Były sobie świnki trzy…

Były sobie świnki trzy,
świnki trzy, świnki trzy
Sport, muzyka oraz gry,
oraz gry to my!

Nie mam pojęcia, dlaczego mniej więcej w połowie tegorocznego Tour de France przyczepiła się do mnie ta piosenka. Po prostu obudziłem się pewnego ranka nucąc ten głupawy „przebój”, wylansowany gdzieś na początku lat 90. przez panów Pijanowskiego, Szewczyka i Zientarskiego.

Przez dwa tygodnie bezskutecznie próbowałem się od niego uwolnić. Na koniec postanowiłem, że spróbuję go przepracować. Musi istnieć przecież jakiś powód, dla którego się to do mnie przyczepiło…

A najmniejsza z nich to ja,
która twierdzić tutaj śmie,
że ten cały świat wokoło nas
tylko sportem bawi się.

Nie wiem jak „cały świat”, ale ja bawiłem się całkiem nieźle. Może nie była to taka impreza, którą się będzie wspominać latami, ale słyszalne tu i ówdzie narzekanie na nudę wydaje mi się grubą przesadą.

To, że tegoroczna edycja Tour de France będzie wyścigiem Tadeja Pogacara, było wiadomo na długo przed wyruszeniem peletonu z Brestu. Ekipa z Emiratów nigdy nie ukrywała, że obrona wywalczonego przed rokiem trofeum będzie jej najważniejszym celem w tym roku. Nie tylko jedną z wielu możliwości, a jak się nie uda, to się odkują w Vuelcie. Tour był bezdyskusyjnie najważniejszy.

Cel tegorocznego startu został zresztą dość wyraźnie określony 20 września ubiegłego roku, gdy Pogacar w żółtej koszulce stał na podium Wielkiej Pętli w Paryżu. Już wtedy zapowiedział, że będzie próbował tam wrócić. Zagadką było jedynie to, czy znajdzie się ktoś chętny, żeby mu zepsuć zabawę.

Wyszło jak wyszło. Część pogrzebała swoje szanse w kraksach i praktycznie przestali być brani pod uwagę jako potencjalni rywale obrońcy trofeum. Inni prawdopodobnie przeliczyli się w kalkulacjach, że Słoweniec nie postawi wszystkiego na jedną kartę już w pierwszym tygodniu wyścigu. Bo jakże to tak? Skoro stare kolarskie legendy mówią o tym, że trzeba oszczędzać siły na ostatni tydzień wyścigu, to kto przy zdrowych zmysłach będzie tak szarżował już na początku? Tymczasem Pogacar zaszarżował.

Patrząc na ten wyścig z perspektywy czasu łatwo się wymądrzać. Ale na własny użytek śmiem przypuszczać, że Richard Carapaz w pierwszym tygodniu wyścigu częściej słyszał od swoich dyrektorów sportowych napomnienia, że musi oszczędzać siły niż gorące zachęty do tego, by za wszelką cenę nie pozwolić odjechać rywalowi. Potwierdziły to poniekąd etapy w Pirenejach, gdzie czołowa trójka jechała praktycznie cały czas razem. A pośrednio potwierdził to również Michał Kwiatkowski, który w rozmowie z cyclingnews.com opowiedział, że jego zespół liczył na to, że Pogiego złamie upał na kolejnych etapach.

Nie przypuszczam, by wpadli na ten pomysł dopiero w ukropie pod Mont Ventoux. Raczej kalkulowali to wcześniej. A jeśli tak, to byłaby to przesłodka ironia losu, bo nie kto inny jak właśnie Carapaz wygrał swój pierwszy Wielki Tour właśnie w podobnych okolicznościach: podczas Giro d’Italia w 2019 roku pozwolono mu odjechać pod Cormayeur, bo przecież w najwyższych górach „się go dogoni”.

Nawet jeśli się mylę, to lubię myśleć, że ten Tour de France rozstrzygnął się poniekąd właśnie w taki sposób. Bynajmniej nie dlatego, że mam coś do Ineosu. Po prostu lubię, gdy życie bywa przewrotne. Najlepiej sportem bawię się wtedy, gdy się wymyka jakimkolwiek schematom, a tegoroczny Tour de France wymknął im się na wielu płaszczyznach, choć niestety często również w niewłaściwą stronę.

Co ty wiesz, jaki sport?
Tu muzyka liczy się!
Tylko disco i piosenki,
To jest właśnie to!

Jeśli już idziemy w tę stronę, to użyłbym tu chyba porównania, że DJ trochę nie wyczuł klimatu. Najpierw puścił jakieś dzikie pogo, w wyniku którego ucierpiało paru lepszych tancerzy, a potem próbował to zrekompensować, puszczając same wolne. Patrząc z tej perspektywy rozumiem, że niektórzy uczestnicy tej zabawy mogli się czuć zdezorientowani, a podpierająca ściany publika nieco znudzona. Ja – bo mówię tutaj wyłącznie w swoim imieniu – raczej na nudę nie narzekałem.

„Jak się nudzisz, poszukaj sobie jakiegoś zajęcia” – mówiła mi w młodości mama. Znalazłem je więc i w tym przypadku: skupiłem się na bohaterach drugiego planu. Nie tylko na Marku Cavendishu i Mathieu van der Poelu, choć oczywiście napisali w tym wyścigu kawał pięknej historii. Momentami nawet odrobinę zbyt patetycznej, ale kto w młodości nie tańczył do „I Like Chopin” i nie robił przy tym maślanych oczu, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Moim cichym bohaterem tego wyścigu był Jonas Vingegaard. Że ścigać się potrafi, udowodnił już nie raz. Tym razem jednak musiał dźwignąć naprawdę sporą presję, wskakując w pewnej chwili w pierwszoplanową rolę, gdy powoli stawało się jasne, że Roglić tym razem niestety nie powalczy. I wywiązał się z tej roli znakomicie. Pozbawiony praktycznie jakiegokolwiek wsparcia jechał swoje. Od czasu do czasu próbował ataku, niemal zawsze doskonale się bronił, a gdy już się wydawało, że Carapaz z Pogacarem zerwali go z koła pod Col du Portet, nie panikował, tylko swoim tempem ich dogonił, wyprzedzając jeszcze Ekwadorczyka i dokładając mu kolejne cenne sekundy. Na koniec solidnie pojechał czasówkę, umacniając całkowicie należne mu miejsce na podium.

Trochę szkoda, że w Polsce dyskusja na temat Vingegaarda sprowadziła się niemal wyłącznie do powszechnej kłótni na temat wymowy jego nazwiska. Zasługiwał na znacznie więcej, bez względu na to, czy był Vingegaardem, Vinegretem, Vinegordem czy Vinigo.

Zresztą nie ma się co czarować: osobiście kibicowałem w tym wyścigu Carapazowi, ale jazda zdziesiątkowanej ekipy Jumbo-Visma sprawiała mi niemal każdego dnia mnóstwo frajdy. Stracili lidera i połowę składu, po czym wygrali cztery etapy. No dobra, przede wszystkim van Aert wygrał, czym z pewnością również zasłużenie przejdzie do historii, choć niestety nie ma w kolarstwie klasyfikacji dla najbardziej wszechstronnych kolarzy. Na dzień dzisiejszy prawdopodobnie wygrałby ją w cuglach.

Jednak ja pogodzę was,
Tylko ja tu rację mam
Że myślenie, moi drodzy, to
Na czym stoi cały świat

I tutaj mam pewien problem. Nie tyle z myśleniem, ile z tym, o czym tak naprawdę te 30 lat temu śpiewał (czy raczej próbował śpiewać) Wojciech Pijanowski: z grami. I teraz będzie trochę na serio, bo uważam, że nic tak nie zabija sportu, jak te wszechobecne próby przewidywania jego wyników.

Zdradzę Wam pewien sekret: sport mnie bawi przede wszystkim dlatego, że nie próbuję go wykorzystywać do udowodnienia sobie i innym, że potrafię trafnie przewidzieć wynik. Wprost przeciwnie: właśnie wtedy, gdy czekam wyłącznie na to, czy się moje potwierdzenia sprawdzą czy nie, sport zazwyczaj najbardziej mnie rozczarowuje.

Z racji służbowych obowiązków w trakcie niedawnego Euro dostawałem niemal codziennie gruntowne analizy potencjalnych zwycięzców turnieju. Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy gdy powiem, że od początku imprezy niemal murowanym kandydatem statystyków do zwycięstwa była Belgia.

Oglądałem (również z obowiązku) tylko jeden mecz Belgów: z Finlandią. Jakoś nie rzucił mnie na kolana. Wręcz śmiertelnie znudził. I jestem niemal pewien, że stało się tak głównie dlatego, że podświadomie czekałem, aż ci Belgowie, którzy przecież mają wygrać cały turniej, rozsmarują tych introwertycznych Finów po murawie. Nic takiego nie miało miejsca, a Belgia dotarła „ledwie” do ćwierćfinału. Wygrali Włosi, po których rozmaici specjaliści spodziewali się wszystkiego, tylko nie ofensywnej gry. A tu proszę: niespodzianka.

