, przeciskających się wąskimi uliczkami Taorminy lub Syrakuz, to jak dla mnie gruba przesada. I mowa tutaj rzecz jasna o tych najbardziej turystycznych, teoretycznie przeznaczonych do pieszych spacerów części miasta. Informacja o tym, że piesi mają priorytet jest tu niestety rzeczą tak samo umowną, jak kwestia pierwszeństwa przejazdu. I choć nikt na nikogo nie trąbi i nikt nikogo nie pogania, to mimo wszystko obstawienie niemal każdego skrawka przestrzeni samochodami wykracza poza moje granice rozsądku.

Nie jestem entuzjastą zaliczania atrakcji turystycznych, wędrując od zabytku do zabytku. Zamiast tego wolimy z moją Lepszą Połową wczuć się w klimat miejsca, pooddychać chwilę tym samym powietrzem, co mieszkańcy, zrobić zakupy w tym samym sklepie, usmażyć sobie na obiad taką samą rybę i popić takim samym winem. Od wykwintnych restauracji zdecydowanie wolimy czynne od bladego poranka bary, gdzie podają czarną i kleistą jak smoła kawę i kieliszek sambuki. Lubimy posiedzieć na rozchybotanych krzesłach, powymieniać się uśmiechami z mocno już wiekowymi Sycylijczykami, przychodzącymi tu co rano od dobrych kilku dekad, powdychać zapachy pobliskiego mercato i pescerii, czyli sklepu z rybami i owocami morza. Na urlop jeździmy w takie miejsca, w których na chwilę możemy wtopić się w nieco inny, niż na co dzień, tłum. Sycylia nadaje się do tego znakomicie. Choć ten motoryzacyjny obłęd bywa tam mocno przytłaczający.

Nie tylko Etna.

Na Sycylię przytargałem rower i mnóstwo ambitnych planów, oczywiście z wjazdem na Etnę na pierwszym miejscu. I wjechałem dwa razy. No dobra: tak naprawdę to wjechałem raz, a tym drugim razem się na tę górę wczołgałem, brnąc pod górę przez mgłę, wdychając powietrze, składające się niemal wyłącznie z wilgoci i walcząc z własną słabością (na własny użytek tłumacząc ją sobie przeziębieniem, jakie niewątpliwie złapałem podczas pierwszej, równie deszczowej, choć znacznie przyjemniejszej przejażdżki). Tym, co z obu wycieczek pamiętam najlepiej, był gorący doping ze strony kierowców zjeżdżających z góry autokarów. Tyle uniesionych w górę kciuków i okrzyków „brawo!” widziałem tylko podczas wdrapywania się na Gliczarów podczas Tour de Pologne Amatorów. To było dość zaskakujące i naprawdę przyjemne. Poza tym na szczycie widziałem tylko mgłę i zastygłą lawę (zresztą „szczyt” to w tym wypadku pojęcie dość umowne, bo rowerem szosowym można dojechać tylko do parkingów, położonych mniej więcej w 2/3 wysokości wulkanu, kilkaset metrów pod szczytem). I jeśli idzie o wrażenia z podjazdu, to to by było na tyle – Etnę mam do portfolio, a w statystykach Stravy 1.715 metrów wspinaczki (i pomyśleć, że jeszcze niedawno przejazd przez Kocierz budził we mnie obawy;).

IMG_5561IMG_5572IMG_5574

Prawdziwym przeżyciem był zjazd – zwłaszcza za drugim razem, gdy byłem do cna przemoknięty, temperatura sięgała 7 stopni, wiatr w porywach wiał 8 metrów na sekundę i właśnie rozpadało się jeszcze mocniej. Widziałem wiele relacji z krańcowo trudnych etapów, czytałem też sporo historii o kolarzach, którym dłonie drętwiały z zimna, ale nie mogli się zatrzymać, bo wówczas nie byliby w stanie ruszyć dalej. Pewnie byłem bardzo daleko od tak ekstremalnych warunków, ale sam jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego i jeszcze nigdy nie zmarzłem tak bardzo. Gdy zjechałem do Nicolosi, wciąż znajdującej się na wysokości ok. 700 m. n.p.m., musiałem się zatrzymać, żeby zdjąć okulary, przez które nie widziałem już nic. I choć wciąż było zimno, to przez kilka ładnych minut po prostu stałem w tych lejących się na mnie strugach wody, bo w porównaniu z tym, co czułem 1000 metrów wyżej, ten deszcz był jak ciepły prysznic. Zanim zjechałem nad morze i dotarłem do apartamentu w Riposto, zdążyłem wyschnąć i zgrzać się jak mysz. Październik jest fajny na jazdę rowerem, ale nie dojdziesz, jak powinieneś się właściwie ubrać. Różnica temperatur między miejscowością, w której mieszkałem, a parkingiem pod Etną wynosiła ponad 20 stopni.

