Co tygrysy lubią najbardziej

Lubię pisać. Wiem, to żadne odkrycie, w końcu moje życie tak się poukładało, że jestem dziennikarzem. Ale mógłbym np. czytać serwisy w radiu, jako lokalny korespondent nadawać informacje o korkach na S8, redagować kronikę kryminalną albo robić jakieś inne rzeczy. Tymczasem lubię pisać o sporcie.

Kiedyś próbowałem swoich sił w biznesie; nie wyszło, do dzisiaj płacę za to wysoką cenę. Było mi dane stanąć przed kamerą, ale to również nie moja bajka. Radio? Przyjemne doświadczenia, ale zbyt małe, żeby wyciągać z tego jakieś wnioski. Bardzo lubię komentować wyścigi, ale zdaję sobie sprawę, że robię to zbyt rzadko, żeby w tym trudnym rzemiośle osiągnąć zadowalający poziom.

Wciąż pisanie sprawia mi największą przyjemność, a w wyrażaniu swoich myśli w tej formie czuję się najbardziej swobodnie. I chyba robię to na tyle satysfakcjonująco, że co jakiś czas ktoś zamawia u mnie teksty i jeszcze mi za to płaci. Zawodowo robię to, co najbardziej lubię. Jestem szczęściarzem.

Mam z tym moim szczęściem związane pewne marzenia, ale pozwalam sobie zachować je dla siebie, żeby mi nikt za jakiś czas nie wyciągnął, że nie zrealizowałem jakiegoś planu.

No właśnie, bo cały ten wstęp nie był po to, żeby się pochwalić, ale po to, żeby pokazać pewną perspektywę, z jakiej można patrzeć na osiągnięcia polskich kolarzy albo w ogóle jakichkolwiek sportowców.

Wielu z nas patrzyło w niedzielę na uśmiechniętą twarz Rafała Majki, jadącego po drugie zwycięstwo na etapie Vuelta a Espana. Zrobił to w takim stylu, jaki lubi najbardziej: po samotnej ucieczce, na długim, upalnym etapie, z kilkoma długimi, ale w miarę równomiernymi podjazdami. Wszystko w tym pomyśle zagrało, a on go perfekcyjnie wprowadził w życie. Długo na ten sukces czekał, ale wyobrażam sobie, jak bardzo mu smakował.

Patrząc na karierę Rafała z perspektywy moich własnych życiowych dokonań i odkryć, jestem sobie w stanie wyobrazić, że to jest właśnie to, co lubi najbardziej. Tak jak ja lubię pisanie.

To właśnie jest jednym z powodów, dla których nie wymagam od Rafała wygrywania Wielkich Tourów, przyjeżdżania za każdym razem w czołówce, urywania na sztywnych podjazdach najsilniejszych rywali, bycia najszybszym na czasówkach. Wiem po prostu, że w tym sporcie wygrywa się na ogół rzadko. Tak samo jak rzadko zdarzają się świetne teksty. I że na co dzień trzeba wykonywać nieprzynoszącą wielkiego splendoru codzienną robotę. Taką samą, jaką ja wykonuję pisząc newsy albo krojąc wideo na stronę.

Drugim powodem jest moja wiara w to, że każdy odpowiada tylko za własne marzenia. Rafał, Michał, Szymon, Staszek czy ktokolwiek inny nie są maszynami do spełniania marzeń kibiców. Spełniają wyłącznie swoje.

Przed ubiegłorocznymi mistrzostwami świata w Imoli miałem okazję rozmawiać z Michałem Kwiatkowskim. To było kilka dni po tym, jak po jeździe z Richardem Carapazem wygrał etap Tour de France. Zapytałem go wówczas o realizację innego celu, jaki sobie kiedyś postawił: wygranie całego Touru.

Kwiato wyjaśnił mi wówczas, na czym polega to nieszczęśliwe nieporozumienie. Tour de France nie był jego celem. Był jego marzeniem, po które chciał sięgnąć. Był tym, co sprawiało, że każdego dnia siadał na rower i chciał jeździć jeszcze lepiej. Że chciał się codziennie czegoś uczyć i zdobywać nowe doświadczenia. To dlatego przed laty wybrał Team Sky. Sądził wówczas, że w ten sposób będzie bliżej realizacji swojego marzenia.

