Nie uwierzysz…

„Wisłę oczywiście wszyscy kochają. Tak się jednak składa, że niemal każdy pragnie przeliczyć tę miłość na pieniądze”. I tylko rachunek, jaki na koniec przyszło klubowi za tę miłość zapłacić, okazał się być wyjątkowo słony…

Wyobraź sobie, że ktoś opowiada ci jakąś zupełnie nieprawdopodobną historię. Taką, w którą mimo najszczerszych chęci nie jesteś w stanie uwierzyć, a po jej wysłuchaniu odwracasz się od opowiadającego, wywracasz oczami i kreślisz palcem kółka w okolicy skroni. Każdy z nas kiedyś miał z czymś takim do czynienia.

Szymon Jadczak opowiada właśnie taką historię. Z tą różnicą, że jeszcze zanim zabierzesz się za jej lekturę, wiesz już, że jest prawdziwa. To wszystko wydarzyło się naprawdę, tuż obok ciebie. Niewykluczone, że nie raz mijałeś jej bohaterów gdzieś na ulicach Krakowa.

W gruncie rzeczy mogłaby to być pouczająca opowieść o siedmiu grzechach głównych, bo mamy je tutaj wszystkie w komplecie. Ale to nie wyczerpuje tematu. Ten katalog jest bogatszy o porażającą głupotę, brak wyobraźni i totalną niemoc, która dotknęła tutaj niemal wszystkich: władze klubu, kibiców, polityków, miasto, biznes, policję i inne służby. Nie ominęła również piłkarzy, choć w gruncie rzeczy oni są tutaj największymi ofiarami. Nie licząc rzecz jasna tych ofiar, które w tej wojnie straciły pieniądze, zdrowie, a niektórzy również życie (choć część z nich poniekąd na własne życzenie).

Nie przesadzę, jeśli napiszę, że „Wisła w ogniu” Jadczaka powinna być lekturą obowiązkową. Nie tylko dla tych, którzy marzą o zrobieniu kariery jako sportowi menedżerowie. To powinien być przewodnik dla wszystkich służb i urzędników, dla prokuratorów, sędziów, nauczycieli, rodziców, ale również dla wielu młodych ludzi, których kusi atrakcyjna wizja beztroskiego życia w stadionowej bandyterce. Bo wbrew pozorom jest to historia z morałem: prędzej czy później każdy bandyta objawi swój czuły punkt, prędzej czy później pęknie lub popełni błąd, prędzej czy później każda organizacja się rozsypie. Na końcu każdej, nawet najbardziej bezczelnej i nieprawdopodobnej historii, górę wezmą zwyczajne ludzkie słabości, które położą kres nawet najśmielszym planom.

Jadczak snuje swoją opowieść w formie obszernego reportażu. Pisze lekko, ze swadą, czasem ironizując, a czasem sprawiając wrażenie, że sam nie dowierza w opisywany przez siebie splot wydarzeń. Czyta się szybko, ale w głowie z każdą chwilą wyrzyna się wielki znak zapytania: jak to wszystko było możliwe?

Nie zdradzę, czy pada odpowiedź…

_________

Nie byłbym też sobą, gdybym w tym miejscu nie wbił osobistej szpili. Otóż ta historia mogła się zasadniczo wydarzyć wszędzie, ale nie bez powodu wydarzyła się właśnie w Krakowie. Wszędzie istnieją bandyckie subkultury, zgromadzone wokół piłkarskich klubów. Wszędzie rywalizują o wpływy i wszędzie toczą walki z innymi bojówkami. Ale tylko w Krakowie udało im się przejąć na własność wielki klub. Dlaczego?

Szymon pisze o Krakowie, że to wielkie miasto z małomiasteczkową mentalnością. To prawda, ale nie jedyna. Kiedy ponad 3,5 roku temu przeprowadziłem się do Krakowa (wciąż mam nadzieję, że tylko na chwilę), szybko zrozumiałem, co mnie w tym miejscu irytuje najbardziej: fasada. Tutaj wszystko jest na pokaz, jak rodowe srebra, wystawione w przeszklonym kredensie.

Życie w Krakowie jest łatwe, jeśli potrafisz zrobić wrażenie. Nic więc dziwnego, że nikt tu specjalnie nie sprawdzał potencjalnych inwestorów Wisły, z których jeden przyjechał drogim samochodem z Warszawy, a drugi – rekomendowany przez robiącego w UK biznesy Szweda – samolotem z Kambodży. Obaj zrobili wrażenie. To wystarczyło, by ich umówić na spotkanie z prezydentem miasta. I by dwukrotnie (!) przy okazji tych wizyt go skompromitować.

Kraków jest czymś na kształt wielkanocnej pisanki: pięknie zdobionej, kolorowej, o której często pisze się w kolorowych magazynach i którą obsypuje się gradem rozmaitych nagród. Ale w środku jest pusta. To jest miasto dla turystów, ma tylko zrobić wrażenie. Przez dzień, dwa, może trzy – potem wyjadą. Oni uwierzą, że mamy tutaj wspaniałe teatry i znakomitych aktorów, ale oni nie jeżdżą tramwajami, w których nazwy przystanków czyta syntezator mowy, głosem tak sztucznym i beznamiętnym, że po kwadransie jazdy masz ochotę wysiąść i rzucić się pod koła.