Zresztą za Włochów trzymałem kciuki z zupełnie innego powodu niż styl gry, na którym – nie oszukujmy się – znam się umiarkowanie. 11 lipca 1982 roku wygrali finał hiszpańskiego mundialu, który był jednym z pierwszych sportowych wydarzeń, jakie już w miarę świadomie (jak na siedmiolatka) śledziłem. Finał innej dużej imprezy rozgrywany tego samego dnia miał więc dla mnie wymiar w pewnym sensie symboliczny, a właśnie taką metafizykę cenię w sporcie o wiele wyżej niż matematyczne kalkulacje szans na wygraną.

Z kolarstwem mam dokładnie tak samo: nic nie sprawia mi w tym sporcie większej radości niż nieoczekiwane zwycięstwa. Cavendish i van Aert mi świadkami.

Ale jest jeszcze jedna rzecz, która – moim zdaniem – odziera sport z całej „metafizyki” i odbiera wielu widzom frajdę z jego oglądania: przekonanie, że muszą mieć rację.

Mój stosunek do rzucania bezpodstawnych oskarżeń wobec kolarzy opisałem już jakiś czas temu, nie będę się zatem powtarzał. Ale wciąż mnie zastanawia, dlaczego ludziom przychodzi to tak łatwo? W jednej z internetowych dyskusji przyszła mi do głowy możliwa odpowiedź: potrzebują poczucia, że „mieli rację”.

Nie znajduję innego powodu tego wiecznego kwestionowania rzeczywistości poza możliwością powiedzenia w przyszłości: „Przecież mówiłem, że tak będzie. Miałem rację!”.

To zresztą bardzo wygodna pozycja. Dziś mieć tylko „uzasadnione podejrzenia, które przecież nie muszą się potwierdzić”, a gdy się – odpukać – potwierdzą, „mieć rację”. Absolutny win-win, choć jak dla mnie skrajnie nieuczciwy i świadczący raczej o braku odwagi.

Bo w końcu mylić się też jest rzeczą ludzką, a przegrywanie jest częścią sportu. To również trzeba umieć. Na tym polega ta „gra”.

Były sobie świnki trzy,
Świnki trzy, świnki trzy,
Sport, muzyka oraz gry,
Oraz gry to my

No dobra. A teraz przydałby się telefon od Hannibala Lectera z pytaniem, czy świnki zamilkły… 😉

Foto: Tim de Welle / Getty Images (tak, to jest zdjęcie z trasy Tour de France 😉

Grande casino

Jeśli jest coś, co podziwiam u innych ludzi i czego im czasem zazdroszczę, to jest to dystans do siebie i umiejętność godzenia się z tym, co przynosi los. Bez zupełnie zbędnego marnowania czasu i energii na roztrząsanie drobiazgów, na które nie ma się żadnego wpływu. Bo z życia warto czerpać pełnymi garściami tylko najlepsze.

Każdy ma jakieś miejsce na ziemi, w którym ładuje swoje baterie i nabiera ochoty do dalszego funkcjonowania. Ja swoje znalazłem we Włoszech. W codziennym „ciao” na przywitanie, w gęstym jak smoła espresso, jakiego nie ma w żadnym innym miejscu na świecie, w życzliwych uśmiechach zupełnie obcych ludzi pytających czy „tutto bene?” i w serdecznych życzeniach dobrego dnia na pożegnanie. Po to wszystko wracam do Włoch tak często, jak to tylko możliwe.

(Un)Fortunato

Bardzo lubię włoskie określenie „grande casino”, które często pada w sytuacji, gdy coś układa się niezgodnie z planem. Podczas Giro d’Italia słychać je bardzo często, bo przy organizacji tak wielkiego przedsięwzięcia spraw, które mogą pójść nie tak, jest bez liku.

Utkwiła mi w pamięci scena spod Monte Zoncolan, gdy już ukończyliśmy etap i poszliśmy do wydzielonej dla nas przy trasie wyścigu strefy z bufetem. Kibicowaliśmy jadącym w stronę mety Lorenzo Fortunato i Janowi Tratnikowi. Chwilę później przejechała grupka kolarzy z liderem wyścigu Eganem Bernalem. Nieco dalej jechał uwielbiany przez Włochów Vincenzo Nibali.

Kiedy Fortunato wspinał się po piekielnych 27-procentowych stopniach na metę odwróciliśmy się w stronę rozwieszonych pod namiotem ekranów. Włosi dopingowali swojego kolarza tak, jak tylko oni potrafią: głośnym krzykiem „Dai! Dai!”, śpiewem i bębnieniem dłońmi o stoły. Już wiedzieliśmy, że Tratnik nie da rady dogonić kolarza Eolo-Kometa, ekipy współtworzonej przez Ivana Basso, który jeszcze przed rokiem brał gościnny udział w zabawie w Giro-E. Emocje pod naszym namiotem sięgały zenitu.

Fortunato miał do mety niecałe 100 metrów. I właśnie wtedy na ekranach monitorów pojawił się komunikat o automatycznym wyłączeniu. 15 sekund, 14, 13… Włosi zaczęli ze śmiechem odliczać. „Cinque! Quattro! Tre! Due! Uno!”. Gdy telewizory zgasły rozległy się brawa i gromki śmiech. Nikt nie rzucił się w poszukiwaniu pilota, nie rozległ się żaden głos dezaprobaty, nikt nie zbeształ o zaniedbanie kierownika imprezy. Odwróciliśmy się na powrót w stronę drogi i zaczęliśmy kibicować kolejnym grupom zmierzających w stronę mety kolarzy. Zdarza się. Grande casino.

Nie udało mi się wjechać na szczyt Monte Zoncolan, bo z powodu gwałtownej ulewy poprzedniego wieczora miejsce, w którym mieliśmy biwakować zamieniło się w mieszaninę błota i śniegu. Dlatego nasz namiot ulokowano trzy kilometry przed metą. Tamtego dnia nie wyszło, więc nastawiałem się na przygodę na przełęczach Passo Pordoi i Passo Giau, jedne z moich ulubionych miejsc w Dolomitach, zjeżdżonych swego czasu wzdłuż i wszerz na nartach.

Siła wyższa

W niedzielę wieczorem dotarliśmy do Canazei. I chociaż wiedzieliśmy, że prognozy na następny dzień nie są optymistyczne, liczyliśmy na to, że pogoda mimo wszystko okaże się nieco bardziej łaskawa. Niebo w górach wyglądało obiecująco.

Poniedziałek przywitał nas jednak przerażającym chłodem i ulewnym deszczem. Wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej z jazdy nic nie wyjdzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby przegonienia w tych warunkach przez zaśnieżone przełęcze grupy składającej się w dużej mierze z amatorów.

Nikt też nie był zdziwiony, gdy podobną decyzję podjęła dyrekcja całego Giro d’Italia. To było najrozsądniejsze, co można było zrobić. I wbrew twierdzeniom wielu „kanapowych ekspertów” to nie było dla organizatorów żadne zaskoczenie. Standardem na takich wyścigach jest opracowywanie alternatywnej trasy właśnie na takie okoliczności. Wdrożenie tego rozwiązania w życie zajęło tyle czasu, ile potrzebne było na odwrócenie różowych tabliczek przed skrętem na Passo Fedaia, by pokazywały nowy kierunek. Przewiezienie z jednego miejsca w drugie bramy oznaczającej 50 km do mety nie było już żadnym problemem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Passo Pordoi, brama górskiej premii była już elegancko złożona i czekała na zabranie. Dla Włochów to nic nowego. Kolejne grande casino, w którym czasem trzeba się po prostu liczyć z przegraną.

Niezrozumienie

Utyskiwania na brak telewizyjnej transmisji z trasy skróconego etapu czytałem później ze smutkiem. Mam wrażenie, że wielu ludzi zupełnie nie dopuszcza do siebie myśli, że bezpieczeństwo pilotów i obsługi jest ważniejsze od rozrywki, chociaż to przecież dla niej organizuje się całą tę zabawę. Ale jednocześnie uśmiecham się pod nosem, czytając wywody o tym, że „chłopaki z RAI powinni przecież wyciągnąć wnioski, bo taka sytuacja zdarza się nie po raz pierwszy”.

A może by tak wyciągać wnioski również po tej stronie ekranu? Może oglądając włoski wyścig warto pogodzić się z myślą, że właśnie tacy są Włosi? Może czasem warto się od nich nauczyć nie napinania się ponad miarę i nie wygrywania za wszelką cenę? Może warto przez te kilkadziesiąt minut popatrzeć na twarze ludzi, którzy moknąc w ulewnym deszczu przy temperaturze dwóch stopni, czekają na tych kilka sekund emocji na mecie?

Nie przejechałem Passo Pordoi i Passo Giau. Wsiadłem jednak na rower na ostatnich kilka kilometrów etapu. Tylko po to, żeby raz jeszcze poczuć ten dreszcz przy przejeżdżaniu przez bramę mety. Przy okazji poczułem parę innych dreszczy, bo jeszcze nigdy tak bardzo nie zmarzłem na rowerze, a przecież zdarzało mi się jeździć również zimą. Ale mimo to poczułem, że w tym grande casino sięgnąłem tym razem po swoją wygraną.