Z czasem zrozumiał, że wygrana w Tour de France na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Ale droga, jaką goniąc to marzenie pokonał, uczyniła z niego zupełnie innego kolarza i o wiele bardziej dojrzałego człowieka, który zna swoje mocne i słabe strony i potrafi je wykorzystać. Michał dziś wie, jakie wyścigi może sobie stawiać za cel, a jakich nie musi lub nie powinien.

Bardzo dużo mnie ta rozmowa nauczyła. Dlatego w niedzielę czułem po zwycięstwie Rafała tylko czystą radość. Niezmąconą rozważaniem, czy kiedykolwiek wygra Wielki Tour. Dziś rozumiem, że to wcale nie musi być jego celem.

Maszyna do uszczęśliwiania

Z Michałem Kwiatkowskim rozmawiałem ostatni raz tuż przed mistrzostwami świata. Świeżo po Tour de France, podczas którego wygrał jeden z etapów i to w stylu, który na długo pozostanie w pamięci kolarskich kibiców.

Zapytałem go wówczas, czy ta wygrana daje mu poczucie, że jest choćby częściowo „rozliczony” z Tourem. Odpowiedział, że chociaż to zwycięstwo smakowało mu szczególnie i cieszy się, że wpadło do jego palmares, to w istocie niewiele ono zmienia w jego podejściu do jazdy. Bo ta zmiana nastąpiła znacznie wcześniej.

„Moje marzenia o rozwijaniu się jako kolarz na klasyfikację generalną Wielkich Tourów musiałem już jakiś czas temu zrewidować. Czas mnie goni, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym przed końcem kariery nie wygrał chociażby po raz trzeci Strade Bianche” – powiedział. I dodał: „Mam jeszcze wiele do ugrania w wyścigach, które wygrywałem do tej pory i to jest mój plan na przyszłość”.

Przygotowując się do tej rozmowy uznałem, że dzień przed wyścigiem o tęczową koszulkę to nie jest właściwy moment na pytanie o nowy kontrakt. Po tych zdaniach, które przytoczyłem powyżej, byłem jednak pewien, że jeśli nawet sprawa nie jest jeszcze do końca dogadana, to z dużym prawdopodobieństwem jakiś ogólny jej zarys został już ustalony. Bo kiedy Michał mówi o „planach”, to zwykle ma na myśli rzeczy, nad którymi jakaś praca już się rozpoczęła. Wszystkie inne znajdują się w sferze „marzeń”.

Kłopot z polskimi kibicami kolarstwa w dużej mierze polega na tym, że nie potrafią od siebie tych dwóch pojęć odróżnić. Kiedy więc Kwiato mówi o swoich marzeniach, są zazwyczaj odbierane jako deklaracja przyniesienia na tacy kolejnych zwycięstw.

Trochę przewrotnie zapytałem na Facebooku, czy jest jakieś jedno miejsce, w którym można poczytać lamenty na temat przedłużonego przez Michała kontraktu. Do tego nie trzeba się szczególnie wysilać, bo niemal pod każdą wzmianką na ten temat na bank znajdzie się jakiś „fachowiec”, który zaserwuje gawiedzi rozkminę o tym, jak to Kwiatkowski marnuje swój talent na wożenie bidonów i bycie „wyrobnikiem” pracującym dla innych kolarzy. Można by w tym miejscu ze znudzeniem ziewnąć, gdyby nie to, że te „opinie” są później bezmyślnie powielane przez innych.

Chyba nigdy nie zrozumiem nieustannego postponowania jednego z najwyżej cenionych za wszechstronność kolarzy, który mógłby być fundamentem dowolnego zespołu. Żaden jednak nie zagwarantuje mu zwycięstw i żaden nie zapewni mu roli lidera, bo dziś właściwie „etatów” liderów w zespołach już nie ma. Wyścigów jest zbyt dużo, a przyszłość wielu ekip zbyt niepewna, by odgrywać jakiekolwiek partie rozpisane na wcześniej określone role. To wszystko zmienia się zbyt szybko, by przywiązywać się do jednego scenariusza. Geraint Thomas i Tao Geoghegan Hart mi świadkami.