Tylko tutaj to było możliwe. I tutaj właśnie to wszystko się wydarzyło, choć tak naprawdę wciąż nie sposób w to uwierzyć.

Foto otwierające: Flick / bobita79; okładka: empik.com

Sport za czarnym parasolem pana Ly.

Nie będę udawał, że znam się jakoś szczególnie dobrze na piłce nożnej, a jeszcze lepiej na zarządzaniu klubem piłkarskim. Nic z tych rzeczy. Niemniej od ponad dwudziestu lat kręcę się w okolicach zarządzania biznesem, trochę umów w życiu już widziałem, kilka podpisałem. Gorzkie owoce niektórych zbieram do dzisiaj, bo jedna z moich biznesowych przygód zakończyła się dość bolesną porażką. Zdarza się. Ale nie mam problemu ze spojrzeniem w lustro, bo zasłużone baty zbieram sam, a całą przygodę traktuję jako solidną lekcję od życia.

Tymczasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że polski sport w sferze organizacyjnej na wszelką naukę jest dość mocno impregnowany. Kłopot w tym, że skutki tej ignorancji niejednokrotnie spadają na innych: sportowców, trenerów, kibiców, pracowników klubów i tych wszystkich, którzy w sport wkładają z czystej pasji mnóstwo serca i czasu. Oni wszyscy na koniec dnia dostają od działaczy z liścia.

Nie zamierzam tu odtwarzać chronologii zdarzeń w Wiśle, bo napisano na ten temat już tak wiele i stworzono z tego tak mdłą operę mydlaną, że „Klan”, „Dynastia” i „W Kamiennym Kręgu” lada moment będą musiały zewrzeć szyki, by dać odpór tej wiślackiej telenoweli. Skupię się za to na kilku drobiazgach i paru konkluzjach, jakie z nich wynikają, a jak ktoś jest ciekawy całej historii, to polecam do śledzenia twitterowy profil Szymona Jadczaka, który od dość dawna tropi gangsterskie wątki w Wiśle Kraków i który całą tę sprawę zna chyba najlepiej. Szymon stworzył też coś absolutnie genialnego, układając mnóstwo informacji w swoisty ranking, prezentujący „dokonania” wszystkich, którzy przyłożyli rękę do zatopienia krakowskiego klubu. Szczerze polecam – naprawdę mocna rzecz.

W skrócie: 22 grudnia, w lobby pewnego hotelu, z dala od kamer i mikrofonów, sprzedano klub piłkarski Wisła Kraków. Dumnym nabywcą stało się konsorcjum zarejestrowanego w Luksemburgu funduszu inwestycyjnego Alelega, reprezentowanego przez niejakiego pana Vanna Ly, rzekomo członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, oraz Noble Capital Partner, brytyjskiego funduszu, reprezentowanego przez pana Matsa Hartlinga. Akuszerem tego kontraktu był niejaki Adam Pietrowski, podający się za piłkarskiego menedżera i legitymujący się zdjęciem ze Zbigniewem Bońkiem. Na temat wiarygodności wymienionych wyżej dżentelmenów nie będę się rozwodził, ponieważ znacznie lepiej ode mnie zrobił to w swoim felietonie Krzysztof Stanowski. Od siebie dodam tylko tyle (uwaga: spoiler alert!): nie uwiarygodniono ich wcale, a pojawiające się raz po raz informacje, jak ta poniższa, o umocowaniu pana Hartlinga, powodowały tylko coraz większy wytrzeszcz ze zdumienia.

To wszystko jednak nie przeszkodziło władzom Wisły w zawarciu umowy sprzedaży klubu, choć w tym momencie impreza dopiero zaczęła się rozkręcać i rozpoczęło się nerwowe oczekiwanie na przelew, który miał nadejść do 28 grudnia (taki był warunek umowy) i który – jak nietrudno się domyślić – nie pojawił się do dzisiaj.

Jeśli o mnie chodzi, to najciekawsza informacja w tej smutnej epopei pojawiła się w Sylwestra, kiedy to Towarzystwo Sportowe Wisła (dotychczas formalny właściciel klubu) opublikowało oświadczenie, w którym poinformowało, że w związku z zaistniałą sytuacją w dniu 31 grudnia „odbyły się spotkania Zarządu TS Wisła z przedstawicielami kancelarii prawnej, która analizuje zapisy w umowie sprzedaży Wisły Kraków SA”.

Nie, nie robię sobie jaj, możecie sprawdzić tutaj. 31 grudnia zarząd podjął się analizy umowy, którą podpisał niecałe półtora tygodnia wcześniej i na mocy której sprzedał nie wiadomo komu i nie bardzo wiadomo na jakich warunkach najcenniejsze (choć po uszy zadłużone) aktywo swojego majątku.

