Niezgoda

Pewien człowiek kupił sobie samochód. Długo na niego pracował, marzył, wybierał, czekał. W końcu obiekt jego westchnień stanął na podjeździe, piękny i lśniący. Szczęśliwego posiadacza rozpierała duma. Do czasu, aż na podjeździe u sąsiada stanął podobny.

To, co dotychczas było powodem do radości, stało się utrapieniem. Niedawny cel marzeń szybko zbrzydł, a człowieka dręczyło przekonanie, że skoro sąsiada również stać na podobny pojazd, to znaczy, że jego marzenia warte były dużo więcej.

Powyższa opowiastka jest oczywiście zmyślona, ale słyszę ją dość często. Od czasu do czasu z podobnej historyjki korzysta moja żona, do której zwracają się pracownicy pewnego korpo dręczeni przekonaniem, że nie zostali należycie docenieni. A ściślej rzecz ujmując: że ich koledzy zostali potraktowani lepiej. Bo przecież 7-procentowa podwyżka to nie to samo, co 10 procent, nawet jeśli na końcu równania pojawia się taka sama kwota. Obaj dostaną więcej o tyle samo, ale ten dotychczas lepiej wynagradzany zmaga się z poczuciem krzywdy.

Podobnych przykładów można przytoczyć bez liku, a takie historie zna każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z zarządzaniem ludźmi. I nie słyszałem dotąd o przypadku, by z powodu takiego poczucia „krzywdy” jednego pracownika, zrezygnowano z wynagrodzenia innego.

Mnie z kolei ta historia przypomina się zawsze, gdy na horyzoncie pojawia się temat równych nagród dla kobiet i mężczyzn za udział w sportowej rywalizacji.

Może mój słuch jest nieco wybiórczy, ale dotąd nie słyszałem postulatu, by odbierać w sporcie nagrody mężczyznom i przekazać je kobietom. We wszystkich przypadkach, które obiły mi się o uszy, chodziło wyłącznie o zrównywanie ich wysokości. A efekt bywa taki, jak w przytoczonej opowieści: larum, że facetom dzieje się krzywda, a kobiety na podniesienie wartości nagród muszą sobie dopiero zapracować. Może łaskawie rozpatrzymy ich wniosek, gdy sport w ich wykonaniu będzie równie popularny, co w wydaniu mężczyzn.

Prawo Godwina

W Internecie od lat istnieje coś takiego jak Prawo Godwina: argument odnoszący się do nazizmu i Hitlera kończy dyskusję i dyskwalifikuje dyskutanta. W mojej osobistej hierarchii wartości „argument” o niższej popularności kobiecych dyscyplin sportu, która usprawiedliwia często skandalicznie nierówne wynagradzanie, powinien podlegać temu samemu prawu.

Nie ma bowiem chyba w całym sporcie bardziej wyświechtanego i nadużywanego stwierdzenia od tego, że kobieca rywalizacja jest mniej popularna od męskiej i dlatego powinna być niżej wynagradzana.

Zapewnienie odpowiedniej jakości sygnału telewizyjnego jest jednym z obowiązków, jakie spoczywają na organizatorach najważniejszych imprez. Ale produkcja telewizyjna oznacza koszty, a koszty oznaczają mniejszy zarobek. Jak najłatwiej to rozwiązać? Pójść po linii najmniejszego oporu i „zapewnić” sygnał, nie zwracając uwagi na jego jakość. Albo w ogóle z niego zrezygnować, ryzykując obniżenie przez UCI rangi imprezy.

„Ale przecież nikt nie będzie tak głupi, żeby obniżać kategorię wyścigu!” – zakrzyknie ktoś w zapale. Tak? To przypomnijcie sobie, co zrobił przed rokiem lub dwoma organizator kobiecego Giro d’Italia.

Gdzie tu skutek, gdzie przyczyna

Bodaj w 2018 roku z wielką pompą zapowiadano telewizyjną relację z kobiecej edycji Strade Bianche. Ale kiedy dziewczyny walczyły na ostatnich kilometrach i wyścig robił się najciekawszy, widzowie mogli sobie pooglądać nieruchome obrazki z Piazza del Campo. Dlaczego? Bo na trudnej trasie panie jechały nieco wolniej niż przewidywano i „nie zmieściły się w harmonogramie”. Kamery z telewizyjnych motocykli trzeba było wycofać na wyścig panów, gdzie wówczas działo się niewiele. No ale wicie-rozumicie, „wyścigi kobiet nie cieszą się takim samym zainteresowaniem”. No ciekawe dlaczego…?

Drugim tego typu „argumentem” jest ten o mniejszym wysiłku, który muszą podejmować panie w trakcie rywalizacji. Teza o tyle bałamutna, że sprowadza cały sport jedynie do wymiaru zawodów. Jakby długość trasy była jedynym wymiernym wyznacznikiem inwestycji, jakie trzeba ponieść, by dojechać do jej mety.

„Kobiety jeżdżą krócej, więc nie powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni” – mówią wówczas sportowi puryści. „Jakie równe nagrody? Przecież w tenisie kobiety grają tylko trzy sety, a mężczyźni nawet pięć!” – dodają kolejni „fachowcy”, nie mający na ogół pojęcia o tym, że tak jest tylko w Wielkim Szlemie, gdzie nagrody – o ironio! – już dawno temu zostały wyrównane.

„Kobiety i mężczyźni biegną maraton na dystansie 42,195 km. Tyle w temacie równości płac” – dodaje kolejny dyskutant, który prawdopodobnie zapomniał, że niedawno minęło ledwie pół wieku od momentu, w którym Maraton Bostoński ukończyła pierwsza kobieta. Startowała z ukrycia, bo mężczyźni byli przekonani, że kobiety nie są zdolne do biegania na tak długim dystansie. „Tyle w temacie równych szans” – chciałoby się powiedzieć. Już pomijając, że samo porównanie jest wyjęte z kapelusza, bo przecież w biegach nie dystans jest podstawowym kryterium, a czas. W tym przykładowym maratonie klasyfikacje są odrębne, rekordowe wyniki również rejestruje się osobno dla mężczyzn i kobiet, od których nikt nie wymaga biegania w takim samym tempie. Jak jest dokładnie z nagrodami – nie wiem, nie sprawdzałem.

Ale nie to jest najistotniejsze. Kluczem w tej umysłowej ekwilibrystyce jest sprowadzenie całego wysiłku wyłącznie do finałowego rezultatu. Jakby kobiety na trening poświęcały wielokrotnie mniej czasu od mężczyzn, na zgrupowaniach spędzały tylko popołudnia wolne od innych zajęć, a gdy podczas wyścigu złamią sobie jakąś kość, to do zdrowia wracają w trzy dni, a nie w trzy tygodnie, jak ci męscy herosi, niech bogowie sportu mają ich w nieustannej opiece.

Czasem argument o mniejszym wysiłku nie zdaje egzaminu. Na zwrócenie uwagi, że mecz w kobiecej piłce nożnej kobiet również trwa 90 minut, najczęściej słyszy się uwagę, że panie nie grają tak samo ładnie. No tak, w końcu teatralnie mdlejący po muśnięciu rywala Ronaldo, na którego konto co trzeci dzień wpada okrągły milion dolarów, ma zupełnie inny wymiar niż skopana i wytargana za włosy anonimowa piłkarka, która na boisku zostawia krew, pot i łzy. Albo zawodniczka WNBA, zarabiająca ledwie promil tego, co regularnie płynie do kieszeni LeBrona Jamesa. I niech płynie, bo przecież nikt im nie chce niczego zabierać. Gorzej, że na myśl, że nieco więcej mogłoby płynąć również do innych kieszeni, większości nagle uruchamia się casus przywołanego na początku tekstu pana z samochodem. Nie daj Bóg, żeby sąsiada stać było na podobny.

Są dobrze przykłady? Ale to nie to samo…

Wiele dyscyplin sportu przeszło już tę drogę i można garściami czerpać z ich doświadczeń i osiągnięć. Najlepszym przykładem wydaje się tenis, ale jego przywołanie w dyskusji zazwyczaj wywołuje reakcję: „Ale to przecież nie to samo! Nie można tego porównywać! Kobiecy tenis jest tak samo atrakcyjny jak męski!” itd.

Owszem, jest. Dzisiaj. Ale pół wieku temu Billie Jean King odpowiadała przecież dokładnie na takie same zarzuty o niskiej atrakcyjności kobiecej gry, o mniejszej popularności, idących za nią mniejszych wpływach i tak dalej. Droga tenisa do sytuacji, w której kobiety w najważniejszych turniejach są nagradzane tak samo jak mężczyźni była długa. Ale dotąd nie stwierdzono ani jednego przypadku, by ucierpiał w jej trakcie którykolwiek z uprawiających ten elegancki (na ogół) sport panów. Co prawda do dzisiaj daje się słyszeć jakiś zawodzący głos zranionego ego, ale na szczęście szybko jest zagłuszany, również przez samych organizatorów imprez, którzy na tej z trudem podejmowanej decyzji w perspektywie czasu również wiele zyskali.