Przede wszystkim jednak doskonale się bawiłem. Bo poza sferą sportową Giro d’Italia i towarzyszące mu Giro-E to przede wszystkim wielkie kolarskie święto i okazja do wspaniałej zabawy.

Niezapomniane wrażenia

To była solidna dawka niezapomnianych emocji. Od jazdy ramię w ramię z Moreno Argentinem, Roberto Contim czy Moreno Moserem, przez codzienną ceremonię prezentacji i podpisywanie listy startowej (miałem i tutaj kapitalną zabawę, gdy spiker, próbując wymówić moje nazwisko, przedstawiał mnie w końcu przed każdym etapem: „Giornalista Eurosport Polonia: Marius Impossibile Cognome Sykajer”). Aż po niesamowite wrażenie jazdy w szpalerze kibiców na górską premię w Gornjem Cerovie, gdzie zostałem wyznaczony do walki w „sprincie”.

Byłem siódmy, zwycięzcy nawet nie widziałem, moje tętno sięgnęło 197 uderzeń na minutę, a oferowane przez silnik w moim e-bike’u 250 watów to było zdecydowanie za mało, by ułatwić to zadanie mnie, skądinąd nie należącemu do najlżejszych, i ważącemu prawie 14 kg rowerowi pode mną. Ale ten oszałamiający doping włoskich i słoweńskich kibiców będę pamiętał do końca życia. Podobnie jak wrażenie towarzyszące przejechaniu pod bramą mety etapu Giro d’Italia.

Ale oprócz fantastycznej przygody, ta krótka wyprawa na trzy etapy Giro-E była dla mnie niezwykle cenną lekcją o tym, że można cieszyć się drobiazgami bez tego uporczywego i niemal wszechobecnego pragnienia wygrywania za wszelką cenę. W „wyścigu” do świateł, w dyskusjach w internecie, w nieopanowanej potrzebie udowadniania na każdym kroku swoich racji.

Myśląc o Włoszech najczęściej stają nam przed oczami fantastyczne widoki, urokliwe miasteczka, piękne góry, nadmorskie kurorty i dobrą kuchnię. Ja za każdym razem najbardziej się cieszę z odkrycia kolejnego kawałka włoskiej duszy. Tej nieuchwytnej tajemnicy, która za każdym razem sprawia, że od chwili, kiedy przekraczam włoską granicę nie przestaję się uśmiechać. Nawet jeśli nie wszystko układa się po mojej myśli i nie wszystkie plany udaje się realizować.

Takie po prostu jest włoskie grande casino.

Foto: M.Czykier, Instagram/Giro-E

Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu

Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) postanowiła zadbać o dobre samopoczucie kolarskiej społeczności w trudnych czasach pandemii i dzień po dniu publikuje kolejne produkty swojej nieograniczonej wyobraźni, których stosowanie ma znacząco poprawić bezpieczeństwo kolarzy. Na razie światło dzienne ujrzały m.in. zakazy zjeżdżania siedząc na górnej rurze (tzw. pozycja super tuck) i opierania się łokciami o kierownicę, czyli jazda na „niewidzialnej czasówce”. Czekam na obowiązek instalacji dzwonka.

Mam podejrzenia, że cichym sponsorem UCI został jakiś producent maści na zajady, bo na razie to chyba będzie jedyny realny efekt tych „regulacji”. 1 kwietnia jako data wejścia tych pomysłów w życie też wiele mówi o ich powadze. Choć nie można wykluczyć, że paluchy w tym maczał również Zwift. Być może organizacja wirtualnego czempionatu weszła UCI tak mocno, że postanowiła wszystkie inne imprezy sprowadzić pod względem atrakcyjności do wspólnego mianownika z jazdą na trenażerze.

Kiedy jakiś czas temu ujawniono listę postulatów i projekty regulacji, mających na celu poprawę bezpieczeństwa kolarzy w wyścigach, patrzyłem na nią z podziwem i lekkim niedowierzaniem, że komuś udało się towarzystwo z Aigle przekonać do tak racjonalnych pomysłów. Bo w tym projekcie prawie wszystko trzymało się kupy: jednolite standardy zabezpieczenia trasy (nie tylko na finiszach), idący za standardem system ocen organizatorów i obowiązek powoływania menedżera ds. bezpieczeństwa, obszerna baza danych o wypadkach i ich przyczynach itd. To wszystko miało ręce i nogi. To, co widzimy dzisiaj, to jakaś niesmaczna groteska.

Trudno odmówić racji Michałowi Kwiatkowskiemu, który twierdzi, że te wszystkie pomysły to forma zrzucania odpowiedzialności za bezpieczeństwo wyścigów na kolarzy. Zamiast skupić się na zagwarantowaniu odpowiednich warunków do ścigania, Unia koncentruje się na wymyślaniu sytuacji, w których kolarze mogą popełnić błąd.

Jedynym skutkiem takich działań będzie przeregulowanie zasad, skutkujące tym, że wyścigi staną się śmiertelnie nudne. Zapomnijmy o ucieczkach i szukaniu minimalnych przewag. Przyzwyczajmy się do kończenia każdego etapu finiszem. Bezpiecznym dopiero od przyszłego roku, bo wdrożenie jednolitego standardu barier na metach odłożono w czasie. Są ważniejsze sprawy, jak chociażby super tuck.

Co gorsza, nawet do sensownych rozwiązań UCI podeszła od d… strony. Bo o ile rozsądne jest zwrócenie uwagi na nagminne śmiecenie na trasie wyścigów, z wyrzucaniem bidonów gdzie popadnie na czele, o tyle przerzucenie obowiązku pilnowania tego na kolarzy nie ma większego sensu. Wożenie w kieszeniach pustych bidonów nieszczególnie poprawi bezpieczeństwo jazdy. Konieczność zorganizowania na trasie większej liczby „zielonych stref” rozwiązałaby ten problem. O tym pomyśle, choć również znalazł się na ogłoszonej w grudniu liście postulatów, na razie jest jakoś niespecjalnie głośno. Zamiast tego proponuje się karanie kolarzy.

Stworzenie rankingu „zielonych wyścigów”, co poniekąd jakiś czas temu zapoczątkowali organizatorzy Giro d’Italia, tworząc na własne potrzeby kategorię „Green Ride”, mogłoby całe kolarstwo uczynić atrakcyjniejszym i społecznie nieco bardziej odpowiedzialnym. Na razie jednak „Green Ride” funkcjonuje tylko w postaci hasztagu i wysyłanych kilka razy w roku komunikatów prasowych, w których RCS Sport chwali się hybrydową lub elektryczną flotą. I to by było na tyle, jeśli idzie o walory „edukacyjne”.

Już nie mówiąc o tym, że „dawanie przykładu” UCI mogłaby zacząć od siebie, ustawiając kalendarz i wymogi wobec organizatorów w taki sposób, by kolarstwo nie wymagało nieustannego latania samolotami. Bo na razie ten „zielony sport” zostawia za sobą całkiem pokaźny ślad węglowy.

Ale to nie tym razem. Na razie UCI największy problem widzi w „niewidzialnej kierownicy”.

Foto: Lotto-Soudal Cycling Team

Małą łyżeczką też można się najeść. Polskie kolarstwo woli się zadławić

Polskim kolarstwem od lat rządzi mania wielkości: silna potrzeba budowania wszystkiego z wielkim rozmachem. W myśl staropolskiego „zastaw się, a postaw się”. Tymczasem najwięcej do zrobienia jest wciąż na poziomie fundamentów. Najbliżej siebie, gdzie nie wymaga to wielkich nakładów i logistyki. Ale tego unikamy, bo to na nikim nie robi wrażenia. Chociaż bez tego trudno w ogóle funkcjonować.

Od kilku tygodni obserwuję dyskusję, jaka narasta wokół decyzji szefa CCC o wycofaniu się ze sponsorowania kolarstwa. Zresztą „dyskusja” to w tym miejscu słowo mocno na wyrost, bo częściej przybiera ona postać gorzkich żali, że oto „kończy się w polskim kolarstwie jakaś epoka”, „pryska sen o potędze”, „kończą się marzenia” i tak dalej. Można w tym miejscu właściwie wstawić dowolne zdanie, które tym większy zyska poklask, czym bardziej dokopie panu Miłkowi, który – w zależności od aktualnej potrzeby lub kondycji psychicznej komentującego – przybiera postać albo zbawcy polskiego kolarstwa, albo żerującej na nim hydry, której czym prędzej trzeba odciąć łeb.

No cóż. Mogę się mylić, ale nie kojarzę żadnego wyroku, który by pana Miłka skazywał na obowiązek inwestowania w kolarstwo, więc na własne potrzeby przyjmuję założenie, że czynił to z własnej i nieprzymuszonej woli. Bo chciał, bo lubił, bo uważał, że można na tym zarobić, albo ktoś mu podpowiedział, że to świetny sposób budowania rozpoznawalności marki. Żaden z wyżej wymienionych powodów nie jest – wedle mojej najlepszej wiedzy – nielegalny, więc każdy był tak samo dobry, żeby się w to angażować.