Ale Sycylia to nie tylko Etna. Drugi tydzień, znacznie łaskawszy pod względem pogody, spędziłem w miejscowości Avola, około 25 kilometrów na południe od Syrakuz. Riposto i Avola to dwa zupełnie odmienne światy, choć dzieli je zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Riposto, położone u podnóża Etny, jest miasteczkiem ciasnym i ciemnym, w którym ulice ułożone są z dużych kostek czarnego, wulkanicznego bazaltu (miałem tam też swoje Roubaix – ponad 3-kilometrowy zjazd przez Giarre i Riposto, po takich właśnie bazaltowych i w dodatku mokrych kostkach, kosztował mnie sporo wysiłku w dłoniach, trzymanych nieustannie na hamulcach). Za to Avola jest jego kompletnym przeciwieństwem: jasne miasteczko, zbudowane na planie sześciokąta, z jednym centralnym i kilkoma mniejszymi placykami oraz szerokimi ulicami i imponującą promenadą, ułożoną z jasnego trawertynu. Ale największą atrakcją Avoli, o której – przyznaję się bez bicia – nigdy wcześniej nie słyszałem, jest położony kilka kilometrów na północny zachód od miasteczka kanion Cavagrande.

Miejsce absolutnie magiczne. Wiedzie do niego niezbyt stromy (średnio 5%), 7,5-kilometrowy podjazd przez Avola Antica – pozostałości dawnej osady Avola i relatywnie nowy przysiółek, zbudowany w okolicy zlokalizowanego na jednym ze szczytów klasztoru (to właśnie ów klasztor widnieje na otwarciowej fotce). Na kolarskie osiągnięcia szanse były zerowe, bo gdy jechałem tamtędy po raz pierwszy, co chwila się zatrzymywałem, żeby robić zdjęcia (zresztą, gdy jechałem tam po raz drugi, robiłem dokładnie to samo;). Mniej więcej 2 kilometry za Avola Antica jest niewielki zjazd do punktu widokowego, z którego można w całej okazałości oglądać kanion i płynącą przez niego rzekę, tworzącą w kilku miejscach niewielkie rozlewiska na kształt miniaturowych jezior. Coś a’la chorwackie Plitvice, co prawda mniej rozległe, ale za to znacznie wyższe. Teoretycznie sam kanion jest zamknięty, ale w sezonie podobno mnóstwo ludzi schodzi na dół, żeby zażyć kąpieli w tych okolicznościach (mam wrażenie, że Sycylijczycy prawo traktują mniej więcej jak Kodeks Piratów – jako zbiór ogólnych wskazówek;).

IMG_5828IMG_5806IMG_5809

Dalej jest jeszcze lepiej: puste, gładkie i szerokie drogi, mnóstwo krótszych i dłuższych podjazdów, trochę krętych (niestety) zjazdów i wszędzie niesamowite widoki. Zjeździłem tam tylko niecałe 700 kilometrów tras na wschodnim wybrzeżu wyspy, a przecież to zaledwie promil tego, co oferuje Sycylia. No i jeszcze ani słowa nie napisałem o jedzeniu, a to przecież był jeden z głównych powodów, dla których targałem tam rower;) Ale to już może w osobnym wpisie, o tej porze i przy tej pogodzie nie każdy zniesie opowieści o półkilogramowym steku z miecznika… Ups!;)

Ale skoro zacząłem od dróg, to może jeszcze kilka słów o tym, jak się po Sycylii poruszać na rowerze. Najprościej mówiąc: najnormalniej w świecie. Po drogach – mimo października, czyli sezonu mocno już nie urlopowego – od rana do wieczora jeździło mnóstwo kolarzy, z czego większość w mocno już podeszłym wieku. W niedzielę na ulicach Avoli widziałem tyle rowerowych ustawek, że Rondo Babka i Gassy razem wzięte dostałyby rumieńców, nawet zebrawszy skład z całego miesiąca. W miasteczku żyje niespełna 35 tysięcy mieszkańców, a od rana do południa przejechało przez nie co najmniej kilkanaście 20 – 40-osobowych peletonów. Na co dzień nie było tak bogato, a na Etnę (przy naprawdę parszywej pogodzie) i do Cavagrande jeździłem sam.