Kolarstwo również mogłoby pójść tą drogą. Ba! W znacznym stopniu przecież już ją przeszło. Jakoś nie słychać przecież zarzutów o niskiej atrakcyjności wyścigów MTB w wykonaniu kobiet. Na torze konkurencje męskie i kobiece przeplatają się z sobą tak samo jak na lekkoatletycznej bieżni. I jakoś nie ma z tym problemu. Na szosie jest.

Czasem ktoś pyta o sposób, w jaki można by wyścigi kobiece i męskie pogodzić. Podpowiem jeden, jaki przychodzi mi do głowy, podsunięty zresztą przez organizatora Giro d’Italia.

Miałem okazję w tym roku przejechać kilka etapów Giro-E, komercyjnej imprezy promującej elektromobilność. Nasz wyścig jechał dokładnie po tej samej trasie, którą dwie godziny później przemierzali zawodowcy. Startowaliśmy nieco dalej i wcześniej, omijając zwykle pierwszą część trasy etapu „dużego” Giro. Tę, na której zazwyczaj nic się nie dzieje. Do przejechania było zazwyczaj ostatnie 100 km odcinka. Jechaliśmy po zamkniętych drogach, z pełnym zabezpieczeniem, policyjnymi pilotami, marshallami, operatorami kilku kamer i karawaną wozów technicznych. Regularny peleton. Dało się. Widzów przy drogach też było całkiem sporo, jak na grupę złożoną w większości z nołnejmów i byłych kolarzy.

Czy w ten sam sposób nie da się organizować wyścigów kobiecych? Da się, trzeba tylko chcieć. Można to nawet pogodzić z przejazdem karawany reklamowej np. między jednym wyścigiem a drugim. Ale dla organizatorów najważniejszych imprez ważniejsze jest pokazywanie od pierwszego kilometra na ogół nudnych jak flaki z olejem początków etapów, bo domagają się tego sponsorzy mniejszych ekip, które angażują się w ucieczki. To nie jest – wbrew pozorom – wymysł i wymóg telewizji. Osobiście znam tylko kilka osób, które oglądają te etapy od samego początku. To komentatorzy i technicy w stacji. Większość widzów ma na ogół te pierwsze kilometry w absolutnym poważaniu. Ale gdy mowa o wyścigach kobiet, natychmiast włącza się mantra o „niskiej atrakcyjności”.

Duży może więcej?

Dla mnie sprawa tych ogromnych dysproporcji w nagrodach jest o tyle bulwersująca, że dotyczy na ogół organizatorów dużych imprez. To nie jest tak, że za wyścigi kobiet biorą się tylko początkujący w branży ideowcy, którzy najpierw muszą zbudować swoją markę i obrosnąć warstwą tłuszczu, żeby kiedyś zacząć się dzielić. Mówimy o wielkich firmach, dysponujących wielomilionowymi budżetami. Siedem tysięcy euro nagród dla kobiet (łącznie! dla całej pierwszej dwudziestki!) to mniej niż kropla w tym budżecie. Tysiąc pięćset euro nagrody dla zwyciężczyni to policzek wymierzony jej przez „wszechmocnych” w tej branży panów z A.S.O.

„Pierwszy w historii kobiecy wyścig Paryż – Roubaix” był tygodniami odmieniany przez wszystkie przypadki. Imprezę zapowiadały liczne, nie tylko branżowe media. Gdyby zliczyć cały buzz, jaki wokół tego „historycznego wydarzenia” narósł, ekwiwalent mediowy liczony byłby w milionach euro. Ubłocona Liz Deignan dostała na mecie czek na 1 535 euro. Gdyby nie natychmiastowa reakcja jej zespołu Trek-Segafredo, który z własnej kieszeni wyrównał wartość jej nagrody do tej, jaką zarobił Sonny Colbrelli (30 tys. euro), miałaby prawo czuć się przez organizatorów upokorzona. Nawet zważywszy na fakt, że znała wysokość nagrody przed startem. (Uprzedzając pytania: nie, nie mogła nie startować, bo worldtourowe drużyny są zobligowane do uczestnictwa w imprezach rangi WT).

„Pozwalamy wam w końcu jechać kultowy wyścig, płacimy wam 20 razy mniej niż facetom, a wy jeszcze narzekacie? I weź tu się dogadaj z babami!” – trafnie skomentowała jedna z uczestniczek dyskusji na ten temat. W trzeciej dekadzie XXI wieku łaskawi panowie dopuścili panie do stołu. I to wystarczy, muszą się cieszyć.

Cieszy gest ekipy Trek-Segafredo, która zobowiązała się do wyrównywania różnic w nagrodach również w kolejnych imprezach (a wcześniej jako pierwsza wyrównała minimalne zarobki kobiet do poziomu minimum w męskim World Tourze, do czego UCI zobligowała zespoły dopiero w perspektywie kilku lat). Cieszą też gesty części kibiców, którzy organizując internetowe zrzutki na zasypanie różnic w nagrodach pokazują, że nie są obojętni na problem. Ale milcząca zgoda całej reszty przykrywa inne patologie, jakie mają miejsce w kobiecym kolarstwie, np. obciążanie zawodniczek kosztami użytkowania należącego do ekipy sprzętu. Kilka z nich opisałem w kwietniowym wydaniu „bikeBoard” – zachęcam.

Nie można się na to godzić

Bo o tym wszystkim trzeba głośno mówić. Oparta na fałszywych stereotypach szczątkowa wiedza o funkcjonowaniu sportu jest porażająca. Zatrważająca jest łatwość, z jaką przeciętny kibic racjonalizuje jawną niesprawiedliwość, myląc przy tym na ogół przyczyny ze skutkami (osławiona już „popularność”, która jest przecież efektem działań, a nie powodem, dla których się je podejmuje). Większość z nas zachowuje się dokładnie tak, jak ten człowiek z przytoczonej na początku historyjki: martwi nas to, że komuś może się powodzić równie dobrze.

Odkładanie rozwiązania tego problemu na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość i tłumaczenie, że „na to wszystko potrzeba czasu”, to zwykłe umywanie rąk. I usprawiedliwianie bezczynności odpowiedzialnych za to osób.

Jest we mnie wielka niezgoda na ten stan rzeczy. I do niej zachęcam. Może dzięki niej pewne sprawy wydarzą się szybciej i również o kobiecym kolarstwie będziemy mogli powiedzieć, że „przecież ogląda się je równie dobrze jak męskie”. Na razie to głos wołającego na puszczy.

Suplement (5.10.2021)

Już po opublikowaniu powyższego tekstu L’Equipe podał informację o oglądalności obu wyścigów we francuskiej telewizji France 3. Wyścig kobiet, relacjonowany w sobotę przez ostatnie dwie godziny rywalizacji, zgromadził 15,5% wszystkich widzów, którzy zasiedli wówczas przed telewizorami. Niedzielny wyścig mężczyzn, pokazywany od startu do mety – 21,8%.

Wartości bezwzględnych z uwagi na różne dni emisji nie powinno się bezpośrednio zestawiać, ale nawet one żadną miarą nie są w stanie usprawiedliwić 20-krotnej różnicy w wysokości nagród dla kobiet i mężczyzn. Niemniej dla porządku: wyścig kobiet oglądało 1,4 mln widzów we Francji. Rywalizację mężczyzn – 2,8 mln.

1 400 000 widów w samej Francji. 1 525 euro nagrody. To się komentuje samo.

rys. Cor M. Windhouwer / Flickr

Unia mizoginów

W jednym z tegorocznych numerów magazynu „bikeBoard” opublikowałem spory tekst o problemie pieniędzy w kobiecym kolarstwie szosowym. Long story short: jest źle i bez radykalnej zmiany sposobu myślenia niewiele się w tym temacie zmieni. Udawanie, że promujemy kobiece kolarstwo, bo tworzymy mini protezy dużych wyścigów, jest w istocie tylko pudrowaniem smutnej rzeczywistości.

W temacie przyszłości kobiecego kolarstwa wypowiadała się swego czasu Amerykanka Amber Neben.

– Bez znaczącej zmiany w sposobie prezentowania wyścigów ten projekt jest nierealny – mówiła. – Wyścigi powinny być krótsze, przez to bardziej emocjonujące, odbywać się na tych samych trasach i być w takim samym stopniu transmitowane w telewizji.