Nie mnie więc oceniać jego intencje i nie sądzę, żeby ktokolwiek inny miał do tego wystarczająco dobry mandat. Nie czuję się również upoważniony do wytykania komukolwiek błędów, bo ten biznes – jak zresztą każdy inny – to spory poligon doświadczalny, na którym nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Z mojej perspektywy polskie kolarstwo dostało przez te wszystkie lata to, na co kompletnie nie zasłużyło: mecenat prywatnego inwestora, który widział w tym sporcie duży potencjał do rozwoju, zarówno ludzi, którymi się opiekował, jak i własnej firmy, która za to płaciła.

Wywołany koronawirusem kryzys pokazał, że był to kolos na glinianych nogach. Potwierdziła się zresztą znana od dawna prawda, że wydatki na marketing i promocję są pierwszymi, które tnie się w trudnych czasach. Nihil novi. Ta sytuacja zresztą w ogóle nie powinna nikogo dziwić, bo na wątłych fundamentach oparte jest całe polskie kolarstwo, od lat zresztą trzymające się w swojej części instytucjonalnej tylko siłą woli i życzliwej bezradności prezesa Rybaka. Ten z jednej strony chciałby po latach odzyskać swój dług, ale jednocześnie niekoniecznie chce być zapamiętany jako grabarz PZKol. Moim zdaniem nie ma się czego obawiać, bo kolejka do tego mało zaszczytnego miana jest długa.

Rzecz w tym, że tak jak polskiego kolarstwa w żaden sposób nie uratowały pieniądze CCC (choć przez chwilę było miło, nawet bardzo), tak nie uratuje go nikt inny, dopóki nie zrozumiemy, że nie da się budować żadnej trwałej wartości w sporcie bez solidnych fundamentów. A tych w kolarstwie po prostu nie ma. I nie zmienią tego nawet cysterny Orlenu z potężnymi przelewami, jeśli w ogóle kiedykolwiek przyjadą. Owszem, może byłoby trochę więcej kasy na szkolenie, może udałoby się wyłowić i wychować jakiś olimpijski talent, może nawet zdobyć medal. Ale każdy kolejny, nawet najmniejszy kryzys chwiałby tą wątłą konstrukcją w prawo i lewo. I po każdym – odpukać – upadku, trzeba by się podnosić od nowa: znowu pakować furmanki pieniędzy, znowu szukać talentów i tak w kółko.

Moim zdaniem głównym problemem polskiego kolarstwa jest mania wielkości: trudna do uzasadnienia, ale bardzo silna potrzeba budowania wszystkiego od razu z wielkim rozmachem, żeby wielkimi wartościami zrobić wrażenie na potencjalnych sponsorach. W myśl staropolskiego: „zastaw się, a postaw się”. Jak organizować wyścig, to najlepiej, żeby go od razu wpisali do kalendarza UCI. A potem taki sponsor przyjeżdża na imprezę, widzi garstkę ludzi klaszczących burmistrzowi i zniechęcony liczy w głowie, ile kasy właśnie stracił. Pół biedy, jak się jakaś wzmianka pojawi w lokalnych mediach, to może nie będzie miał do końca poczucia przegranej. Czasem sprawę ratuje lokalna internetowa „telewizja”.

Zabawne jest to, że do wyjaśnienia tego fenomenu stosuje się zwykle argumentację, że przecież w Polsce kolarstwo nie jest tak popularne, jak w Belgii czy we Włoszech, więc nie należy spodziewać się zbyt wiele. Powstaje więc dziwny paradoks: zamiast popularyzować kolarstwo, próbujemy od razu w możliwie największym stopniu zdyskontować dyscyplinę, o której wiemy, że popularna jest u nas raczej średnio. Dziwi mnie, gdy ktoś się dziwi, że to się równie średnio udaje.

Nie mówię rzecz jasna o jeździe amatorskiej, bo to zupełnie inna historia i ze sportem wyczynowym ma niewiele wspólnego. Imprezy dla amatorów to temat na inną opowieść.

Przywołując przykład Włoch, Belgii, Francji, czy innych krajów, w których kolarstwo jest popularne i których reprezentanci rozdają karty w światowym peletonie, bardzo często zapominamy o jednej prostej rzeczy: popularność dyscypliny jest tam wynikiem bardzo wytrwałej pracy u podstaw i mnóstwa systemowych rozwiązań. My chcielibyśmy, żeby popularność kolarstwa stała się powodem, dla którego należy w nie inwestować. A to jest postawienie sprawy na głowie.

Przejrzałem sobie jakiś czas temu kalendarz PZKol za ubiegły rok. W skali całego kraju wyścigów w kategorii juniorów doliczyłem się bodaj 25. Nawet zakładając, że jest ich nieco więcej, bo nie wszystkie są zgłaszane do kalendarza związku, to przyjmując, że sezon trwa u nas 7-8 miesięcy wypadnie nam średnio po 5 wyścigów na miesiąc. Może 7. W 38-milionowym kraju. Jakieś 0,5 wyścigu na województwo.

Dla wyobrażenia sobie skali: ubiegłoroczny kalendarz włoskiej federacji zawiera około 40 zgłoszonych imprez dla juniorów. Ale uwaga: tylko w maju. W całym sezonie naliczyłem ich grubo ponad 200.

Mam świeżo w głowie biografię Pantaniego, ale kojarzę też trochę innych historii wybitnych kolarzy. Zdecydowaną większość z nich łączy jedno: odkąd wsiedli na rower nieustannie się ścigali. Gdyby zapytać starsze pokolenie polskich kolarzy, pewnie opowiedzieliby to samo. Teraz niemal na każdym roku słyszę, że żeby zacząć się na serio ścigać trzeba wyjechać za granicę. O ironio: właśnie teraz, kiedy mamy coraz lepsze szosy…

To zamknijmy teraz oczy i wyobraźmy sobie piłkę nożną, w której drużyna rozgrywa jeden mecz na dwa miesiące i idzie z tym ambitnym planem do sponsora. Wątpię, czy zdążyliby dopić kawę, zanim zostaliby uprzejmie wyproszeni.

Kolejny paradoks polega na tym, że właśnie na tym najbardziej lokalnym poziomie wbrew pozorom jest najwięcej pieniędzy. Tylko trzeba się po nie schylić i nauczyć się jeść małą łyżeczką. Tu się właśnie kłania wspomniana wyżej mania wielkości i pragnienie robienia od razu rzeczy wielkich: zróbmy coś raz, ale z rozmachem. Rzecz w tym, że to tak nie działa.

Tu się przydaje elementarna wiedza z dziedziny marketingu: komunikat staje się skuteczny dopiero wtedy, gdy zostanie wielokrotnie powtórzony. Kiedyś przyjmowano, że skuteczne jest już 6-7 powtórzeń, ale dzisiaj, kiedy wszyscy funkcjonujemy w nieprawdopodobnie dużym szumie reklamowym (tzw. clutterze), albo ta liczba musi być wielokrotnie wyższa, albo komunikat musi nieść z sobą większy ładunek emocji.

Nie bez powodu w wielu dyscyplinach sportowych tak dobrze sprawdzają się rozgrywki ligowe. Nie tylko mobilizują samych uczestników i wzmacniają element rywalizacji, ale przy okazji są również znacznie atrakcyjniejsze dla sponsorów i dużo łatwiej je sprzedać. Przede wszystkim dlatego, że są cykliczne, dzięki czemu komunikat sponsorski ma szansę zostać częściej powtórzony.

Jeśli się pod tym kątem przyjrzeć organizacji kolarstwa na najwyższym poziomie, można znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ASO i RCS Sport w pewnym sensie „zmonopolizowały” rynek wyścigów. Wykorzystały właśnie powyższy mechanizm, może niekoniecznie tworząc formalną „ligę”, ale oferując swoim biznesowym partnerom określoną cykliczność realizowanych przez siebie wydarzeń. W ten sposób mogą zagwarantować sponsorom, że ich komunikat nie tylko zostanie wyeksponowany określoną liczbę razy i nie tylko wróci do nich w postaci tzw. ekwiwalentu mediowego (który jest miarą wartości, a nie wartością, z czym często jest błędnie utożsamiany), ale że również ich zaangażowanie wróci w postaci realnej sprzedaży. Na koniec dnia przecież każdemu sponsorowi chodzi przede wszystkim o to, by sprzedać więcej tego, co akurat ma do sprzedania.

Na tym najniższym, lokalnym poziomie, działa to dokładnie w taki sam sposób, ale w mniejszej skali. Kiedy więc w zwyczajowej corocznej dyskusji przy okazji Tour de Pologne i okolicznych imprez ktoś wraca z argumentem, że „Lang nam zabiera pieniądze z rynku”, kiwam tylko głową z politowaniem. Nikt niczego nikomu nie zabiera. Po prostu szukacie na niewłaściwym rynku. Pokutujące w wielu miejscach myślenie, że „przecież Orlen u nas też ma stacje benzynowe, więc powinien dawać kasę również na nasze wyścigi”, to zupełne pomieszanie pojęć.