O samochodach, zatrzymujących się na rondzie, żeby mnie przepuścić już pisałem, a to wcale nie były odosobnione przypadki. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek wyprzedził mnie „na trzeciego”, nigdy nie musiałem przed jakimś drogowym szeryfem uciekać na pobocze, nie pamiętam, by ktokolwiek wyprzedzał mnie z mniejszym zapasem, niż mityczne 1,5 metra, a jeśli ktokolwiek zatrąbił, to wyłącznie po to, żeby mnie uprzedzić, że się zbliża. I nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś się toczył kilka centymetrów za moim kołem, czekając na moment, w którym będzie mógł mnie w końcu wyprzedzić.

Tak naprawdę zdarzyły mi się dwie sytuacje, które mógłbym określić jako „niebezpieczne” i obie wynikały z tego, że nie zdążyłem jeszcze opanować specyficznych reguł, rządzących ruchem drogowym na Sycylii: raz wyjechał tuż przede mnie pewien starszy jegomość (niby miałem pierwszeństwo, ale później się nauczyłem, że w takich sytuacjach to ja powinienem zwolnić), innym razem wpakowałbym się w bok pojazdu, który zupełnie niespodziewanie postanowił nagle skręcić. I jeśli o cokolwiek miałbym mieć pretensje do sycylijskich kierowców, to chyba właśnie o to, że dość oszczędnie rozporządzają kierunkowskazami.

Jest jedna okoliczność, która mogła mieć wpływ na to nadzwyczaj łagodne traktowanie: byłem chyba jedynym cyklistą na wyspie, który w ciągu dnia używał oświetlenia. Raz nawet dopytywał mnie o to pewien miły, starszy pan, razem z którym przez chwilę jechałem (bardzo chciał ode mnie kupić skarpety „Hasta Luego”, które dostałem w pakiecie startowym na „Wyścigu” Tomka Marczyńskiego – oferował 20 euro i własne skarpety, ale nie dobiliśmy targu;). Niemniej był niezwykle zdziwiony, że używam mrugających lamp w środku dnia i choć usiłowałem go przekonać, że po prostu wydaje mi się to „smart” i „safe”, to on uparcie powtarzał, że „sole”, „giornata” i „niente”. No trudno. Nie dogadaliśmy się, ale pozostałem przy swoim: jeździłem z latarnią, ale za to czułem się na drodze tak bezpiecznie, jak jeszcze w żadnym innym miejscu.

Zrzut ekranu 2018-10-29 o 21.19.50

Madziarskie wino.

Ten tytuł to podpucha, bo to po prostu była pierwsza podpowiedź, jaką mi Google wyrzuciło do słowa „madziarskie”. Choć druga strona medalu jest taka, że tegoż wina opiłem się tyle, że mimo, iż dość aktywnie spędziłem te kilka dni, waga po powrocie znowu zażądała: „proszę wchodzić pojedynczo!”. Ale ja w sumie nie do końca o tym chciałem…

Co prawda przejechanie 300 kilometrów na rowerze i jeszcze raz tyle samochodem nie upoważnia mnie do głoszenia kategorycznych sądów, jednak mimo wszystko postanowiłem się podzielić tzw. pierwszym wrażeniem. Bo choć naszych „bratanków” odwiedzałem już wiele razy, to jak dotąd nigdy nie zabawiłem tam dłużej. Aż do teraz…

Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po przekroczeniu granicy – brak reklamozy. Już na Słowacji jest pod tym względem dużo lepiej, niż u nas, ale Węgry zaskakują jeszcze bardziej na plus. Właściwie gdyby nie plakaty wyborcze (zdaje się, że Węgrzy właśnie wybierają parlament), można by powiedzieć, że to pod tym względem niemal raj na ziemi. Co ciekawe: z jakiegoś powodu Węgrom nie przyszło do głowy zaklejać podobiznami polityków każdego wolnego parkanu, tudzież innego skrawka przestrzeni, więc wszystkie ogłoszenia wyborcze wisiały na specjalnie przygotowanych w tym celu planszach. Być może widziałem tylko niewielki wycinek, ale miasteczko Bogács, w którym stacjonowaliśmy, wyglądało mniej więcej tak:

IMG_2986
Bogács

Jeśli o mnie idzie: dość kojący widok w przestrzeni, którą zamieszkują jacyś ludzie. Najwyraźniej posiedli jakąś rzadką umiejętność odnajdywania się bez gigantycznych i zasłaniających się wzajemnie żółto-niebieskich bannerów z napisem „pokoje do wynajęcia”. Można i tak.

A’propos Bogácsa: ta niewielka miejscowość leży ok. 17 km na południowy wschód od Egeru, u podnóża jednego z niewielu węgierskich wyniesień i parku narodowego, będącego przepięknym bukowym lasem. Ponieważ udało mi się jakimś sposobem wjechać rowerem nie w tę drogę, w którą chciałem, ale uparcie darłem ponad 200 metrów w górę, miałem okazję obejrzeć go z bliska. Potem się zorientowałem, że jednak jadę na szosie, a nie na gravelu i zmuszony byłem zawrócić. Trochę szkoda, bo było ładnie.

IMG_2970
Bukki Nemzeti Park

IMG_2971
Bukki Nemzeti Park – tam, gdzie skończyła się droga

Gdyby ktoś nie miał ochoty jeździć po okolicy rowerem, ani zapuszczać się w leśne ostępy (podobno jesienią jest tu zatrzęsienie różnego rodzaju grzybów, które Węgrzy zbierają bez przesadnego zaangażowania), Bogács oferuje możliwość wymoczenia się w termalnych wodach (to był właściwie główny powód świątecznej podróży w to miejsce) oraz dość szeroki wybór charakterystycznych piwniczek z winem. Ciekawie wygląda to z zewnątrz, choć czasami nieco gorzej brzmi, bo wieczory w jednej z piwniczek „umila” jakiś miejscowy trubadur, którego dyskusyjny talent moim zdaniem nie upoważnia nawet do występów w przydrożnym barze z karaoke. No, ale może gościom tego przybytku po kilku degustacjach bywa już wszystko jedno.

IMG_2952
Piwniczki z winem w Bogács

W środku jest jeszcze ciekawiej, a dobra do skosztowania jest tam tyle, że nie sposób podołać, choć w sumie poza sezonem 2/3 piwniczek było jeszcze zamkniętych na głucho. I chociaż na co dzień jestem raczej wielbicielem wytrawnego czerwonego carménère, lub mieszanki tempranillo & syrah (dozgonna wdzięczność dla kogoś, kto wskaże źródło kupna „Quintos de la Tejera” – legalne lub nie), to jednak w węgierskich piwniczkach moje serce skradł słodki merlot. Kosztował jakieś 12 złotych za 1,5 litra, więc w pewnym sensie nieco zrozumiały jest ten bunt wagi… Architektonicznie piwniczki jak piwniczki – po prostu dziura w ziemi, a jak się kończy miejsce, to się kopie głębiej. Ale nieco dziwne wrażenie wywołuje charakterystyczna pleśń, która pokrywa wszystkie ściany (i nie tylko) i której zadaniem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu wilgotności dla dojrzewającego wina. Trochę przerażające, bo cała piwnica sprawia wrażenie, jakby żyła. Jeszcze bardziej, gdyby się zastanowić, w jaki u licha sposób ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł?

IMG_2953
Piwnica jak piwnica…

IMG_2955
…ale wszystko tu obłazi czarną pleśnią.

I to by było na tyle, jeśli idzie o miejscowe atrakcje. Lokalnej kuchni raczej nie polecam, w każdym razie nie poza sezonem, bo jedna z niewielu czynnych w święta restauracji nie dość, że nieszczególnie się popisała regionalnym menu, to jeszcze to, co zaserwowali było – delikatnie mówiąc – dość dalekie od ideału. Jeśli idzie o np. placek po węgiersku to jak dotąd najlepszy zjadłem w Zakopanem i przez tydzień pobytu na Węgrzech nic się niestety w tym temacie nie zmieniło.