Jej postulat brzmi sensownie, ale rzeczywistość zdaje się tego sensu nie dostrzegać. Organizatorzy wyścigów wolą obiecywać sponsorom i partnerom pokazywanie nudnych jak flaki z olejem etapów wielkich tourów od pierwszego kilometra (co przecież nie jest wymysłem telewizji), zamiast na tej samej trasie zorganizować i pokazać wyścig kobiet. Można dla przykładu każdy etap zacząć nieco wcześniej i dalej, jak to robią choćby Włosi przy okazji Giro-E. Da się, trzeba tylko chcieć.

Ale o jakich chęciach my mówimy, skoro Patrick Lefevere, jedna z najbardziej charyzmatycznych i opiniotwórczych postaci w peletonie, pytany o zbudowanie kobiecej ekipy przy Deceuninck-Quick Step odpowiada z rozbrajającą szczerością, że nie jest organizacją charytatywną. I choć wywołał tymi słowami spory rwetes w mediach społecznościowych, dał jednocześnie pole do popisu wszystkim mizoginom, którzy poczuli się w obowiązku przypomnieć, że „kobiece kolarstwo to nie to samo”.

Można się śmiać z Lefevere, że kobieca ekipa prędzej powstanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich niż w rozkochanej w kolarstwie Belgii (co nie do końca jest prawdą, bo kobiecy zespół ma już belgijskie Lotto-Soudal), ale prawda jest taka, że w tej postępowej i walczącej o równe prawa Europie, owe postęp i równość mają znaczenie tylko wtedy, gdy da się je przeliczyć na wymierny efekt w stabilnej walucie.

Później czytam publicystyczne dzieło jednego z naszych rodzimych myślicieli, który ogłasza światu wszem i wobec, że pomysł sztafety mieszanej na mistrzostwach świata może i wychodzi naprzeciw potrzebie równości, ale ostatecznie komu przeszkadzała drużynowa jazda na 100 kilometrów? Wszak to dyscyplina dla „prawdziwych mężczyzn”. Kobietom oddajmy szacunek pisząc je z wielkiej litery, ale do kolarstwa szosowego lepiej niech się nie pchają.

Kilka tygodni temu opublikowaliśmy w Eurosporcie tekst o jednym z turniejów tenisowych, który przyciśnięty koronawirusowym kryzysem wrócił (podobno tylko tymczasowo) do dawnej praktyki utrzymywania znaczących dysproporcji w wynagrodzeniach dla kobiet i mężczyzn. Czytałem później w komentarzach na Facebooku opinie ludzi powtarzających jak mantrę, że to przecież słuszna praktyka, wszak kobiety w Wielkim Szlemie grają maksymalnie trzy sety, a mężczyźni nawet pięć.

Czytałem i do końca nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, bo trudno o większy popis ignorancji i odporności na wiedzę. Nie sposób przecież każdemu z osobna tłumaczyć, że to zupełnie absurdalny argument, bo akurat w Wielkim Szlemie nagrody już od dawna są równe. W mniejszych turniejach, w których wszyscy grają maksymalnie trzy sety, facetów wciąż wynagradza się znacznie hojniej tylko za zawartość spodenek. Ale tej różnicy przeciętny kibic za wszelką cenę próbuje nie dostrzegać.

W kolarstwie szosowym jest dokładnie tak samo, a wszelkie próby normalizacji tej sprawy na razie kończą się niczym. Co gorsza, deprecjonowane są nawet całkiem niezłe pomysły, jak choćby wspomniana wyżej sztafeta mieszana.

Przyznaję, że sam podchodziłem do tego projektu nieufnie. Bywa, że jego realizacja pozostawia czasem sporo do życzenia (jak choćby sposób rozegrania zawodów na niedawnych mistrzostwach Europy). Ale czy można było odmówić emocji i dramaturgii tej konkurencji podczas rozgrywanych właśnie we Flandrii mistrzostw świata?

Żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku. Wiele dyscyplin już dawno uporało się z problemem nierównego traktowania: lekkoatletyka, narciarstwo alpejskie, w dużym stopniu tenis i inne. Nawet niektóre odmiany kolarstwa skutecznie sobie z tym poradziły. Na szosie wciąż nie potrafimy przebić tego szklanego sufitu. Wciąż żyjemy pod dyktatem ludzi, którzy rolę kobiet w kolarstwie nadal najchętniej ograniczaliby do odciskania śladów szminki na policzkach herosów na podium.

Ja zdecydowanie wolę jednak na podium takie obrazki jak ten poniżej.

Foto: Flickr / Sean Rowe

Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths

Co tygrysy lubią najbardziej

Lubię pisać. Wiem, to żadne odkrycie, w końcu moje życie tak się poukładało, że jestem dziennikarzem. Ale mógłbym np. czytać serwisy w radiu, jako lokalny korespondent nadawać informacje o korkach na S8, redagować kronikę kryminalną albo robić jakieś inne rzeczy. Tymczasem lubię pisać o sporcie.

Kiedyś próbowałem swoich sił w biznesie; nie wyszło, do dzisiaj płacę za to wysoką cenę. Było mi dane stanąć przed kamerą, ale to również nie moja bajka. Radio? Przyjemne doświadczenia, ale zbyt małe, żeby wyciągać z tego jakieś wnioski. Bardzo lubię komentować wyścigi, ale zdaję sobie sprawę, że robię to zbyt rzadko, żeby w tym trudnym rzemiośle osiągnąć zadowalający poziom.

Wciąż pisanie sprawia mi największą przyjemność, a w wyrażaniu swoich myśli w tej formie czuję się najbardziej swobodnie. I chyba robię to na tyle satysfakcjonująco, że co jakiś czas ktoś zamawia u mnie teksty i jeszcze mi za to płaci. Zawodowo robię to, co najbardziej lubię. Jestem szczęściarzem.

Mam z tym moim szczęściem związane pewne marzenia, ale pozwalam sobie zachować je dla siebie, żeby mi nikt za jakiś czas nie wyciągnął, że nie zrealizowałem jakiegoś planu.

No właśnie, bo cały ten wstęp nie był po to, żeby się pochwalić, ale po to, żeby pokazać pewną perspektywę, z jakiej można patrzeć na osiągnięcia polskich kolarzy albo w ogóle jakichkolwiek sportowców.

Wielu z nas patrzyło w niedzielę na uśmiechniętą twarz Rafała Majki, jadącego po drugie zwycięstwo na etapie Vuelta a Espana. Zrobił to w takim stylu, jaki lubi najbardziej: po samotnej ucieczce, na długim, upalnym etapie, z kilkoma długimi, ale w miarę równomiernymi podjazdami. Wszystko w tym pomyśle zagrało, a on go perfekcyjnie wprowadził w życie. Długo na ten sukces czekał, ale wyobrażam sobie, jak bardzo mu smakował.

Patrząc na karierę Rafała z perspektywy moich własnych życiowych dokonań i odkryć, jestem sobie w stanie wyobrazić, że to jest właśnie to, co lubi najbardziej. Tak jak ja lubię pisanie.

To właśnie jest jednym z powodów, dla których nie wymagam od Rafała wygrywania Wielkich Tourów, przyjeżdżania za każdym razem w czołówce, urywania na sztywnych podjazdach najsilniejszych rywali, bycia najszybszym na czasówkach. Wiem po prostu, że w tym sporcie wygrywa się na ogół rzadko. Tak samo jak rzadko zdarzają się świetne teksty. I że na co dzień trzeba wykonywać nieprzynoszącą wielkiego splendoru codzienną robotę. Taką samą, jaką ja wykonuję pisząc newsy albo krojąc wideo na stronę.

Drugim powodem jest moja wiara w to, że każdy odpowiada tylko za własne marzenia. Rafał, Michał, Szymon, Staszek czy ktokolwiek inny nie są maszynami do spełniania marzeń kibiców. Spełniają wyłącznie swoje.

Przed ubiegłorocznymi mistrzostwami świata w Imoli miałem okazję rozmawiać z Michałem Kwiatkowskim. To było kilka dni po tym, jak po jeździe z Richardem Carapazem wygrał etap Tour de France. Zapytałem go wówczas o realizację innego celu, jaki sobie kiedyś postawił: wygranie całego Touru.

Kwiato wyjaśnił mi wówczas, na czym polega to nieszczęśliwe nieporozumienie. Tour de France nie był jego celem. Był jego marzeniem, po które chciał sięgnąć. Był tym, co sprawiało, że każdego dnia siadał na rower i chciał jeździć jeszcze lepiej. Że chciał się codziennie czegoś uczyć i zdobywać nowe doświadczenia. To dlatego przed laty wybrał Team Sky. Sądził wówczas, że w ten sposób będzie bliżej realizacji swojego marzenia.

Z czasem zrozumiał, że wygrana w Tour de France na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Ale droga, jaką goniąc to marzenie pokonał, uczyniła z niego zupełnie innego kolarza i o wiele bardziej dojrzałego człowieka, który zna swoje mocne i słabe strony i potrafi je wykorzystać. Michał dziś wie, jakie wyścigi może sobie stawiać za cel, a jakich nie musi lub nie powinien.