Po pieniądze trzeba się schylać w pierwszej kolejności najbliżej siebie. W tych samych firmach, w których zakupy robią rodziny i znajomi lokalnych zawodników i uczestników lokalnych imprez. To oni są rynkiem i z nimi oraz o nich należy na tym rynku walczyć. Pierwszy zespół Pantaniego też zdaje się sponsorowała miejscowa lodziarnia i supermarket, a wyścigi, na których startował finansowali inni lokalni przedsiębiorcy. Mercatore Uno też nie miało być mesjaszem włoskiego kolarstwa. To firma urosła dzięki sponsoringowi, prawie trzykrotnie zwiększając liczbę sklepów i zwielokrotniając przychody.

Wylewanie frustracji na właściciela CCC wydaje mi się bardzo nie na miejscu. Nie było jego rolą zbawianie dyscypliny, a gdyby nawet – nomen omen – próbował wejść w te buty, daleko by w nich nie zaszedł. Bo w polskim kolarstwie – jak wspomniałem na początku – zupełnie brakuje fundamentów. Bo tak naprawdę pod tym, co nieco na przekór naturze wyrosło i od ładnych paru lat kwitnie na najwyższym światowym poziomie, nie ma żadnego trwałego gruntu. Wypatrujemy następców Kwiatkowskiego i Majki, ale ich nie wyszukujemy i nie rozwijamy. Jeśli już, to objawiają się sami, wspierani pasją rodziców i kilku lokalnych trenerów. Ale systemowo nie robimy z tym nic, poza przepalaniem budżetowych pieniędzy na „szkolenie”, którego efektów nie jesteśmy w stanie nawet solidnie ocenić, bo się po tym szkoleniu w praktyce prawie w ogóle nie ścigamy.

Na koniec małe zastrzeżenie: celowo pewne rzeczy upraszczam, a inne przerysowuję, bo to nie ma być przepis na szarlotkę, ale publicystyczny impuls do przemyślenia pewnych mechanizmów. Jeśli więc ktoś się już w połowie wyrywał ze sprostowaniem: „ale przecież u nas ścigamy się co tydzień!”, to odpowiadam: wspaniale! W takim razie warto podzielić się tymi doświadczeniami z innymi i zachęcić ich do pracy u podstaw. Może wspólnymi siłami w końcu uda się zbudować jakiś solidny fundament. W budowanie czegokolwiek „od góry” raczej nie wierzę.

Foto: Flickr / Sean Rowe

E-wyścigi? Chyba nie-e

OK, wszystko rozumiem. Na bezrybiu i rak ryba, a potrzeba matką wynalazków. Ale jeśli już jesteśmy przy przysłowiach, to przypomnę, że na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje. Czy tam, że z pustego. Całkiem na miejscu byłoby też słynne porównanie, że różnica między wyścigiem kolarskim a e-wyścigiem, to jak różnica między krzesłem, a krzesłem elektrycznym.

Fajna była ta zabawa w wirtualną edycję De Ronde, ale jeśli kiedyś miałyby się ziścić proroctwa, że niebawem tak będzie wyglądał cały sport, to ja chyba podziękuję. Nie chciałbym dożyć tego dnia. I bynajmniej nie dlatego, że mam coś przeciwko tego typu rywalizacji. Chodzi bardziej o dogmaty. O to, co właściwie nazywamy sportem.

Dla mnie osobiście jednym z fundamentów uczciwej sportowej rywalizacji jest to, że wszyscy startują w tych samych warunkach. Tymczasem wiele do myślenia dała już obserwacja samego startu wirtualnej edycji wyścigu we Flandrii, gdzie część zawodników wystartowała, a część wciąż czekała, aż ich zegar skończy odliczanie. Być może nie miało to jakiegoś wielkiego znaczenia, ale – jak to się mówi – niesmak pozostał. Długość skarpetek też zasadniczo nie ma wielkiego znaczenia, a wszyscy wiemy, jaka jest rzeczywistość…

Być może 30 wirtualnych kilometrów to również nie jest dystans, na którym identyczne warunki miałyby jakiś istotny wpływ na wynik, ale z punktu widzenia uczciwej rywalizacji byłoby całkiem zasadne, żeby wszyscy startowali mniej więcej w podobnych okolicznościach przyrody. Tymczasem oglądaliśmy zawodników kręcących w pokoju, w ogrodzie, w garażu (lub piwnicy), w różnych temperaturach, różnej wilgotności, z różną siłą „wiatru” z wentylatorów itd.

Rozumiem oczywiście powody, dla których zostało to w ten sposób zorganizowane. Rozumiem emocje, jakie ta rywalizacja budziła. Bardzo się cieszę z wygranej Grega, zwłaszcza w takim momencie, kiedy CCC zaczęło niebezpiecznie balansować na krawędzi przepaści. Zrozumiem, jeśli przez jeszcze jakiś czas będzie nam dane cieszyć się wyłącznie tego typu substytutami wyścigów.

Ale wobec nazywania tego „sportem” i dopatrywania się w tym jego przyszłości, jestem mimo wszystko bardzo sceptyczny. O ile widzę wiele sensu we „wspólnych” treningach w wirtualnej przestrzeni, o tyle mam nadzieję, że „poważna” rywalizacja w wirtualnym świecie długo jeszcze nie stanie się naszą rzeczywistością. Również z tego powodu, że – mam bardzo poważną obawę – w tym formacie bardzo szybko nam się znudzi.

Nie wydaje mi się to „nowym początkiem” sportu. Raczej jego dość smutnym końcem.

Plebiscyty, czyli „kiedy w końcu polski kolarz…”

Na kolarza, który zdominuje plebiscyty popularności sportowców w Polsce prawdopodobnie jeszcze musimy poczekać. Nie tylko do zwycięstwa w Tour de France, bo ono raczej wiele nie zmieni. Raczej do zmiany postrzegania całego kolarstwa w naszym kraju.

Koniec roku, więc wiadomo: czas podsumowań, wspomnień, rankingów i… plebiscytów, w których kibicowska gawiedź wybierać będzie swoich faworytów w wyścigach o tytuł Najlepszego Sportowca (kraju / regionu / miasta / powiatu itp. – niepotrzebne skreślić). To zresztą nie jest domena wyłącznie naszego podwórka, bo podobnie dzieje się w wielu miejscach na Ziemi. Ponieważ jednak przedwczoraj świat obiegła wiadomość, że w organizowanym przez BBC konkursie na „Sportową Osobowość Roku” zwyciężył Geraint Thomas, było tylko kwestią czasu, że padnie sakramentalne pytanie: kiedy w końcu jakiś kolarz wygra podobny plebiscyt w Polsce? 

Dziś pytanie – dziś odpowiedź, a wśród nich najczęściej pojawiająca się przepowiednia: „gdy wygra Tour de France”. Otóż, moim skromnym zdaniem: niekoniecznie. Co najmniej z kilku powodów. 

Po pierwsze: w Polsce nie ma tak silnej i ugruntowanej tysiącletnią historią wkurzania Francuzów obsesji na punkcie wygrywania na Polach Elizejskich. Śmiem podejrzewać, że gdy wreszcie w żółtej koszulce dojedzie do Paryża jakiś kolarz z biało-czerwoną flagą przy nazwisku, większość ludzi – na co dzień niezbyt wnikliwie śledzących kolarskie zmagania – uzna, że się nam to zwycięstwo zwyczajnie należało (wiadomo: historie z widelcem, te sprawy). Niuanse walki w tym najbardziej prestiżowym w kolarskim świecie wyścigu są tak naprawdę domeną nielicznych, choć jest też faktem, że każdego roku w lipcu liczba „ekspertów” lawinowo rośnie. Ponadto, jak się rozmawia z kolarską bracią w naszym kraju, to częściej można odnieść wrażenie, że choć wielu – rzecz jasna – uznaje wielkość Tour de France, to jednak znacznie większą estymą darzy Giro d’Italia, o mistrzostwach świata nie wspominając (bo wiadomo: najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy 😉

Po drugie: historia kolarskich zwycięzców w największym w Polsce plebiscycie, organizowanym przez Przegląd Sportowy, to w gruncie rzeczy odzwierciedlenie historii popularności samej dyscypliny, bo zabawa Przeglądu sama w sobie jest w istocie formą badania popularności sportowca w relacji do osiąganych przez niego wyników. Nie dziwią więc sukcesy Ryszarda Szurkowskiego z czasów, kiedy wyobraźnię kibiców na kilka majowych tygodni pochłaniał Wyścig Pokoju (przez lata najważniejsze wydarzenie sportowe w kraju), a jedynymi wydarzeniami w kalendarzu, które mogły z nim konkurować, były igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata. Stąd obecność na liście zwycięzców Jankiewicza, Piaseckiego i Halupczoka oraz dość wysokie miejsce Michała Kwiatkowskiego, po jego sukcesie w Ponferradzie. Bo najważniejszym budulcem tego, co określamy mianem „Sportowca Roku” jest uczucie narodowej dumy, związanej z jego sukcesem na międzynarodowej arenie.

Po trzecie wreszcie: właśnie ta formuła, oparta o miarę popularności, a w ostatnich latach dodatkowo dość mocno podlana ekspozycją medialną oraz – nie ma się co czarować – w wielu wypadkach podkręcana perspektywą przychodów z wysyłanych sms-ów, mocno zakrzywia rzeczywisty obraz polskiego sportu, mimowolnie koncentrując uwagę kibiców na tych, o których mówi się najwięcej. A o kolarzach – mimo znaczącej w ostatnich latach poprawy – mówi się w polskich mediach wciąż niewiele. 