Kwiato miał niebywałe szczęście i dobrego nosa, trafiając do ekipy, która jako jedna z nielicznych jest w stanie swoim kolarzom zapewnić względną stabilność. Drużyny, która w tym roku udowodniła, że nie ma w jej szeregach świętych krów i że nawet ci wyżej wspomniani „etatowi” liderzy muszą się nauczyć godzić z rozczarowującymi decyzjami.

To w barwach tego zespołu sięgnął po znakomitą większość swoich wspaniałych zwycięstw, chociaż wielu ludzi ciągle twierdzi (a ja nadal nie wiem na jakiej podstawie), że gdzie indziej zdobyłby ich więcej.

I teraz ta właśnie ekipa z nie najmłodszym, bo już 30-letnim i jednym z najlepiej zarabiających w peletonie kolarzem przedłuża kontrakt o kolejne trzy lata.

Michał ma plan nadal wygrywać. Jeśli to nie jest droga do jego realizacji, to nie wiem, co by nią mogło być.

I jeszcze taki cytat mi się przypomniał, który pasuje do tej sytuacji jak ulał. „Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – miał onegdaj o sobie samym powiedzieć „Boski Diego”.

Michał rzecz jasna nie ma w sobie tyle buty. Choć czasami powinien.

Foto: Getty Images

Bywa, że sama droga jest celem…

Kiedy Kwiato jechał w żółtej koszulce lidera tegorocznego Criterium de Dauphine i na jednym z rond wyłożył się jak długi i dość mocno poobijał, skomentował tę sytuację lakonicznym (i nieco w jego stylu): „Czasem człowiek zrobi jeden obrót korbą za dużo…”. Na ponad trzech tysiącach kilometrów trasy wielkiego touru takich drobnych błędów popełnia się czasami dziesiątki…

Kiedy jakiś czas temu, po bardzo wielu latach abstynencji od wszelkiej aktywności ruchowej wsiadłem ponownie na rower, miałem w metryce lat czterdzieści, a moja waga była już tylko o kilka mrugnięć diodą od wyświetlenia komunikatu: „Proszę wchodzić pojedynczo!”. Szosę na urodziny kupiła mi moja nieoceniona partnerka, ale głównym orędownikiem tego pomysłu był mój kolega z pracy, pod adresem którego skrycie wypowiedziałem bardzo wiele bardzo obraźliwych słów, gdy jakimś cudem udało mi się wrócić z pierwszej przejażdżki. Bolały mnie nawet włosy. Ale następnego dnia ponownie posadziłem mój obolały zad na twardym siodełku i ponownie ruszyłem w drogę. Pierwszą 100-kilometrową rundę przejechałem dwa lub trzy tygodnie później, co zajęło mi grubo ponad 4 godziny, a po powrocie rozważałem, do kogo powinienem zadzwonić w pierwszej kolejności, żeby się pożegnać na zawsze.

Do dziś udało mi się pozbyć prawie 20 kilogramów i całej masy kompleksów, 100-kilometrową przejażdżkę traktuję zwykle jako średnio ciężki trening, a jak na koniec nie mam średniej prędkości powyżej 30 kmh, to jestem niezadowolony i rozważam, czy trening wart jest tego, żeby go upublicznić na Stravie? 😉

I bynajmniej nie piszę tego wszystkiego, żeby się pochwalić, bo ludzi, którzy przeszli podobną drogę (i to o wiele skuteczniej) znam całe tabuny, a ja na równi z powyższym mam też świadomość, że w sferze sportowej nie osiągnąłem i prawdopodobnie już nie osiągnę absolutnie niczego (bo też i niespecjalnie aspiruję). Niemniej pokonując tę drogę od ociężałego zawalidrogi do mniej ociężałego zawalidrogi, dokonałem dwóch „odkryć”, które wydają mi się tyleż banalne, co ważne i to nimi właśnie zamierzam się tu podzielić.