No a kiedy reszta towarzystwa dzielnie moczyła siedzenia w gorącej wodzie z siarką, ja jeździłem na rowerze. Nie było to zadanie szczególnie łatwe i przyjemne, przede wszystkim z powodu wiatru. Poza kilkoma wzniesieniami na północ od Bogács, Węgry to na ogół kraj nizinny i wiatr tam ma się gdzie rozpędzić. Co – ku mojemu zmartwieniu – w ostatnich dniach czynił nader chętnie (jak sprawdzałem w Accuweather, to w porywach dochodził do ok. 60 kmh – czyli momentami duło grubo).

IMG_2980
Droga jak na Ostrołękę…

Gdyby mnie ktoś dziś zapytał, czy po Węgrzech warto jeździć szosą, to na podstawie moich mikrych doświadczeń miałbym dość poważny kłopot z odpowiedzią. Bo z jednej strony: drogi tu są puste. Najwyraźniej Węgrzy nie tylko nie opanowali sztuki oszpecania swoich miast paskudnymi reklamami, ale na dodatek nie wpadli jeszcze na to, że po zapałki do kiosku też należy jeździć samochodem. Przejeżdżałem w środku dnia przez Eger oraz przez kilka innych miejscowości i – nie do wiary! – widziałem puste miejsca parkingowe! Coś jak w Polsce w 1988…

Mało tego: Węgrzy jeżdżą niewiele, przez co nie są mistrzami kierownicy (jazda samochodem za wozem z węgierską rejestracją to prawdziwa męka), ale na ogół jeżdżą bardzo ostrożnie, co dla rowerzysty jest rzeczą dość ważną. Nie zdarzyło mi się być wyprzedzanym na trzeciego, nikt na mnie nie trąbił, nikt nie trykał lusterkiem – momentami czułem się nieswojo…

Ale jest i łyżka dziegciu w tej beczce miodu: węgierskie drogi są po prostu marnej jakości. Te mało ważne wyglądają jak na zdjęciu powyżej. Te ciut ważniejsze są może i nieco szersze, ale za to bardzo dziurawe. Nierzadko trafia się jakaś arteria z betonowych płyt, ale one również najlepsze lata mają często za sobą…

IMG_2962
Trochę bolało…

A zdarzały się i takie fragmenty, po których jazda kończyła się lekką awanturką, bo domycie roweru, a później łazienki, skutecznie wyłączało ją z użycia na dłuższą chwilę… 😉

IMG_2944
Strade nero. Tutto nero…

Jakby tego było mało, to na węgierskich drogach czycha jeszcze jedna, dość niebezpieczna pułapka. Ponieważ Węgrzy nie opanowali reklamy, jazdy po zapałki i innych podobnych umiejętności, to nie wpadli również na to, że można samochodami zastawić chodniki, uniemożliwiając pieszym przejście. W związku z tym parkują po prostu na ulicy i trzeba ich mechaniczne rumaki – o zgrozo! – omijać. Warto o tym pamiętać, wypadając z jakiegoś zakrętu, bo można się nieźle zdziwić (być może to jest źródło tej ich ostrożnej jazdy?). Ale naprawdę najgorsze w tej jeździe jest to, że jak się już trafi piękna, równa, szeroka i niemal zupełnie pusta droga, to jest ona… niedostępna dla rowerów. Serio serio. Zakaz ruchu dla rowerów i cześć pieśni – na odpowiedniku naszej drogi wojewódzkiej, którą w dodatku prawie nic nie jeździ. To bolało najbardziej.

Na szczęście jednak są takie fragmenty dróg równie rzadko uczęszczanych, dobrej jakości, a do tego położonych w przepięknej scenerii, jak choćby droga z Egeru do Miszkolc, wiodąca przez środek bukowego parku. Gdybym wcześniej głupio nie pobłądził, przejechałbym ją w całości, choć z drugiej strony może i dobrze się stało, bo powrót oznaczałby mękę przez 40 kilometrów z paskudnym tego dnia wiatrem, wiejącym prosto w twarz.

Reasumując: Węgry? Na zdrowie!

IMG_2976
Droga z Egeru do Miszkolc prze Bukki Nemzeti Park. Jak się zazieleni, będzie jeszcze piękniej.