Niecałe trzy tygodnie temu miałem okazję uczestniczyć w konferencji po opublikowaniu przez Forbes i Pentagon Research wyników rankingu „50 Najbardziej Wpływowych Ludzi w Polskim Sporcie”. Ranking jak ranking, mierzyć w sumie można wszystko, ale bardzo zaintrygowała mnie jego dość skomplikowana metodologia. Oprócz ekspozycji w mediach, którą w dzisiejszych czasach można dość łatwo zmierzyć, nawet w kontekście wydźwięku (pozytywny / negatywny / neutralny), bierze się tam pod uwagę również element, który już tak łatwo nie poddaje się algorytmom specjalistycznych wyszukiwarek: umiejętność wywierania wpływu na opinie i działania innych. Ten element oraz ostateczny kształt rankingu był opracowywany przez dość duże gremium, w znacznym stopniu złożone z ekspertów i naukowców. Spojrzałem na zasady plebiscytu BBC i znalazłem tam w sumie niemal identyczną konstrukcję: o wyborze również decydowali eksperci, a nie tylko sms-y.

Może to jest kwestia mojego wciąż większego zaufania do autorytetu nauki, niż do wyników wyszukiwania w Google, ale wydaje mi się, że jeśli z popularności sportowców chcemy wyciągać jakieś racjonalne wnioski, to powinniśmy iść w tę stronę. Nie po to, żeby zwiększyć szanse kolarzy, ale po to, by w ogóle aktywność sportową lepiej wykorzystać do budowania czegoś, co umownie nazywamy kulturą fizyczną, choć na co dzień sport z kulturą kojarzymy wyłącznie w kategoriach rozrywki. 

Nie zauważyłem, by ktoś zwrócił uwagę na pewien niuans, związany z wyborem Thomasa w plebiscycie BBC: został wybrany „osobowością”, a nie „sportowcem roku”. Może to drobiazg, ale wiele mówi o tym, w jaki sposób Brytyjczycy myślą o roli sportu w budowaniu społeczeństwa, gdzie liczy się charakter, konsekwencja, wytrwałość, nieustępliwość, współpraca i wiele, wiele innych cech. To, że nagroda trafiła w końcu do kolarza, to nie wyłącznie kwestia zwycięstwa w Tour de France. Na sukces „G” przez lata pracowali i Wiggins, i Froome, i Cavendish, i bracia Yates, i całe Team Sky, a na koniec również cała brytyjska federacja i ci wszyscy, którzy sprawili, że kolarstwo na Wyspach w ciągu ostatniej dekady dosłownie eksplodowało popularnością. Jeśli chcemy oglądać polskich kolarzy w roli zwycięzców popularnych plebiscytów na „Sportowca Roku”, prawdopodobnie musimy przejść dokładnie taką samą drogę: również popularyzując kolarstwo i „oswajając” całe społeczeństwo z tym, że jazda na rowerze to zarówno kapitalny sport, świetna zabawa, jak i znakomity sposób na poruszanie się po drogach.

Dopóki kolarze w Polsce nie przestaną być przez gros społeczeństwa traktowani jako zawalidrogi w rajtuzach, raczej wątpię, by to samo społeczeństwo było skłonne lokować w nich swoje pozytywne uczucia i nadzieje. I samo zwycięstwo w Tour de France niewiele tutaj pomoże. 

PS. Koniec roku, więc sporo się dzieje w innych obszarach, stąd moja nieco mniejsza aktywność na blogasku. Ale zainteresowanym polecam dwa tematy, nad którymi się ostatnio pochylałem:
– genezę problemów PZKol w związku z budową toru kolarskiego w Pruszkowie oraz bieżące działania, zmierzające do organizacji rozgrywanych już na przełomie lutego i marca Mistrzostw Świata (do poczytania tutaj)
– krótkie info o przyczynach i ewentualnych konsekwencjach wycofania się SKY z roli sponsora tytularnego ekipy Michała Kwiatkowskiego i Michała Gołasia (to z kolei tutaj).

Zapraszam!

Foto: © Jon Wallace Photography 

Kasa musi się zgadzać…

Sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie. Powoli, acz nieubłaganie, zmienia się cały model funkcjonowania tego sportu w mediach. A co za tym idzie – sposób jego finansowania.

Zakrawa na pewną ironię losu, że Quick-Step Floors, który w tym sezonie jest bliski pobicia wszelkich rekordów, jeśli idzie o liczbę zwycięstw (na dziś ma ich na koncie już 60), wciąż szuka nowego sponsora. Dla Patricka Lefevere nie jest to co prawda sytuacja nowa (w 2014 roku, gdy ekipa Omega Pharma – Quickstep zgarnęła 61 triumfów również pożegnał głównego partnera), ale skala zjawiska jest w tym roku zastanawiająca. Co prawda producent podłóg, który kolarstwo wspiera od 19 lat (najpierw wespół z Mapei, a potem jeszcze z wieloma innymi sponsorami) zapowiedział, że pozostanie w sporcie, ale z ograniczonym budżetem, to mimo wszystko powstała w ten sposób dziura w kasie drużyny może być trudna do zasypania. Informacje o problemach finansowych drużyn kolarskich zaczęły się ostatnio pojawiać hurtem: Jelly Belly się wycofuje, Aqua Blue znika, One Pro Cycling ogranicza działalność (zamierza skoncentrować się wyłącznie na drużynie kobiet), Verandas Willems-Crelan łączy się z Roompotem, Lotto NL zniknie sprzed Jumbo, a gdyby nie polska marka CCC, to niewykluczone, że pożegnalibyśmy się również z ekipą BMC (choć tu akurat główną przyczyną była śmierć właściciela marki i zespołu, Andy’ego Rihsa, którego spadkobiercy nieszczególnie byli zainteresowani wyścigową schedą). I tak dalej…

W gruncie rzeczy nie jest to też nic nowego, bo takie sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie, którego popularność od ładnych kilku lat nieustannie rośnie i sięga w coraz bardziej egzotyczne zakątki świata. O co więc chodzi?

Z jednej strony o zjawisko, które można (w dużym uproszczeniu) określić popularnym określeniem „zmęczenie materiału” i koniecznością zmiany strategii marketingowej w wielu firmach. Jest to dość naturalny proces, wynikający z faktu, że zbyt długie powtarzanie tego samego komunikatu do tej samej grupy odbiorców powoduje, że przestają oni na ten komunikat reagować, albo przestaje im się kojarzyć z produktem, którego markę miało całe to działanie wspierać. Na polskim rynku można to dość łatwo wytłumaczyć na przykładzie Team Sky, który nie ma u nas pierwotnego desygnatu, bo mało który przeciętny kibic zdaje sobie sprawę, że za tym projektem nie stoi tylko kilkunastu facetów ubranych w ciasne wdzianka oraz gburowaty Sir Dave Brailsford, a gigantyczny koncern mediowy, obecny w kilkudziesięciu krajach: od Irlandii po Nową Zelandię i od Meksyku po Turcję. Polskiemu odbiorcy Sky kojarzy się jednoznacznie z kolarstwem, za to w wielu innych krajach – po prostu z zespołem, który reprezentuje barwy telewizji, która ich budzi, bawi, informuje, czasem straszy, a czasem podpowiada, gdzie pojechać na wakacje. Problem powstaje wtedy, gdy w miejscu, gdzie produkt jest obecny, marka przestaje się z nim kojarzyć. Kiedy więc przeciętny Brytyjczyk na hasło „Sky” przestanie sięgać po pilota, a zacznie – tak jak kibic z Polski – wypatrywać kolarzy, z dużym prawdopodobieństwem załoga Brailsforda zostanie odesłana na emeryturę, albo po prostu ktoś z zarządu wyśle maila, zatytułowanego: „A teraz radźcie sobie sami”. W tym kontekście przywołani na początku tego wpisu kolarze Quick-Step Floors w pewnym sensie są ofiarami własnego sukcesu: ktoś u producenta podłóg mógł się przestraszyć, że jak tak dalej pójdzie, to łatwiej mu będzie sprzedawać rowery 😉

Drugi powód jest nieco bardziej złożony i wynika – moim zdaniem – głównie z tego, że całkowicie zmieniły się zarówno sposób konsumowania mediów, jak i reguły, które rządzą marketingiem i komunikacją marek. A to oznacza, że ten model funkcjonowania peletonu, który znamy dzisiaj i który polega w dużej mierze na eksponowaniu i wzmacnianiu znajomości marki sponsora będzie powoli, acz nieubłaganie odchodził do lamusa.