Bardzo dużo mnie ta rozmowa nauczyła. Dlatego w niedzielę czułem po zwycięstwie Rafała tylko czystą radość. Niezmąconą rozważaniem, czy kiedykolwiek wygra Wielki Tour. Dziś rozumiem, że to wcale nie musi być jego celem.

Pomyśl dwa razy

– Jeśli mogę przekazać jakąś wiadomość, to powiedziałbym tak: pomyśl dwa razy, zanim opublikujesz w sieci jakąś zniewagę wobec sportowca. Naprawdę staramy się dawać z siebie wszystko – powiedział w ubiegłym tygodniu Christopher Fromme. Zwrócił uwagę na problem, który poruszałem tutaj wielokrotnie. I który będę poruszał do skutku.

Froome nigdy nie był kolarzem z mojej bajki. Nie porywa mnie jego styl jazdy, trudno mi polubić jego dość ponure na ogół oblicze. Mojej sympatii do niego nie sprzyja też permanentny znak zapytania, który pojawia się przy jego niektórych sukcesach. Ale z drugiej strony nie sposób odmówić mu waleczności i determinacji, a jego beznadziejna momentami walka o powrót do formy po koszmarnym wypadku przed czasówką w Delfinacie przed dwoma laty budzi mój najwyższy podziw i szacunek.

Nie można mu odmówić również tego, że nie ma w dzisiejszym peletonie drugiego kolarza, który doświadczyłby tak zmasowanego hejtu. I to nie tylko ograniczającego się do internetowych komentarzy. Froome’owi nienawiść kibice wykrzykiwali prosto w twarz, oblewając go przy tym ekstrementami. Żaden z kolarzy nie ma więc silniejszego od Froome’a mandatu do wypowiadania się w tej sprawie, choć na pierwszy rzut oka po urodzonym w Kenii Brytyjczyku wszystko to spłynęło. Dosłownie i w przenośni.

Okazuje się jednak, że nie do końca, a komentarze po niedawnych igrzyskach olimpijskich skłoniły go do podzielenia się refleksją, że przed napisaniem komentarza w internecie zawsze warto się przynajmniej dwa razy zastanowić. I myśl ta jest mi wyjątkowo bliska.

– Wydaje mi się, że oczekiwania wobec sportowca powinny się ograniczać wyłącznie do tego, co faktycznie robi w sporcie. Nie można wymagać od każdego bycia tak silnym, aby radził sobie ze zmasowaną krytyką – mówi Froome. – Każdy z nas naprawdę stara się dawać z siebie wszystko za każdym razem, gdy reprezentujemy swój kraj lub zespół – dodaje.

Wątpię, by brytyjski kolarz zaglądał na moją zagubioną w czeluściach sieci stronkę, ale czuję delikatną satysfakcję czytając słowa o kibicach, którzy najpierw pozują do wspólnych selfies ze sportowcami, a chwilę później, ukryci za pozorną anonimowością, wylewają na tych samych ludzi wiadra pomyj, kiedy wyniki nie zgadzają się z ich wyobrażeniami. Pisałem tu o tym ponad trzy lata temu, gdy na Rafała Majkę wylano morze hejtu, bo nie powiodło mu się na jednym z etapów Tour de France. Znam osobiście co najmniej kilku takich „bohaterów”, którzy w sieci pozują na wytrawnych krytyków dyscypliny, a w rzeczywistości nie przepuszczą kolarzowi żadnej okazji do strzelenia sobie uśmiechniętej fotki.

Ale nie o moją satysfakcję tu idzie, a bardziej o to, że Froome swoim świadectwem zadał kłam jednemu z podstawowych „argumentów”, na jaki powołują się owi samozwańczy krytycy: że sportowcy tego i tak nie czytają. Niestety mimo wszystko często to do nich dociera, nawet jeśli czasem musi przebyć okrężną drogę.

Na marginesie: wciąż nie potrafię zrozumieć motywacji tych ludzi, którzy powołując się na swoje „święte prawo do krytyki”, egzekwują je ze świadomością, że owa krytyka nie dotrze do adresata. Po co? Kto z tej „krytyki” sportowca ma wyciągnąć wnioski i jakie? Co chcesz osiągnąć poza pokazaniem, że się „znasz” (choć to ostatnie na ogół jest bardzo wątpliwe).

Nie znam żadnego przykładu sportowca, który poprawiłby swoje wyniki pod wpływem krytyki ze strony kibiców. Znam dla odmiany wielu takich, którym z każdym dniem coraz trudniej było znaleźć motywację do walki. Trudno więc w tym przypadku uciec od skojarzenia z piłowaniem gałęzi, na której się siedzi.

Froome zdaje się to wiedzieć, a jego apel trudno odczytać inaczej niż jako wezwanie do opamiętania. Nie wszyscy sportowcy mają wystarczająco grubą skórę, by bez końca przyjmować na nią chłostę internetowych komentarzy. Pora przestać. To może być ostatni dzwonek.

Były sobie świnki trzy…

Były sobie świnki trzy,
świnki trzy, świnki trzy
Sport, muzyka oraz gry,
oraz gry to my!

Nie mam pojęcia, dlaczego mniej więcej w połowie tegorocznego Tour de France przyczepiła się do mnie ta piosenka. Po prostu obudziłem się pewnego ranka nucąc ten głupawy „przebój”, wylansowany gdzieś na początku lat 90. przez panów Pijanowskiego, Szewczyka i Zientarskiego.

Przez dwa tygodnie bezskutecznie próbowałem się od niego uwolnić. Na koniec postanowiłem, że spróbuję go przepracować. Musi istnieć przecież jakiś powód, dla którego się to do mnie przyczepiło…

A najmniejsza z nich to ja,
która twierdzić tutaj śmie,
że ten cały świat wokoło nas
tylko sportem bawi się.

Nie wiem jak „cały świat”, ale ja bawiłem się całkiem nieźle. Może nie była to taka impreza, którą się będzie wspominać latami, ale słyszalne tu i ówdzie narzekanie na nudę wydaje mi się grubą przesadą.

To, że tegoroczna edycja Tour de France będzie wyścigiem Tadeja Pogacara, było wiadomo na długo przed wyruszeniem peletonu z Brestu. Ekipa z Emiratów nigdy nie ukrywała, że obrona wywalczonego przed rokiem trofeum będzie jej najważniejszym celem w tym roku. Nie tylko jedną z wielu możliwości, a jak się nie uda, to się odkują w Vuelcie. Tour był bezdyskusyjnie najważniejszy.

Cel tegorocznego startu został zresztą dość wyraźnie określony 20 września ubiegłego roku, gdy Pogacar w żółtej koszulce stał na podium Wielkiej Pętli w Paryżu. Już wtedy zapowiedział, że będzie próbował tam wrócić. Zagadką było jedynie to, czy znajdzie się ktoś chętny, żeby mu zepsuć zabawę.

Wyszło jak wyszło. Część pogrzebała swoje szanse w kraksach i praktycznie przestali być brani pod uwagę jako potencjalni rywale obrońcy trofeum. Inni prawdopodobnie przeliczyli się w kalkulacjach, że Słoweniec nie postawi wszystkiego na jedną kartę już w pierwszym tygodniu wyścigu. Bo jakże to tak? Skoro stare kolarskie legendy mówią o tym, że trzeba oszczędzać siły na ostatni tydzień wyścigu, to kto przy zdrowych zmysłach będzie tak szarżował już na początku? Tymczasem Pogacar zaszarżował.

Patrząc na ten wyścig z perspektywy czasu łatwo się wymądrzać. Ale na własny użytek śmiem przypuszczać, że Richard Carapaz w pierwszym tygodniu wyścigu częściej słyszał od swoich dyrektorów sportowych napomnienia, że musi oszczędzać siły niż gorące zachęty do tego, by za wszelką cenę nie pozwolić odjechać rywalowi. Potwierdziły to poniekąd etapy w Pirenejach, gdzie czołowa trójka jechała praktycznie cały czas razem. A pośrednio potwierdził to również Michał Kwiatkowski, który w rozmowie z cyclingnews.com opowiedział, że jego zespół liczył na to, że Pogiego złamie upał na kolejnych etapach.

Nie przypuszczam, by wpadli na ten pomysł dopiero w ukropie pod Mont Ventoux. Raczej kalkulowali to wcześniej. A jeśli tak, to byłaby to przesłodka ironia losu, bo nie kto inny jak właśnie Carapaz wygrał swój pierwszy Wielki Tour właśnie w podobnych okolicznościach: podczas Giro d’Italia w 2019 roku pozwolono mu odjechać pod Cormayeur, bo przecież w najwyższych górach „się go dogoni”.