Gdybym był kibicem Wisły, w tym momencie poczułbym, że ktoś mi napluł w twarz (w gruncie rzeczy nie po raz pierwszy, ale to inna historia). Na chwilę obecną status jest taki, że TS Wisła nie ma pieniędzy, nie ma akcji swojej spółki, nie ma prezesa (pani prezes po akcie „sprzedaży” podała się do dymisji i zniknęła z pola widzenia), a właściwie nie wie, czy go ma, bo na mocy umowy, która nie wiadomo czy obowiązuje, domniemanym prezesem jest pan Pietrowski (ten od zdjęcia z Bońkiem), choć akuratnie pozostaje nieuchwytny. Ale co najlepsze: nie ma też inwestorów, w rękach których znajdują się akcje klubu, bo ci się znienacka zdematerializowali. Pan Vanna Ly najpierw rzekomo był w podróży, potem okazał się być przeziębiony, a ostatnie doniesienia są takie, że miał zawał. Zaiste jest to mało zabawna sytuacja, ale nie sposób tego skomentować inaczej, niż dając przestrzeń memom:

Reasumując: w ciągu kilku tygodni Wisła Kraków z jednego z bardziej zasłużonych klubów stała się jednym wielkim pośmiewiskiem.

No ale miały być konkluzje. Jedna jest taka, że gdy cała ta sprawa nabierała jeszcze rozpędu, żyłem mocno naiwną wiarą, że ktoś jeszcze zdąży się ogarnąć i zanim sprawy zajdą za daleko, walnie pięścią w stół i krzyknie coś w stylu: „czy was do końca powaliło?!”. Nic z tych rzeczy. Działacze brnęli dalej, kibice złorzeczyli dziennikarzom, którzy podważali wiarygodność „inwestorów”, PZPN się biernie przyglądał („nic nie możemy zrobić”), a prokuratura oglądała to wszystko jak serial na Netflixie, chyba nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę i że może warto zainterweniować, bo temat mocno śmierdzi. Ale może nie ma paragrafu na głupotę, a w całej tej sprawie ta najmocniej rzucała się w oczy, choć pytanie Stanowskiego o motywy całej tej hecy i prawdziwy powód próby przejęcia klubu wydają mi się dzisiaj ze wszech miar zasadne.

Drugi smutny wniosek z całej tej awantury jest taki, że polski sport na poziomie organizacyjnym jest wciąż kompletnie niedojrzały. Sprawa Wisły nie jest przecież pierwszym i odosobnionym przypadkiem. Warszawscy kibice jakiś czas temu przeżywali upadek Polonii, chwilę później bliższy kontakt z dnem celebrował Widzew, problemy miał ŁKS, w samej piłce nożnej bolesnych doświadczeń można by wymienić sporo. Niczego i nikogo to nie nauczyło.

Gdy niedawno opisywałem problemy Polskiego Związku Kolarskiego, zwróciłem uwagę na to, że w kolarskiej centrali wciąż nikt nie ma żadnego pomysłu na to, jak wyprowadzić związek z 12-milionowego długu, ale zarząd nie przestaje powtarzać, że „przecież pieniądze muszą się znaleźć”. Helou!? One się nie zgubiły, tylko je bez sensu przepieprzyliście! I się nie znajdą, tylko trzeba na nie solidnie i uczciwie zapracować!

Sport jest niezwykle trudnym biznesem, bo w dużej mierze opiera się na sprzedaży złudzeń i ulotnych emocji. Piłka nożna, w której często obraca się gigantycznymi kwotami (moim zdaniem niejednokrotnie demoralizującymi zarówno piłkarzy, jak i działaczy), wymaga pod tym względem jeszcze większej dojrzałości i odpowiedzialności, bo wielkie pieniądze lubią się tutaj łatwo pojawiać i równie łatwo znikać. Wszędzie tam, gdzie każdą złotówkę trzeba najpierw ciężką pracą wyszarpać, a potem trzy razy ją obejrzeć przed wydaniem, sytuacja bywa o wiele zdrowsza, a zarządzanie sportem znacznie bardziej odpowiedzialne. No ale zgodnie z ludzką naturą i zbójeckim prawem rynku: zawsze trzeba chcieć więcej. Tyle, że trzeba to też potrafić.

Chciałbym, żeby historia Wisły czegoś ludzi nauczyła, ale nie mam zbyt wielkich złudzeń. Ci, którzy dzisiaj być może podśmiechują się pod nosem z parasola pana Vanny Ly, w gruncie rzeczy zachowują się tak samo: udają, że świat ich nie widzi. Problem w tym, że oni w tej pozycji również nie widzą świata i często przestają rozumieć reguły, które nim rządzą. Pozostaje im wówczas tylko wiara w to, że „pieniądze muszą się znaleźć”. Tutaj się „znalazły”. Drobny szczegół, że prawdopodobnie nigdy nie istniały. Ale może za parasolem nikt nie zauważy?

Foto: Youtube / KRKnews