Po pierwsze dlatego, że media coraz częściej przestają być konsumowane linearnie (czyli program po programie), co przekłada się na znacznie większą trudność w określeniu skali świadczeń, oferowanych sponsorowi. Dotychczas wyglądało to mniej więcej w ten sposób (znowu w dużym uproszczeniu), że siedział sobie przed ekranem smutny człowiek i cierpliwie mierzył wielkość logotypu, obliczał jego proporcję względem całego ekranu, czas ekspozycji, otoczenie innych marek i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej ważnych parametrów, po czym wrzucał to wszystko w excela, wpisywał skomplikowaną formułę, mnożącą to wszystko przez cenę standardowego spotu reklamowego w danym programie i o danej godzinie, a następnie wysyłał do klienta w formie opasłego raportu, zatytułowanego „ekwiwalent reklamowy ekspozycji marki”. Sponsor zaś się cieszył, że wydał „tylko” milion euro za działania, które były „warte” dziewięć, bo tak mniej więcej wynikało z tego zestawienia. Schody zaczynają się w momencie, gdy nie włączamy telewizora, ale odpalamy streaming w internecie, albo oglądamy sobie to samo, co inni, ale trzy godziny później, korzystając z usługi VOD, lub zwykłego nagrania programu w dekoderze. My się cieszymy, ale sponsor nie wie do końca, za co płaci.

Po drugie: rewolucja social media, z której konsekwencji jeszcze nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, przyniosła nie tylko zmianę modelu funkcjonowania mediów z „Paid” (czyli to, co znaliśmy do niedawna: płacisz za czas i jesteś) na „Owned” (media własne marketera) i „Earned” (tworzone przez odbiorców marki, chociażby w formie blogów), ale również model samej komunikacji marketingowej, która przeszła ewolucję z tzw. 4P (product / price / place / promotion – czyli: produkt / cena / miejsce sprzedaży / promocja) na formułę 4C: customer value / cost / convenience / communication (czyli: wartość dla klienta / koszt (którego cena jest tylko składnikiem, bo kosztem jest np. czas) / wygoda / komunikacja). Jak to się przekłada na kolarstwo? Wbrew pozorom bardzo prosto.

Weźmy przykład z naszego podwórka i Tour de Pologne, powszechnie krytykowany za to, że nie objeżdża całego kraju i nie promuje pięknej naszej Polski całej, ale tylko wybrane miejsca, zazwyczaj wciąż te same. Odłóżmy na bok kwestie stricte organizacyjne, czyli to, czy jakieś miasto chce mieć wyścig u siebie, czy nie. Co do zasady: motocykl z kamerą wjedzie za kolarzami wszędzie, a pilotowi śmigłowca rejon, w którym lata, również nie robi większej różnicy. W czym więc problem? Ano w tym, że jak spojrzeć na listę sponsorów, to ekspozycję w telewizji większość z nich może sobie ogarnąć jednym telefonem do domu mediowego. W wielu przypadkach byłoby nawet taniej. Ale to, czego w ten sposób nie kupią, to bezpośredni kontakt z kibicem, możliwość poczęstowania go zwykłym lizakiem, obdarowania czapeczką lub plastikową łapą do robienia hałasu, czy czymkolwiek, co w bezpośrednim kontakcie staje się zalążkiem jakiejś więzi między marką a odbiorcą, niemożliwej do nawiązania w zwykłym bloku reklamowym. Carrefour na TDP się nie tyle promuje, ile komunikuje się ze swoimi potencjalnymi klientami. Ale żeby to było możliwe, wyścig musi jeździć tam, gdzie ma największe szanse spotkania tych potencjalnych klientów.

To właśnie z tego powodu Tour de France (i inne wielkie wyścigi) poprzedza gigantyczna karawana reklamowa, z tego samego powodu Geraint Thomas założy w listopadzie żółtą koszulkę i pojedzie na kilka pokazowych wyścigów do Szanghaju lub Indonezji i z tego samego powodu Peter Sagan będzie na rękach noszony w ekipie BORA-hansgrohe po kres swojej kolarskiej kariery, bo nikt inny w taki sposób nie buduje interakcji kolarstwa z kibicami. I mogę się założyć (choć na razie to tylko moje gdybanie), że sponsoring w kolarstwie powoli, acz nieubłaganie będzie ewoluował w tę stronę. Będziemy świadkami kryzysów i upadków jeszcze wielu zespołów, a później ich odradzania się w zupełnie innej formule, z innym nastawieniem do sponsorów, innym otwarciem na kibiców i zupełnie inną komunikacją. Oby tylko na rowerach jeździli tak samo, jak dzisiaj 😉

Sukces. Największy polski problem.

Jeden z moich znajomych na Twitterze napisał dzisiaj rano: „Jest jakiś gen destrukcji w narodzie. Im gorzej, tym lepiej…”.

Trudno o lepsze podsumowanie wszystkich dyskusji, jakie tradycyjnie rozpętały się po zakończeniu Tour de Pologne. I choć właściwie sam chciałbym również ten temat jakoś zamknąć, korci mnie, żeby jeszcze o kilku rzeczach – być może banalnych – przypomnieć.

Po pierwsze: ten wyścig jest nie tylko dla nas: dziennikarzy, blogerów, kolarskich freaków, znawców tematu – tych, którzy kolarstwa dotykają z bliska i tych, którzy je znają przez zasiedzenie przed telewizorem. Czasem odnoszę wrażenie, że próbujemy kolarstwo zawłaszczyć i za wszelką cenę ulepić je na obraz i podobieństwo tego, co sami chcielibyśmy oglądać. To w sumie zacna idea, ale chyba też powinniśmy się trochę rozejrzeć wokół siebie i z pokorą przyznać, że gdyby nas wszystkich zebrać w jednym miejscu wzdłuż trasy, to prawdopodobnie nie zapełnilibyśmy nawet kilometra. A Tour de Pologne przemierza ich ponad tysiąc.

Trochę pokory, panowie. Może z tych dyskusji od czasu do czasu uda się wyłuskać jakiś dobry pomysł, ale powiedzmy sobie otwarcie: wiele do kolarstwa w ten sposób nie wniesiemy. Zamiast zapalać do jego uprawiania nasze dzieci, spędzamy długie godziny nad klawiaturą lub ekranem smartfona i z uporem maniaka klepiemy długie mantry, że to wszystko do bani, trasa ciągle ta sama, nikt nie traktuje wyścigu poważnie, a Kwiato wygrał, bo w końcu musiał. Dość to żałosne, nieprawdaż?

Ten wyścig jest dla ludzi. Dla tych dziesiątek, czy setek tysięcy, którzy wychodzą na trasę, żeby przez kilka minut popatrzeć na przejeżdżających kolarzy. Dla tych dzieciaków, proszących o bidony. Owszem, znajdą się wśród nich i tacy, którzy o te nieszczęsne bidony będą walczyć, a na trasie pojawią się tylko po to, by się załapać na czapkę z daszkiem lub parasol od sponsora. Ale ci, którzy dzisiaj wsiadają na rower i dają nam tyle frajdy, w większości sami kiedyś stawali przy drodze i sami prosili innych kolarzy o bidony. Wątpię, by którykolwiek z nich został kolarzem dlatego, że przeczytał w internecie dyskusję o tym, jak bardzo do dupy był wyścig, który właśnie oglądał. Nie znam przypadku sportowca, którego stworzyła krytyka.

Po drugie: można się z tym zgadzać lub nie, ale moim zdaniem w sporcie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie tylko o statystyki i zapisy w annałach sportowej historii. Tymczasem coraz częściej odnoszę wrażenie, że emocje najmniej w tym wszystkim nas interesują. Chcielibyśmy mieć epicki wyścig nie po to, by kogokolwiek bardziej niż dzisiaj interesował, ale żeby mieć więcej tematów do dyskusji o niczym: o prędkości wspinania, porównaniu generowanej mocy i dziesiątkach innych rzeczy.

Wracałem wczoraj z mety wyścigu, mijając po drodze przemokniętych ludzi i przysłuchując się ich rozmowom. Wielu nie potrafiło nawet dokładnie opisać tego, co widzieli, co nie przeszkadzało im dzielić się ze sobą emocjami. Mijałem kobietę, która rozentuzjazmowana opowiadała komuś przez telefon, że „to było niesamowite i do końca nie wiedzieliśmy czy Kwiatkowski wygra!”. Co byśmy chcieli, drodzy Panowie fachowcy, powiedzieć jej sprzed naszych ekranów? Że brała udział w czymś bezwartościowym, bo podjazdy były za krótkie i przejechał je peleton, a nie pojedynczy kolarze? To miałaby być ta promocja kolarstwa, na której niedostatek wiecznie utyskujemy?

I po trzecie wreszcie: chciałbym, żeby Tour de Pologne miało status Giro. Ale mam też świadomość, że Giro i mnóstwo innych kultowych wyścigów powstało w atmosferze bardzo silnej konkurencji, a swój status wykuwały przez lata. Lang tymczasem wskrzesił trupa. Wykupił i ożywił upadły wyścig, o długiej co prawda historii, ale zerowej renomie. Zabrał się za wyścig przez długie lata sztucznie tłumiony państwową propagandą, realizującą swój Wyścig Pokoju, a gdy w końcu trafił w prywatne ręce, to akurat w momencie, gdy kolarstwo szosowe w Polsce na długie lata schodziło ze sceny, ustępując miejsca popularności MTB – kolarstwa dla wszystkich i możliwego do uprawiania dosłownie wszędzie, a w dodatku nie skażonego dopingowym odium, jakie zawisło nad szosą. Ożywił i utrzymywał przy życiu wyścig przez ponad dwie dekady, wprowadzając do WorldTouru i cierpliwie czekając na ponowny wybuch popularności kolarstwa szosowego, który na dobrą sprawę nastąpił dopiero wtedy, gdy na scenę weszli Majka z Kwiatkowskim.