Nawet jeśli się mylę, to lubię myśleć, że ten Tour de France rozstrzygnął się poniekąd właśnie w taki sposób. Bynajmniej nie dlatego, że mam coś do Ineosu. Po prostu lubię, gdy życie bywa przewrotne. Najlepiej sportem bawię się wtedy, gdy się wymyka jakimkolwiek schematom, a tegoroczny Tour de France wymknął im się na wielu płaszczyznach, choć niestety często również w niewłaściwą stronę.

Co ty wiesz, jaki sport?
Tu muzyka liczy się!
Tylko disco i piosenki,
To jest właśnie to!

Jeśli już idziemy w tę stronę, to użyłbym tu chyba porównania, że DJ trochę nie wyczuł klimatu. Najpierw puścił jakieś dzikie pogo, w wyniku którego ucierpiało paru lepszych tancerzy, a potem próbował to zrekompensować, puszczając same wolne. Patrząc z tej perspektywy rozumiem, że niektórzy uczestnicy tej zabawy mogli się czuć zdezorientowani, a podpierająca ściany publika nieco znudzona. Ja – bo mówię tutaj wyłącznie w swoim imieniu – raczej na nudę nie narzekałem.

„Jak się nudzisz, poszukaj sobie jakiegoś zajęcia” – mówiła mi w młodości mama. Znalazłem je więc i w tym przypadku: skupiłem się na bohaterach drugiego planu. Nie tylko na Marku Cavendishu i Mathieu van der Poelu, choć oczywiście napisali w tym wyścigu kawał pięknej historii. Momentami nawet odrobinę zbyt patetycznej, ale kto w młodości nie tańczył do „I Like Chopin” i nie robił przy tym maślanych oczu, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Moim cichym bohaterem tego wyścigu był Jonas Vingegaard. Że ścigać się potrafi, udowodnił już nie raz. Tym razem jednak musiał dźwignąć naprawdę sporą presję, wskakując w pewnej chwili w pierwszoplanową rolę, gdy powoli stawało się jasne, że Roglić tym razem niestety nie powalczy. I wywiązał się z tej roli znakomicie. Pozbawiony praktycznie jakiegokolwiek wsparcia jechał swoje. Od czasu do czasu próbował ataku, niemal zawsze doskonale się bronił, a gdy już się wydawało, że Carapaz z Pogacarem zerwali go z koła pod Col du Portet, nie panikował, tylko swoim tempem ich dogonił, wyprzedzając jeszcze Ekwadorczyka i dokładając mu kolejne cenne sekundy. Na koniec solidnie pojechał czasówkę, umacniając całkowicie należne mu miejsce na podium.

Trochę szkoda, że w Polsce dyskusja na temat Vingegaarda sprowadziła się niemal wyłącznie do powszechnej kłótni na temat wymowy jego nazwiska. Zasługiwał na znacznie więcej, bez względu na to, czy był Vingegaardem, Vinegretem, Vinegordem czy Vinigo.

Zresztą nie ma się co czarować: osobiście kibicowałem w tym wyścigu Carapazowi, ale jazda zdziesiątkowanej ekipy Jumbo-Visma sprawiała mi niemal każdego dnia mnóstwo frajdy. Stracili lidera i połowę składu, po czym wygrali cztery etapy. No dobra, przede wszystkim van Aert wygrał, czym z pewnością również zasłużenie przejdzie do historii, choć niestety nie ma w kolarstwie klasyfikacji dla najbardziej wszechstronnych kolarzy. Na dzień dzisiejszy prawdopodobnie wygrałby ją w cuglach.

Jednak ja pogodzę was,
Tylko ja tu rację mam
Że myślenie, moi drodzy, to
Na czym stoi cały świat

I tutaj mam pewien problem. Nie tyle z myśleniem, ile z tym, o czym tak naprawdę te 30 lat temu śpiewał (czy raczej próbował śpiewać) Wojciech Pijanowski: z grami. I teraz będzie trochę na serio, bo uważam, że nic tak nie zabija sportu, jak te wszechobecne próby przewidywania jego wyników.

Zdradzę Wam pewien sekret: sport mnie bawi przede wszystkim dlatego, że nie próbuję go wykorzystywać do udowodnienia sobie i innym, że potrafię trafnie przewidzieć wynik. Wprost przeciwnie: właśnie wtedy, gdy czekam wyłącznie na to, czy się moje potwierdzenia sprawdzą czy nie, sport zazwyczaj najbardziej mnie rozczarowuje.

Z racji służbowych obowiązków w trakcie niedawnego Euro dostawałem niemal codziennie gruntowne analizy potencjalnych zwycięzców turnieju. Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy gdy powiem, że od początku imprezy niemal murowanym kandydatem statystyków do zwycięstwa była Belgia.

Oglądałem (również z obowiązku) tylko jeden mecz Belgów: z Finlandią. Jakoś nie rzucił mnie na kolana. Wręcz śmiertelnie znudził. I jestem niemal pewien, że stało się tak głównie dlatego, że podświadomie czekałem, aż ci Belgowie, którzy przecież mają wygrać cały turniej, rozsmarują tych introwertycznych Finów po murawie. Nic takiego nie miało miejsca, a Belgia dotarła „ledwie” do ćwierćfinału. Wygrali Włosi, po których rozmaici specjaliści spodziewali się wszystkiego, tylko nie ofensywnej gry. A tu proszę: niespodzianka.

Zresztą za Włochów trzymałem kciuki z zupełnie innego powodu niż styl gry, na którym – nie oszukujmy się – znam się umiarkowanie. 11 lipca 1982 roku wygrali finał hiszpańskiego mundialu, który był jednym z pierwszych sportowych wydarzeń, jakie już w miarę świadomie (jak na siedmiolatka) śledziłem. Finał innej dużej imprezy rozgrywany tego samego dnia miał więc dla mnie wymiar w pewnym sensie symboliczny, a właśnie taką metafizykę cenię w sporcie o wiele wyżej niż matematyczne kalkulacje szans na wygraną.

Z kolarstwem mam dokładnie tak samo: nic nie sprawia mi w tym sporcie większej radości niż nieoczekiwane zwycięstwa. Cavendish i van Aert mi świadkami.

Ale jest jeszcze jedna rzecz, która – moim zdaniem – odziera sport z całej „metafizyki” i odbiera wielu widzom frajdę z jego oglądania: przekonanie, że muszą mieć rację.

Mój stosunek do rzucania bezpodstawnych oskarżeń wobec kolarzy opisałem już jakiś czas temu, nie będę się zatem powtarzał. Ale wciąż mnie zastanawia, dlaczego ludziom przychodzi to tak łatwo? W jednej z internetowych dyskusji przyszła mi do głowy możliwa odpowiedź: potrzebują poczucia, że „mieli rację”.

Nie znajduję innego powodu tego wiecznego kwestionowania rzeczywistości poza możliwością powiedzenia w przyszłości: „Przecież mówiłem, że tak będzie. Miałem rację!”.

To zresztą bardzo wygodna pozycja. Dziś mieć tylko „uzasadnione podejrzenia, które przecież nie muszą się potwierdzić”, a gdy się – odpukać – potwierdzą, „mieć rację”. Absolutny win-win, choć jak dla mnie skrajnie nieuczciwy i świadczący raczej o braku odwagi.

Bo w końcu mylić się też jest rzeczą ludzką, a przegrywanie jest częścią sportu. To również trzeba umieć. Na tym polega ta „gra”.

Były sobie świnki trzy,
Świnki trzy, świnki trzy,
Sport, muzyka oraz gry,
Oraz gry to my

No dobra. A teraz przydałby się telefon od Hannibala Lectera z pytaniem, czy świnki zamilkły… 😉

Foto: Tim de Welle / Getty Images (tak, to jest zdjęcie z trasy Tour de France 😉

Dlaczego – mimo wszystko – wciąż wierzę w walkę z dopingiem

Atak Tadeja Pogacara 30 km przed metą 8. etapu Tour de France tyleż zadziwił świat, co wzbudził w wielu kibicach mnóstwo wątpliwości. W pewnym stopniu uzasadnionych, bo wyliczenia dotyczące mocy i tempa wspinaczki kolarza skłaniają do zadawania pytań, jak to w ogóle jest możliwe. Ale z drugiej strony… no właśnie. Czy równie uprawnione jest automatyczne zarzucanie mu jazdy na dopingu?

Stwierdzenie, że nawet najbardziej nieprawdopodobny wynik nie może skutkować bezpośrednimi oskarżeniami o doping, postawiło mnie natychmiast w roli człowieka naiwnego, który „lubi dać się oszukiwać”, „broni dopingu” i – rzecz jasna – „nic nie wie o kolarstwie i dopiero jak się trochę oswoję z tym sportem, to nabiorę zdrowego dystansu”;).