Po pierwsze: można mieć znakomite predyspozycje do uprawiania jakiejś dyscypliny, ale to w najmniejszym stopniu nie zmienia faktu, że sport uprawia się zwykle na przekór czemuś. Czasem jest to tylko jedna drobna przeszkoda, która dzieli cię od doskonałości, a innym razem niekończąca się lista przeciwności, które musisz pokonać, żeby znaleźć się w miejscu, w którym jeszcze nigdy wcześniej nie byłeś. A potem chcesz zrobić krok dalej i ten jeden krok okazuje się nagle trudniejszy, niż wszystko, co zrobiłeś i osiągnąłeś do tej pory. Finisz pochłania najwięcej sił, bez względu na to, jak długa droga do niego prowadzi. Nie mówiąc już o tym, że sport uprawiasz przede wszystkim na przekór innym ludziom, którzy stają obok ciebie na starcie, bynajmniej nie po to, żeby ci drogę do sukcesu usłać różami.

Po drugie: nawet tą samą trasą nigdy nie jedziesz dwa razy tak samo. (Tu mrugam okiem do wszystkich, po raz tysięczny pędzących na Gassy 😉 Za każdym razem jest coś inaczej: inna pogoda, inne ciśnienie, inaczej spałeś, co innego jadłeś i tak dalej. Bywa, że jednego dnia jedzie ci się wspaniale, a ledwie dzień później wykrzykujesz w stronę pobliskiej kukurydzy wiele niecenzuralnych słów, bo miało być fajnie i lekko, ale właśnie jakiś poranny zefirek postanowił ci dmuchnąć prosto w twarz i cały misterny plan… wiadomo.

W sumie banały, ale wydają mi się ważne i przypomina mi się to dosłownie za każdym razem, gdy natrafiam na jakąś dyskusję o dyspozycji naszych kolarzy, czy to teraz na Vuelcie, czy na dowolnym innym wyścigu. „Przecież był już mistrzem świata”. „Przecież był już trzeci w Hiszpanii”. „No jak to nie daje rady pod górę, skoro dwa razy był najlepszym góralem Touru?”. I tak dalej, „argumenty” i pytania można cytować w nieskończoność.

Tyle tylko, że w wyścigu nie jeżdżą statystyki i formuły Excela, a żywi ludzie, którzy każdego dnia przemierzają inną drogę, w innych warunkach, mierząc się z innymi rywalami, inaczej śpiąc, co innego jedząc i kąpiąc się w innej wodzie. To wszystko niestety ma jakieś znaczenie, a oni każdego dnia jadą inną drogą naprzeciw innym przeciwnościom. Na to, że nie udaje im się wygrać, choć często są przecież bardzo blisko, składa się milion drobnych, czasem zupełnie niezauważalnych elementów.

Kiedy Kwiato jechał w żółtej koszulce lidera tegorocznego Criterium de Dauphine i na jednym z ostatnich rond przed metą drugiego etapu wyłożył się jak długi i dość mocno poobijał, skomentował tę sytuację lakonicznym (i nieco w jego stylu): „Czasem człowiek zrobi jeden obrót korbą za dużo…”. Na ponad trzech tysiącach kilometrów trasy wielkiego touru takich drobnych błędów popełnia się czasami dziesiątki, z konsekwencji wielu z nich nawet nie zdając sobie sprawy. Ale to suma tych wszystkich drobnych rzeczy staje się na koniec tym, z czym musisz się zmierzyć, żeby wygrać. Czasem się udaje, znacznie częściej się nie udaje. Jadą na przekór temu wszystkiemu, bo czasem po prostu nie idzie tak bardzo, że samo pokonanie tej drogi staje się celem.

Za to, że wciąż ją pokonują, nieustannie ich podziwiam. A tego, że któryś z nich pokona ją kiedyś jako pierwszy, jestem po prostu pewien. W końcu nawet ja potrafiłem dokonać paru rzeczy na przekór sobie…

¡Vamos Rafał! ¡Vamos Michał! ¡Viva SEO!