Na personalne wycieczki, próby obrażania mnie i podważania moich dziennikarskich kompetencji jestem zasadniczo odporny, ale cały problem i związana z nim dyskusja skłoniły mnie do tego, żeby trochę poukładać myśli w tym temacie. Wydaje mi się on bowiem zbyt złożony, by go zamknąć w jednoznacznych deklaracjach i opowiedzeniu się po stronie „zdrowo zdystansowanych” lub „naiwnych”.

Słowa mają znaczenie

Przyszło mi w życiu uprawiać zawód, w którym niezwykle ważna jest odpowiedzialność za słowa, ich znaczenie i kontekst, w jakim zostają wypowiedziane. Wątpliwości wokół formy zawodnika są więc dla mnie niczym więcej, jak tylko wątpliwościami wokół formy zawodnika. Można je wyrazić na przykład słowami: ciekawe, w jaki sposób jest możliwa taka jazda? Albo: dlaczego nikomu wcześniej nie udało się osiągnąć takich parametrów?

Takie postawienie sprawy otwiera pole do dyskusji. Sugestie, że „coś takiego możliwe jest tylko na dopingu” lub bezpośrednie oskarżenie, że „musiał coś brać, bo to jest po prostu niemożliwe” zamykają tę dyskusję w jednej tylko możliwej odpowiedzi.

Tak naprawdę więc ci wszyscy, którzy w wielkich słowach powołują się na wolność wypowiedzi i prawo do swobodnej dyskusji na ten temat, w ogóle tej dyskusji nie chcą. Na ogół interesuje ich wyłącznie poklask dla wyrażonej przez nich jednoznacznej opinii. Oni żadnych wątpliwości nie mają, odpowiedzi przecież udzielili już Armstrong i inni.

O walce z dopingiem wiemy wciąż za mało

Jednoznaczność tych opinii wynika w dużej mierze – w moim przekonaniu – z niskiego poziomu wiedzy o tym, na czym tak naprawdę polega walka z dopingiem. Wnioskując z treści wielu internetowych komentarzy na ten temat, wyobrażenie ich autorów o tym, jak wygląda procedura badań antydopingowych sprowadza się wyłącznie do tego, że kontrolerzy poszukują w moczu śladu niedozwolonych substancji. Stąd zapewne popularność spiskowych teorii o „niewykrywalnym dopingu”, „substancji nieznanej WADA”, „byciu doperów zawsze o krok przed kontrolą” i wielu innych.

Tymczasem to zaledwie wycinek rzeczywistości. Wielu wyznawców tych teorii – świadomie lub nie – ignoruje fakt, że stosowanie dopingu nie przekłada się na lepsze rezultaty bez zmian w metabolizmie zawodnika, a to przecież do ich wykrywania wprowadzono tzw. paszporty biologiczne, śledzące – w znacznym uproszczeniu – wszelkie dewiacje w profilu metabolicznym sportowca.

Interesująco brzmią też teorie o niewykrywalnym podczas kontroli dopingu, do którego dostęp mają już nawet juniorzy, z roku na rok jeżdżący coraz szybciej. Wychodzi poniekąd na to, że zakazane substancje można już kupić nawet w gminnej aptece i wiedzą o tym wszyscy zainteresowani poza organami antydopingowymi. Trudno powiedzieć, jakim sposobem „Operacja Aderlass”, jedna z najgłośniejszych w ostatnim czasie i zakończona wyrokami więzienia dla organizatorów dopingowego procederu, została rozwiązana w dużej mierze dzięki działaniom wywiadowczym?

No i jeszcze taki drobiazg: skoro doping jest „niewykrywalny”, to po co Rosjanie zbudowali cały system fałszowania wyników badań i podmieniania próbek?

Rzecz jasna trochę w tym miejscu pokpiwam i trywializuję problem, ale zastanawiająca jest ta powszechna schizofrenia, która z jednej strony skłania część kibiców do rzucania oskarżeń o powszechne stosowanie dopingu w sporcie (osławione „prawda jest taka, że wszyscy biorą, a sztuką jest tylko nie dać się złapać”), a z drugiej nieustannie trzyma ich przed telewizorami.

Rozdwojenie jaźni

Czytam wypowiedź pewnego człowieka, który jest dumny ze swojego syna, startującego z powodzeniem w imprezach juniorów. Czytam, ale z każdym zdaniem rozumiem coraz mniej, bo oto tuż po zapowiedzi, że rozważają przyszłość w profesjonalnej drużynie pada kolejne, tym razem wyrażające przekonanie, że jazdę na dopingu w zawodowych ekipach wymuszają na zawodnikach ich szefowie i sponsorzy. Czyli jak to? Młody człowiek ma iść tam, gdzie będą od niego wymagać dopingu? I mówi to dumny z jego osiągnięć (i słusznie!) ojciec chłopaka?

Zresztą patrząc na ten problem nieco szerzej, owo rozdwojenie jaźni staje się jeszcze bardziej widoczne. Z jednej strony nieustannie powtarzamy, że doping zdominował kolarstwo i dyscyplina już nigdy się od niego nie uwolni, ale z drugiej narzekamy, że kolejka następców Kwiatkowskiego i Majki jest żałośnie skromna, że nie mamy żadnej drużyny nawet w drugiej dywizji, że młodzi ludzie do kolarstwa garną się coraz rzadziej itd.

Na coś się, do cholery, zdecydujmy. Albo przyjmijmy ten sport takim, jakim jest i zachęcajmy kolejnych do jego uprawiania, albo pogódźmy się z faktem, że ludzie nie muszą się garnąć do tego, co jest im od lat skutecznie obrzydzane.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że kolarstwo zasłużyło sobie na dużą nieufność ze strony kibiców. Ale z drugiej strony coraz częściej odnoszę wrażenie, że pokolenie rozczarowane dopingowymi historiami Armstronga i jemu podobnych, zawłaszczyło sobie jedynie słuszny sposób patrzenia na dyscyplinę i konsekwentnie próbuje go narzucić kolejnym generacjom.

W imię czego dzisiejsi 15-latkowie mają podzielać nasze rozczarowanie? Czasy Armstronga interesują ich mniej więcej tak samo, jak posiadanie telefonu z tarczą. To jest historia. Jest ważna dla dyscypliny, ale nie może być dla niej jedynym punktem odniesienia. Czasy się zmieniły. W peletonie jeździ dzisiaj zupełnie inne pokolenie. Z jakiego powodu ma być genetycznie obciążone błędami popełnianymi przez poprzedników?

Czasy się zmieniły

Przemek Zawada kilka dni temu podzielił się na Facebooku wypowiedziami Thomasa De Gendta i Philippe’a Gilberta odnośnie wyścigowego tempa na Tour de France.

I znowu: można powyższe wypowiedzi odebrać jako kolejny dowód na istnienie tajemniczej substancji, która popycha do przodu w nieprawdopodobnym tempie znaczącą część peletonu.

Ja tymczasem przypomniałem sobie moją rozmowę z Pawłem Poljańskim, który pod koniec ubiegłego roku postanowił zakończyć zawodową karierę.

– Równolegle z pojawieniem się w peletonie młodych zawodników sporo się zmieniło. Tempo jazdy gwałtownie wzrosło. Presja również. Żeby przygotować się na odpowiednim poziomie, trzeba było dużo czasu spędzać na dodatkowych treningach i zgrupowaniach wysokogórskich. To kosztowało wiele wysiłku i wiązało się z jeszcze większym stresem. I przebywaniem poza domem blisko dziesięć miesięcy w roku – mówił wówczas żegnający się z peletonem zawodnik.

Z jego wypowiedzi wynika, że utrzymanie szalonego tempa peletonu jest możliwe, ale wiąże się z dużymi zmianami w procesie przygotowań. Nie ma w tym miejsca na żadną tajemnicę. Po prostu trzeba pracować jeszcze więcej i ciężej niż kilka lat wcześniej, bo czasy się zmieniły i wymagania w zespołach również.

– Jedną z ważniejszych zmian, jakie zaszły w całym procesie treningowym, było istotne zmniejszenie liczby dni startowych, zwłaszcza w gronie topowych kolarzy. To właśnie jeden z tych błędów, których nauczyliśmy się nie popełniać. Mając do dyspozycji bardzo precyzyjne dane z pomiarów, jesteśmy w stanie dokładnie zaplanować, kiedy zawodnik osiągnie szczytową dyspozycję. Nie musimy go w niej utrzymywać przez długi czas, każąc mu jeździć z wyścigu na wyścig.

To z kolei wypowiedź Arka Koguta, doświadczonego trenera kolarstwa, opracowującego dzisiaj plany treningowe dla amatorów. Tu również nie widzę zbyt wiele przestrzeni do snucia spiskowych teorii o powszechnym dopingu. Ostatnia dekada, jeśli ktoś nie zauważył, to czas gwałtownego rozwoju zaawansowanych technologii w kolarstwie. Już dawno nikt nie ukrywa w zawodowym peletonie, że jeździ według tego, co „mówią mu liczby”. A mając odpowiednio wiele danych można na ich podstawie dość skutecznie wnioskować o przyszłości. Może więc tutaj się kryje jedna z możliwych odpowiedzi na pytanie o fenomenalną formę Pogacara na Tourze? Może po prostu wiedział, w jaki sposób ją osiągnąć dokładnie w tym czasie, w którym potrzebował?

W podobnych poszukiwaniach można iść jeszcze dalej, źródeł zadziwiającej formy i osiągnięć dopatrując się np. w zmianie nawyków żywieniowych, co sugerują specjaliści od odżywiania w sportach wytrzymałościowych.

Możliwych odpowiedzi istnieje bardzo wiele. My, rzekomo nauczeni doświadczeniem, najchętniej przyjmujemy tylko jedną.

Chcę zrozumieć

Marek Tyniec, który poniekąd wywołał mnie do tablicy i sprowokował do napisania tego posta, zapytał w toku dyskusji, czy wyniki mocy Pogacara, średnia prędkość jego wspinaczki i – last but not least – co najmniej dwuznaczna dopingowa przeszłość części jego ekipy, nie budzą moich podejrzeń i nie każą mi „bić na alarm”.

Otóż nie. Budzą one moje zainteresowanie. Chciałbym się dowiedzieć, co się za nimi kryje. Chciałbym lepiej zrozumieć zachodzące w jego otoczeniu procesy, bo owo zrozumienie wydaje mi się o wiele cenniejsze dla rozwoju kolarstwa niż granie larum i rzucanie bezpodstawnych oskarżeń.

Jeśli chcemy poznać odpowiedzi, powinniśmy zacząć zadawać właściwe pytania. Moim zdaniem w kwestii formy Pogacara na drodze do Le Grand-Bornand jeszcze takie nie padło. Padło za to wiele podejrzeń.

Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, bu wierzyć w to, że ludzie nie będą nadal szukali dróg na skróty. Leży to poniekąd w ich naturze. Ale mimo wszystko chcę wierzyć (i na razie znajduję potwierdzenie tej wiary w publikowanych przez WADA raportach), że podjęty przez ostatnie lata wysiłek zmierzający do znacznego ograniczenia skali dopingu w kolarstwie nie poszedł na marne. Że paszporty biologiczne, system ADAMS i liczba przeprowadzanych kontroli oraz oczekiwanie przez sponsorów wynagradzania poniesionych strat wizerunkowych, mimo wszystko w dużej mierze skutecznie powstrzymują ten proceder.

W chwili, w której przestanę w to wierzyć, po prostu przestanę się również interesować sportem.

Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu

Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) postanowiła zadbać o dobre samopoczucie kolarskiej społeczności w trudnych czasach pandemii i dzień po dniu publikuje kolejne produkty swojej nieograniczonej wyobraźni, których stosowanie ma znacząco poprawić bezpieczeństwo kolarzy. Na razie światło dzienne ujrzały m.in. zakazy zjeżdżania siedząc na górnej rurze (tzw. pozycja super tuck) i opierania się łokciami o kierownicę, czyli jazda na „niewidzialnej czasówce”. Czekam na obowiązek instalacji dzwonka.

Mam podejrzenia, że cichym sponsorem UCI został jakiś producent maści na zajady, bo na razie to chyba będzie jedyny realny efekt tych „regulacji”. 1 kwietnia jako data wejścia tych pomysłów w życie też wiele mówi o ich powadze. Choć nie można wykluczyć, że paluchy w tym maczał również Zwift. Być może organizacja wirtualnego czempionatu weszła UCI tak mocno, że postanowiła wszystkie inne imprezy sprowadzić pod względem atrakcyjności do wspólnego mianownika z jazdą na trenażerze.

Kiedy jakiś czas temu ujawniono listę postulatów i projekty regulacji, mających na celu poprawę bezpieczeństwa kolarzy w wyścigach, patrzyłem na nią z podziwem i lekkim niedowierzaniem, że komuś udało się towarzystwo z Aigle przekonać do tak racjonalnych pomysłów. Bo w tym projekcie prawie wszystko trzymało się kupy: jednolite standardy zabezpieczenia trasy (nie tylko na finiszach), idący za standardem system ocen organizatorów i obowiązek powoływania menedżera ds. bezpieczeństwa, obszerna baza danych o wypadkach i ich przyczynach itd. To wszystko miało ręce i nogi. To, co widzimy dzisiaj, to jakaś niesmaczna groteska.

Trudno odmówić racji Michałowi Kwiatkowskiemu, który twierdzi, że te wszystkie pomysły to forma zrzucania odpowiedzialności za bezpieczeństwo wyścigów na kolarzy. Zamiast skupić się na zagwarantowaniu odpowiednich warunków do ścigania, Unia koncentruje się na wymyślaniu sytuacji, w których kolarze mogą popełnić błąd.

Jedynym skutkiem takich działań będzie przeregulowanie zasad, skutkujące tym, że wyścigi staną się śmiertelnie nudne. Zapomnijmy o ucieczkach i szukaniu minimalnych przewag. Przyzwyczajmy się do kończenia każdego etapu finiszem. Bezpiecznym dopiero od przyszłego roku, bo wdrożenie jednolitego standardu barier na metach odłożono w czasie. Są ważniejsze sprawy, jak chociażby super tuck.

Co gorsza, nawet do sensownych rozwiązań UCI podeszła od d… strony. Bo o ile rozsądne jest zwrócenie uwagi na nagminne śmiecenie na trasie wyścigów, z wyrzucaniem bidonów gdzie popadnie na czele, o tyle przerzucenie obowiązku pilnowania tego na kolarzy nie ma większego sensu. Wożenie w kieszeniach pustych bidonów nieszczególnie poprawi bezpieczeństwo jazdy. Konieczność zorganizowania na trasie większej liczby „zielonych stref” rozwiązałaby ten problem. O tym pomyśle, choć również znalazł się na ogłoszonej w grudniu liście postulatów, na razie jest jakoś niespecjalnie głośno. Zamiast tego proponuje się karanie kolarzy.

Stworzenie rankingu „zielonych wyścigów”, co poniekąd jakiś czas temu zapoczątkowali organizatorzy Giro d’Italia, tworząc na własne potrzeby kategorię „Green Ride”, mogłoby całe kolarstwo uczynić atrakcyjniejszym i społecznie nieco bardziej odpowiedzialnym. Na razie jednak „Green Ride” funkcjonuje tylko w postaci hasztagu i wysyłanych kilka razy w roku komunikatów prasowych, w których RCS Sport chwali się hybrydową lub elektryczną flotą. I to by było na tyle, jeśli idzie o walory „edukacyjne”.

Już nie mówiąc o tym, że „dawanie przykładu” UCI mogłaby zacząć od siebie, ustawiając kalendarz i wymogi wobec organizatorów w taki sposób, by kolarstwo nie wymagało nieustannego latania samolotami. Bo na razie ten „zielony sport” zostawia za sobą całkiem pokaźny ślad węglowy.

Ale to nie tym razem. Na razie UCI największy problem widzi w „niewidzialnej kierownicy”.

Foto: Lotto-Soudal Cycling Team

Opinie jak niemiecka chemia. Złe zagraniczne lepsze od naszych dobrych

Nie zgadzam się z oceną całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia. Moim zdaniem jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej owa „cała Polska”.

Jeśli jest w sporcie coś, co pociąga mnie w nim w sposób szczególny, to jest to jego złożoność i wielowymiarowość. To coś, co sprawia, że nie jest dziedziną oderwaną od życia, ale pewną jego szczególną formą. I gdy tylko się zechce, można jej się przyjrzeć nieco bliżej. Rozłożyć na części pierwsze i zrozumieć, co składa się na sukces, a co jest przyczyną porażki.

Całkiem jak w życiu, tylko nieco łatwiej, bo tu zazwyczaj wiemy, czego należy szukać.

My jednak zazwyczaj wolimy iść na skróty i patrzeć wyłącznie na jedną stronę tego – nomen omen – medalu. Jak często przy ocenie wyników sportowców. I przy wynikach pewnych wyborów.

Burza, jaka rozpętała się wokół wczorajszej nagrody Przeglądu Sportowego dla Tour de Pologne pokazuje to jak na dłoni. Choć tym razem o oceny było jeszcze łatwiej, bo skrytykowali ją „zagraniczni eksperci”, a to dla wielu rodzimych komentatorów kolarstwa niczym głos wyroczni. „Zagraniczni eksperci” z natury rzeczy muszą mieć rację.

Ale czy na pewno mają?