Pisanie dla dużego serwisu oprócz tego, że przyjemne, bywa czasem dość zabawne. Lepi człowiek słowa, ważąc każde w dużym skupieniu, żeby zachować zdrowy umiar między własnymi nadziejami na dobry występ „naszych” i chłodną kalkulacją, co do ich rzeczywistych szans, możliwości i prawdopodobnej strategii. Wszystko po to, by za jakiś czas nikt się nie awanturował, że to znowu dziennikarze nadmuchali balon oczekiwań, a nieszczęśni kibice w to uwierzyli i teraz są rozczarowani.

Piszę zatem, ściągając uzdę własnych emocji, by przypadkiem nie popaść w przesadny entuzjazm lub jeszcze bardziej przesadny sceptycyzm, po czym wysyłam to do redakcji, gdzie materiał podlega obróbce pod tzw. SEO. I wychodzi z tego nagłówek: „Czy Polak wygra Vuelta a Espana?” 🙂

No cóż… prawdopodobnie nie wygra, chociaż z całego serca życzyłbym tego zarówno Rafałowi, jak i Michałowi. Nie miałbym też w sumie nic przeciwko, gdyby zajęli dwa pierwsze miejsca na podium – mniejsza nawet o kolejność. Ale rzeczywistość jest jaka jest, na starcie staje mnóstwo dobrych kolarzy, a przez trzy tygodnie wyścigu wszystko może się wydarzyć. Ten przyjemny – acz mało prawdopodobny scenariusz – również.

O tym, co być może (choć nie musi) nieco więcej napisałem tutaj. Gorąco zapraszam.

Jak również przed telewizory, tudzież inne ekrany, które skradną nam znowu trochę czasu przez najbliższe trzy tygodnie. Ale pewnie nie będziemy żałować 😉

Foto: Luis Angel Gomez / Photogomezsport / ASO

Sukces. Największy polski problem.

Jeden z moich znajomych na Twitterze napisał dzisiaj rano: „Jest jakiś gen destrukcji w narodzie. Im gorzej, tym lepiej…”.

Trudno o lepsze podsumowanie wszystkich dyskusji, jakie tradycyjnie rozpętały się po zakończeniu Tour de Pologne. I choć właściwie sam chciałbym również ten temat jakoś zamknąć, korci mnie, żeby jeszcze o kilku rzeczach – być może banalnych – przypomnieć.

Po pierwsze: ten wyścig jest nie tylko dla nas: dziennikarzy, blogerów, kolarskich freaków, znawców tematu – tych, którzy kolarstwa dotykają z bliska i tych, którzy je znają przez zasiedzenie przed telewizorem. Czasem odnoszę wrażenie, że próbujemy kolarstwo zawłaszczyć i za wszelką cenę ulepić je na obraz i podobieństwo tego, co sami chcielibyśmy oglądać. To w sumie zacna idea, ale chyba też powinniśmy się trochę rozejrzeć wokół siebie i z pokorą przyznać, że gdyby nas wszystkich zebrać w jednym miejscu wzdłuż trasy, to prawdopodobnie nie zapełnilibyśmy nawet kilometra. A Tour de Pologne przemierza ich ponad tysiąc.

Trochę pokory, panowie. Może z tych dyskusji od czasu do czasu uda się wyłuskać jakiś dobry pomysł, ale powiedzmy sobie otwarcie: wiele do kolarstwa w ten sposób nie wniesiemy. Zamiast zapalać do jego uprawiania nasze dzieci, spędzamy długie godziny nad klawiaturą lub ekranem smartfona i z uporem maniaka klepiemy długie mantry, że to wszystko do bani, trasa ciągle ta sama, nikt nie traktuje wyścigu poważnie, a Kwiato wygrał, bo w końcu musiał. Dość to żałosne, nieprawdaż?

Ten wyścig jest dla ludzi. Dla tych dziesiątek, czy setek tysięcy, którzy wychodzą na trasę, żeby przez kilka minut popatrzeć na przejeżdżających kolarzy. Dla tych dzieciaków, proszących o bidony. Owszem, znajdą się wśród nich i tacy, którzy o te nieszczęsne bidony będą walczyć, a na trasie pojawią się tylko po to, by się załapać na czapkę z daszkiem lub parasol od sponsora. Ale ci, którzy dzisiaj wsiadają na rower i dają nam tyle frajdy, w większości sami kiedyś stawali przy drodze i sami prosili innych kolarzy o bidony. Wątpię, by którykolwiek z nich został kolarzem dlatego, że przeczytał w internecie dyskusję o tym, jak bardzo do dupy był wyścig, który właśnie oglądał. Nie znam przypadku sportowca, którego stworzyła krytyka.