W żadnym zagranicznym komentarzu nie znalazłem analizy innych wydarzeń, z którymi TdP konkurował o miano „Imprezy Roku”. Nie sądzę, by ktokolwiek w ogóle zadał sobie takie pytanie, a wydaje mi się w tej sprawie fundamentalne, bo rok 2020 był w wydarzenia raczej ubogi. Tour de Pologne się jednak odbyło, mimo wyjątkowo trudnej sytuacji, przypominającej momentami chodzenie po polu minowym. I okazało się – również mimo makabrycznego wypadku na 1. etapie – wyjątkowo udane pod względem oglądalności. Oraz frekwencji, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na trasie nie powinno być właściwie nikogo.

Nikt nie zadał sobie i organizatorom plebiscytu pytania o kryteria, jakimi się kierowano przy wyborze. Wybór oceniono przez pryzmat „złego wrażenia”, jakie wywołał wypadek Fabio Jakobsena w Katowicach. Wypadek, który nie został przecież przez organizatora spowodowany, choć niewątpliwie pokazał jak na dłoni, że pewne rzeczy można było rozwiązać inaczej.

Tyle tylko, że to wszystko wiemy dzisiaj.

W sierpniu byliśmy wszyscy skoncentrowani na tym, by w okolicy mety nie było kibiców, bo takie były wymogi narzucone przez UCI organizatorom wyścigów w czasie pandemii. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie skutki uboczne przyniesie ich stosowanie. Nie przewidzieli tego organizatorzy, nie przewidziała ustalająca dla nich wytyczne UCI, nie przewidzieli również uczestnicy imprezy. Dlaczego więc pretensje skupiają się tylko w jednym miejscu?

Po zdarzeniu pozostało złe wrażenie. Pełna zgoda. Ale czy siedem z rzędu dopingowych zwycięstw Armstronga w Tour de France zrobiło dobre wrażenie? Czy dobre wrażenie sprawiło wycofanie się dwóch zespołów z ubiegłorocznego Giro d’Italia? Dlaczego akurat wobec Langa jesteśmy tacy surowi? Bo tak spontanicznie orzekli „zagraniczni eksperci”?

„To nie tak. Wyścig jest świetnie zorganizowany, a kolarze uwielbiają przyjeżdżać do Polski. Poza tym macie cudownych kibiców i fantastyczną atmosferę. Naprawdę, to poziom światowy. Natomiast nie zmienia to faktu, że kolarze powinni być lepiej chronieni” – powiedział niedługo po wypadku Patrick Lefevere, pytany przez Marka Bobakowskiego o to, czy uważa, że wyścig jest źle zorganizowany.

Pięć zdań, z których cztery chwalą organizację wyścigu, a ostatnie wskazuje na potrzebę zwrócenia większej uwagi na bezpieczeństwo kolarzy. My skupiliśmy się tylko na nim, adresując je wyłącznie w stronę organizatora, choć przecież podmiotów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kolarzy jest znacznie więcej. Od nich samych począwszy, na UCI ustalającej szczegółowe do poziomu wysokości skarpetki zasady skończywszy.

Nie lubię wcielać się w rolę obrońcy Tour de Pologne. Sam wielokrotnie krytykowałem organizatorów za różne rzeczy i ciągle uważam, że imprezę można pod wieloma względami uatrakcyjnić i poprawić. Ale jednocześnie mam w sobie dość pokory, by nie krzyczeć z fotela „a nie mówiłem!”, oceniając po fakcie sytuację, której skutki były moim zdaniem niemożliwe do przewidzenia.

Jednostronność tych ocen jest dla mnie zaprzeczeniem wszystkiego, co ważne w sporcie, którego istotą jest pokonywanie przeszkód, a nie uginanie się pod ciężarem krytyki.

Ocena całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej „cała Polska”.

No ale cóż. Wybór nie spodobał się „zagranicznym ekspertom”. Posypaliśmy więc sobie zachodnią przyprawą naszą własną stęchliznę i postanowiliśmy się w niej rozsmakować. Przecież skoro zagraniczne, to musi być dobre.

A tak na marginesie, choć kiedyś już o tym wspominałem: wideo z finiszu w Katowicach przez jakiś czas było najczęściej wyszukiwanym klipem w polskim internecie. Filmy z wypadku zostały łącznie wyświetlone kilka milionów razy.

Skoro robią „złe wrażenie”, to dlaczego je tak wytrwale oglądamy?

Maszyna do uszczęśliwiania

Z Michałem Kwiatkowskim rozmawiałem ostatni raz tuż przed mistrzostwami świata. Świeżo po Tour de France, podczas którego wygrał jeden z etapów i to w stylu, który na długo pozostanie w pamięci kolarskich kibiców.

Zapytałem go wówczas, czy ta wygrana daje mu poczucie, że jest choćby częściowo „rozliczony” z Tourem. Odpowiedział, że chociaż to zwycięstwo smakowało mu szczególnie i cieszy się, że wpadło do jego palmares, to w istocie niewiele ono zmienia w jego podejściu do jazdy. Bo ta zmiana nastąpiła znacznie wcześniej.

„Moje marzenia o rozwijaniu się jako kolarz na klasyfikację generalną Wielkich Tourów musiałem już jakiś czas temu zrewidować. Czas mnie goni, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym przed końcem kariery nie wygrał chociażby po raz trzeci Strade Bianche” – powiedział. I dodał: „Mam jeszcze wiele do ugrania w wyścigach, które wygrywałem do tej pory i to jest mój plan na przyszłość”.

Przygotowując się do tej rozmowy uznałem, że dzień przed wyścigiem o tęczową koszulkę to nie jest właściwy moment na pytanie o nowy kontrakt. Po tych zdaniach, które przytoczyłem powyżej, byłem jednak pewien, że jeśli nawet sprawa nie jest jeszcze do końca dogadana, to z dużym prawdopodobieństwem jakiś ogólny jej zarys został już ustalony. Bo kiedy Michał mówi o „planach”, to zwykle ma na myśli rzeczy, nad którymi jakaś praca już się rozpoczęła. Wszystkie inne znajdują się w sferze „marzeń”.

Kłopot z polskimi kibicami kolarstwa w dużej mierze polega na tym, że nie potrafią od siebie tych dwóch pojęć odróżnić. Kiedy więc Kwiato mówi o swoich marzeniach, są zazwyczaj odbierane jako deklaracja przyniesienia na tacy kolejnych zwycięstw.

Trochę przewrotnie zapytałem na Facebooku, czy jest jakieś jedno miejsce, w którym można poczytać lamenty na temat przedłużonego przez Michała kontraktu. Do tego nie trzeba się szczególnie wysilać, bo niemal pod każdą wzmianką na ten temat na bank znajdzie się jakiś „fachowiec”, który zaserwuje gawiedzi rozkminę o tym, jak to Kwiatkowski marnuje swój talent na wożenie bidonów i bycie „wyrobnikiem” pracującym dla innych kolarzy. Można by w tym miejscu ze znudzeniem ziewnąć, gdyby nie to, że te „opinie” są później bezmyślnie powielane przez innych.

Chyba nigdy nie zrozumiem nieustannego postponowania jednego z najwyżej cenionych za wszechstronność kolarzy, który mógłby być fundamentem dowolnego zespołu. Żaden jednak nie zagwarantuje mu zwycięstw i żaden nie zapewni mu roli lidera, bo dziś właściwie „etatów” liderów w zespołach już nie ma. Wyścigów jest zbyt dużo, a przyszłość wielu ekip zbyt niepewna, by odgrywać jakiekolwiek partie rozpisane na wcześniej określone role. To wszystko zmienia się zbyt szybko, by przywiązywać się do jednego scenariusza. Geraint Thomas i Tao Geoghegan Hart mi świadkami.

Kwiato miał niebywałe szczęście i dobrego nosa, trafiając do ekipy, która jako jedna z nielicznych jest w stanie swoim kolarzom zapewnić względną stabilność. Drużyny, która w tym roku udowodniła, że nie ma w jej szeregach świętych krów i że nawet ci wyżej wspomniani „etatowi” liderzy muszą się nauczyć godzić z rozczarowującymi decyzjami.

To w barwach tego zespołu sięgnął po znakomitą większość swoich wspaniałych zwycięstw, chociaż wielu ludzi ciągle twierdzi (a ja nadal nie wiem na jakiej podstawie), że gdzie indziej zdobyłby ich więcej.

I teraz ta właśnie ekipa z nie najmłodszym, bo już 30-letnim i jednym z najlepiej zarabiających w peletonie kolarzem przedłuża kontrakt o kolejne trzy lata.

Michał ma plan nadal wygrywać. Jeśli to nie jest droga do jego realizacji, to nie wiem, co by nią mogło być.

I jeszcze taki cytat mi się przypomniał, który pasuje do tej sytuacji jak ulał. „Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – miał onegdaj o sobie samym powiedzieć „Boski Diego”.

Michał rzecz jasna nie ma w sobie tyle buty. Choć czasami powinien.

Foto: Getty Images