Po drugie: można się z tym zgadzać lub nie, ale moim zdaniem w sporcie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie tylko o statystyki i zapisy w annałach sportowej historii. Tymczasem coraz częściej odnoszę wrażenie, że emocje najmniej w tym wszystkim nas interesują. Chcielibyśmy mieć epicki wyścig nie po to, by kogokolwiek bardziej niż dzisiaj interesował, ale żeby mieć więcej tematów do dyskusji o niczym: o prędkości wspinania, porównaniu generowanej mocy i dziesiątkach innych rzeczy.

Wracałem wczoraj z mety wyścigu, mijając po drodze przemokniętych ludzi i przysłuchując się ich rozmowom. Wielu nie potrafiło nawet dokładnie opisać tego, co widzieli, co nie przeszkadzało im dzielić się ze sobą emocjami. Mijałem kobietę, która rozentuzjazmowana opowiadała komuś przez telefon, że „to było niesamowite i do końca nie wiedzieliśmy czy Kwiatkowski wygra!”. Co byśmy chcieli, drodzy Panowie fachowcy, powiedzieć jej sprzed naszych ekranów? Że brała udział w czymś bezwartościowym, bo podjazdy były za krótkie i przejechał je peleton, a nie pojedynczy kolarze? To miałaby być ta promocja kolarstwa, na której niedostatek wiecznie utyskujemy?

I po trzecie wreszcie: chciałbym, żeby Tour de Pologne miało status Giro. Ale mam też świadomość, że Giro i mnóstwo innych kultowych wyścigów powstało w atmosferze bardzo silnej konkurencji, a swój status wykuwały przez lata. Lang tymczasem wskrzesił trupa. Wykupił i ożywił upadły wyścig, o długiej co prawda historii, ale zerowej renomie. Zabrał się za wyścig przez długie lata sztucznie tłumiony państwową propagandą, realizującą swój Wyścig Pokoju, a gdy w końcu trafił w prywatne ręce, to akurat w momencie, gdy kolarstwo szosowe w Polsce na długie lata schodziło ze sceny, ustępując miejsca popularności MTB – kolarstwa dla wszystkich i możliwego do uprawiania dosłownie wszędzie, a w dodatku nie skażonego dopingowym odium, jakie zawisło nad szosą. Ożywił i utrzymywał przy życiu wyścig przez ponad dwie dekady, wprowadzając do WorldTouru i cierpliwie czekając na ponowny wybuch popularności kolarstwa szosowego, który na dobrą sprawę nastąpił dopiero wtedy, gdy na scenę weszli Majka z Kwiatkowskim.

Cztery lata. To jest realna perspektywa czasowa, w jakiej powinniśmy mierzyć sukces Tour de Pologne. A my mu zarzucamy powtarzalność trasy i marketing, w którym porównuje się z Ligą Mistrzów, jakby to był najważniejszy problem polskiego kolarstwa. W każdym innym kraju i w każdych innych okolicznościach Lang już dawno zostałby określony mianem „wizjonera”. W Polsce jego komercyjny sukces większość ludzi zwyczajnie szczypie w oczy. Bo tutaj każdy sukces jest strupem na ranie wiecznych niepowodzeń i trzeba go natychmiast zdrapać. A ranę jak najszybciej posypać solą. Bo jeszcze – nie daj Boże – przywykniemy do czegoś w miarę dobrego.

Spróbować czegoś innego.

Tak tu tylko położę, żeby się nie zgubiło, bo ostatecznie nie codziennie mam okazję usiąść wygodnie w fotelu i spędzić dłuższą chwilę na rozmowie z jednym z najlepszych kolarzy na świecie. Zwłaszcza, że te nieliczne okazje trafiają się głównie na wyścigach, a wtedy większość zawodników skupiona jest na swojej robocie. W pewnym więc sensie szczęśliwym okazał się pomysł Czesława Langa z rozgrywaniem niektórych etapów Tour de Pologne późnym popołudniem, bo dzięki temu czasu przed etapem było nieco więcej.

Najważniejsze, że się udało i mogłem Michałowi Kwiatkowskiemu zadać kilka pytań, na które odpowiedzi – tak mi się przynajmniej wydaje – mogły być interesujące dla wielu kibiców kolarstwa. Zwłaszcza tych, którzy nie śledzą dyscypliny zbyt wnikliwie, a z obserwacji kilku największych wyścigów łatwo jest wyciągać błędne wnioski.

I chyba się udało, bo na jednej z facebookowych grup, gdzie dość powszechna jest krytyka wszystkich i wszystkiego, komentarze do tej rozmowy są w większości bardzo pozytywne.

Zatem… zapraszam do lektury.

Ladies and gentleman: mistrz świata z Ponferrady, aktualny lider i zwycięzca dwóch etapów Tour de Pologne 2018 – Michał Kwiatkowski!

 

P.S. Nasza rozmowa miała miejsce 6 sierpnia 2018, przed startem trzeciego etapu Tour de Pologne. Dzień później Kwiato wygrał etap w Szczyrku. Kolejnego dnia powtórzył ten wyczyn w Bielsku-Białej

Fota: znowu ja.

Wojna postu z karnawałem.

Jakiś czas temu, zmęczony niekończącymi się dyskusjami na temat zgodności z kanonami różnego rodzaju produkcji filmowych i biadoleniem, że reżyser siedemnastej mutacji ósmej serii Gwiezdnych Wojen pominął jakiś niezmiernie ważny – z punktu widzenia fanów rzecz jasna – wątek, w zamian nadmiernie eksponując jakiś zupełnie nieistotny, wypracowałem sobie swoisty mechanizm obronny. Otóż wychodząc z kina zadaję sobie tylko jedno pytanie: w jakim świecie spędziłem ostatnie dwie lub trzy godziny? Jeśli w świecie, który chcieli mi pokazać twórcy filmu – to znaczy, że wykonali dobrą robotę. Ale jeśli siedząc w kinie bardziej od fabuły zajmował mnie jakiś problem, który mam do rozwiązania jutro lub pojutrze w pracy, to znaczy, że film nie był wystarczająco interesujący, żeby mnie wyrwać z codzienności. Bo co do zasady właśnie po to chodzę do kina, żeby się chociaż na chwilę znaleźć w innej rzeczywistości.

Ze sportem mam podobnie. W ogóle, jeśli spróbować na kibicowanie spojrzeć racjonalnie, to całe to działanie nie ma najmniejszego sensu: angażujemy mnóstwo własnego czasu, energii i emocji w to, na co nie mamy najmniejszego wpływu. Choćbyśmy nie wiem, jak głośno krzyczeli do telewizora – ci spoceni ludzie, których widzimy na ekranie, nie mają prawa tego usłyszeć. A mimo wszystko się w to angażujemy. „Pchamy” tego nieszczęsnego Majkę w górę, a on nie jedzie od tego ani odrobinę szybciej.

Nie wiem, co kieruje innymi kibicami, ale ja oczekuję w tym przypadku mniej więcej tego samego, co w kinie: zabrania mnie w chwilową podróż do jakiejś innej rzeczywistości, w której bohater, któremu kibicuję, znajdzie w sobie jeszcze trochę siły na kilka mocniejszych pociągnięć, które doprowadzą go do zwycięstwa, a moja irracjonalna wiara w jego sukces okaże się silniejsza, niż banalne prawa fizyki, które mówią, że aby przepchnąć ciało o masie m z punktu A do punktu B z prędkością v, trzeba przyłożyć siłę F, którą delikwent w danym momencie najwyraźniej nie dysponuje. A ja mimo wszystko wierzę, że mu się uda i krzyczę o tym do niego w monitor. Kompletnie bez sensu.

Po kilku dyskusjach na temat tego, czy zakończony przed dwoma dniami Tour de France był lepszy od poprzednich edycji, czy też nie (subiektywną oceną wyścigu podzieliłem się z moimi czytelnikami jeszcze przed ostatnim etapem, co jest już moją pewnego rodzaju tradycją) uświadomiłem sobie, że wszelkie wartościowanie również większego sensu nie ma. Każdemu podoba się (lub nie podoba) coś innego, każdy zwraca uwagę na inne drobiazgi. Nie istnieje żaden sprawdzony i powtarzalny wzorzec, który moglibyśmy przyłożyć do każdej imprezy i zawyrokować, że była lepsza lub gorsza od innych.

Nie jestem kolekcjonerem kolarskich statystyk. Owszem, bywają interesujące, ale traktowanie ich jako bazy do jakichkolwiek porównań jest zwodnicze. Bo jaka wiedza wynika na przykład z faktu, że tegoroczna edycja Touru była o 1,35 kmh wolniejsza od tej z 2005 roku, skoro wyścig prowadził zupełnie innymi trasami?

Jestem za to kolekcjonerem emocji i wydaje mi się, że to one w największym stopniu determinują ocenę danego wydarzenia. Tegoroczne Giro będę wspominał nie tylko z powodu dramaturgii 19. etapu, ale również z powodu oglądanej na własne oczy izraelskiej części, w tym przejazdem przez Pustynię Negev – dla większości telewidzów kojarzącym się z potworną nudą, dla mnie – z niezwykłym doświadczeniem absolutnej ciszy, którego nie potrafię porównać z niczym innym.

Podczas tegorocznego Touru – co uświadomiłem sobie właściwie dopiero podczas sobotniej czasówki – jedną z najsilniej odczuwanych przeze mnie emocji był zupełnie irracjonalny lęk o pozycję Thomasa. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma właściwie żadnego dobrego powodu, dla którego Froome miałby zaatakować swojego kolegę z drużyny, ale mimo wszystko aż do ostatniego etapu podświadomie czekałem, aż to się wydarzy. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, a mimo wszystko ten Tour w mojej świadomości jest w jakiś sposób naznaczony walką, której nie było. Czy długo to będę pamiętał? Nie mam pojęcia. Być może dziś zakrzywia to w jakiś sposób moją ocenę wyścigu, ale wciąż uważam go za jedno z ciekawszych wydarzeń ostatnich lat.

Wiem, że wciąż będą trwały dyskusje o tym, że były przecież wyścigi bardziej emocjonujące, pełne dramatycznych zwrotów akcji, szalonych ataków, niespodziewanych porażek itd. Niech trwają. Być może za jakiś czas, gdy nabiorę do tego odpowiedniego dystansu, zmienię również i moje zdanie na ten temat. Niemniej w dalszym ciągu będę zapewne uważał, że próba obiektywnej oceny zawsze sprowadza się do dyskusji o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Do nieustającej wojny postu z karnawałem.

Niech te dyskusje trwają. Dla mnie oglądanie wyścigów będzie przyjemnością dopóty, dopóki choć na chwilę będzie mnie wyrywać z szarej codzienności. Jak seans w kinie.

 

Foto: ASO / Pauline Ballet

Persona non grata

Gdyby komuś było mało zawiłości, związanych z wciąż nierozstrzygniętą sprawą pozytywnego wyniku Chrisa Froome’a, to kolarscy oficjele zamiast grać na uspokojenie emocji, dolewają oliwy do ognia. Jeden przekonuje, że na szybką odpowiedź liczyć nie należy, drugi grozi strzelaniem z armaty do wróbli i roztacza wizję wykluczenia Froome’a z Tour de France.

Prawdopodobnie obaj zasypiają z poczuciem dobrze wykonanej roboty, a tymczasem kibice wciąż czują się zamknięci w ciasnym pokoju bez okien i odpowiedzi. I kiedy już zaczyna na dobre walić stęchlizną, UCI proponuje prześwietlanie rowerów. Jakby to był dziś najpoważniejszy problem.

Tak sobie o tym podywagowałem tutaj.

Spoiler alert! Humoru to raczej nikomu nie poprawi…

 

Foto: mfcanseco / Flickr