Cztery lata. To jest realna perspektywa czasowa, w jakiej powinniśmy mierzyć sukces Tour de Pologne. A my mu zarzucamy powtarzalność trasy i marketing, w którym porównuje się z Ligą Mistrzów, jakby to był najważniejszy problem polskiego kolarstwa. W każdym innym kraju i w każdych innych okolicznościach Lang już dawno zostałby określony mianem „wizjonera”. W Polsce jego komercyjny sukces większość ludzi zwyczajnie szczypie w oczy. Bo tutaj każdy sukces jest strupem na ranie wiecznych niepowodzeń i trzeba go natychmiast zdrapać. A ranę jak najszybciej posypać solą. Bo jeszcze – nie daj Boże – przywykniemy do czegoś w miarę dobrego.

Wojna postu z karnawałem.

Jakiś czas temu, zmęczony niekończącymi się dyskusjami na temat zgodności z kanonami różnego rodzaju produkcji filmowych i biadoleniem, że reżyser siedemnastej mutacji ósmej serii Gwiezdnych Wojen pominął jakiś niezmiernie ważny – z punktu widzenia fanów rzecz jasna – wątek, w zamian nadmiernie eksponując jakiś zupełnie nieistotny, wypracowałem sobie swoisty mechanizm obronny. Otóż wychodząc z kina zadaję sobie tylko jedno pytanie: w jakim świecie spędziłem ostatnie dwie lub trzy godziny? Jeśli w świecie, który chcieli mi pokazać twórcy filmu – to znaczy, że wykonali dobrą robotę. Ale jeśli siedząc w kinie bardziej od fabuły zajmował mnie jakiś problem, który mam do rozwiązania jutro lub pojutrze w pracy, to znaczy, że film nie był wystarczająco interesujący, żeby mnie wyrwać z codzienności. Bo co do zasady właśnie po to chodzę do kina, żeby się chociaż na chwilę znaleźć w innej rzeczywistości.

Ze sportem mam podobnie. W ogóle, jeśli spróbować na kibicowanie spojrzeć racjonalnie, to całe to działanie nie ma najmniejszego sensu: angażujemy mnóstwo własnego czasu, energii i emocji w to, na co nie mamy najmniejszego wpływu. Choćbyśmy nie wiem, jak głośno krzyczeli do telewizora – ci spoceni ludzie, których widzimy na ekranie, nie mają prawa tego usłyszeć. A mimo wszystko się w to angażujemy. „Pchamy” tego nieszczęsnego Majkę w górę, a on nie jedzie od tego ani odrobinę szybciej.

Nie wiem, co kieruje innymi kibicami, ale ja oczekuję w tym przypadku mniej więcej tego samego, co w kinie: zabrania mnie w chwilową podróż do jakiejś innej rzeczywistości, w której bohater, któremu kibicuję, znajdzie w sobie jeszcze trochę siły na kilka mocniejszych pociągnięć, które doprowadzą go do zwycięstwa, a moja irracjonalna wiara w jego sukces okaże się silniejsza, niż banalne prawa fizyki, które mówią, że aby przepchnąć ciało o masie m z punktu A do punktu B z prędkością v, trzeba przyłożyć siłę F, którą delikwent w danym momencie najwyraźniej nie dysponuje. A ja mimo wszystko wierzę, że mu się uda i krzyczę o tym do niego w monitor. Kompletnie bez sensu.

Po kilku dyskusjach na temat tego, czy zakończony przed dwoma dniami Tour de France był lepszy od poprzednich edycji, czy też nie (subiektywną oceną wyścigu podzieliłem się z moimi czytelnikami jeszcze przed ostatnim etapem, co jest już moją pewnego rodzaju tradycją) uświadomiłem sobie, że wszelkie wartościowanie również większego sensu nie ma. Każdemu podoba się (lub nie podoba) coś innego, każdy zwraca uwagę na inne drobiazgi. Nie istnieje żaden sprawdzony i powtarzalny wzorzec, który moglibyśmy przyłożyć do każdej imprezy i zawyrokować, że była lepsza lub gorsza od innych.

Nie jestem kolekcjonerem kolarskich statystyk. Owszem, bywają interesujące, ale traktowanie ich jako bazy do jakichkolwiek porównań jest zwodnicze. Bo jaka wiedza wynika na przykład z faktu, że tegoroczna edycja Touru była o 1,35 kmh wolniejsza od tej z 2005 roku, skoro wyścig prowadził zupełnie innymi trasami?

Jestem za to kolekcjonerem emocji i wydaje mi się, że to one w największym stopniu determinują ocenę danego wydarzenia. Tegoroczne Giro będę wspominał nie tylko z powodu dramaturgii 19. etapu, ale również z powodu oglądanej na własne oczy izraelskiej części, w tym przejazdem przez Pustynię Negev – dla większości telewidzów kojarzącym się z potworną nudą, dla mnie – z niezwykłym doświadczeniem absolutnej ciszy, którego nie potrafię porównać z niczym innym.

Podczas tegorocznego Touru – co uświadomiłem sobie właściwie dopiero podczas sobotniej czasówki – jedną z najsilniej odczuwanych przeze mnie emocji był zupełnie irracjonalny lęk o pozycję Thomasa. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma właściwie żadnego dobrego powodu, dla którego Froome miałby zaatakować swojego kolegę z drużyny, ale mimo wszystko aż do ostatniego etapu podświadomie czekałem, aż to się wydarzy. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, a mimo wszystko ten Tour w mojej świadomości jest w jakiś sposób naznaczony walką, której nie było. Czy długo to będę pamiętał? Nie mam pojęcia. Być może dziś zakrzywia to w jakiś sposób moją ocenę wyścigu, ale wciąż uważam go za jedno z ciekawszych wydarzeń ostatnich lat.

Wiem, że wciąż będą trwały dyskusje o tym, że były przecież wyścigi bardziej emocjonujące, pełne dramatycznych zwrotów akcji, szalonych ataków, niespodziewanych porażek itd. Niech trwają. Być może za jakiś czas, gdy nabiorę do tego odpowiedniego dystansu, zmienię również i moje zdanie na ten temat. Niemniej w dalszym ciągu będę zapewne uważał, że próba obiektywnej oceny zawsze sprowadza się do dyskusji o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Do nieustającej wojny postu z karnawałem.

Niech te dyskusje trwają. Dla mnie oglądanie wyścigów będzie przyjemnością dopóty, dopóki choć na chwilę będzie mnie wyrywać z szarej codzienności. Jak seans w kinie.

 

Foto: ASO / Pauline Ballet

Legendowanie TDP

Błąkała mi się ta myśl pod czaszką od dobrych kilku tygodni i nie mogłem jej w żaden sposób zwerbalizować. Oświecenie przyszło – nie wiedzieć dlaczego – podczas oglądania relacji z Tour of California. Ale to nie tego wyścigu myśl ta dotyczyła, tylko naszego rodzimego Tour de Pologne. Przez długi czas się zastanawiałem, co z tym wyścigiem jest nie tak i czego mu brakuje, aż w końcu znalazłem odpowiedź: opowieści.

Nasza rodzima worldtourowa impreza ma wszystko, czego potrzeba: niezłą obsadę, dość ciekawą zazwyczaj trasę, całkiem długą tradycję, ale… nie idzie za nimi żadna legenda, która z roku na rok nadawałaby jej jakąś ciągłość.

Oglądamy od lat Tour de France, Giro, klasyki i na każdą kolejną edycję, lub każdy kolejny etap patrzymy jak na kolejny rozdział wciąż tej samej opowieści. Na Tour de Pologne patrzymy… (no, w każdym razie ja patrzę) jak na kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa i skończy, na rok o nim zapomnimy, a potem powróci: jako kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa, skończy i tak dalej… Jedyną rzeczą, która spina te kolejne odcinki są statystyki i lista zwycięzców.

Każdy z wielkich wyścigów zdążył przez lata obrosnąć dziesiątkami legend, które doskonale znamy i co roku odświeżamy: Bartali & Coppi, Saroni & Moser, Kanibal, bruki, LeMond & Fignon… Ale również te tragiczne, lub niezbyt chwalebne historie: Tom Simpson, Armstrong i wiele innych. To wszystko na koniec składa się w jakąś opowieść. Czasem mam wrażenie, że jedyną konsekwentną historię Tour de Pologne opowiadają balony reklamowe.

Oczywiście trochę przerysowuję, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak trudny jest polski rynek reklamowy, od lat funkcjonujący na bazie prostego briefu: „ma być dużo i ma być tanio”. Znalezienie sponsora na tak dużą imprezę z całą pewnością nie należy do łatwych zadań, a znalezienie takiego, który miałby pomysł na to, jak się promować, wykorzystując atuty kolarstwa, to jak szukanie stada jednorożców, pasących się wśród kwiatów paproci. Ale tu również wydaje mi się, że stworzenie wokół Tour de Pologne jakiejś legendy mogłoby te poszukiwania znacznie ułatwić. Tymczasem cały wyścig, jego trasa, a w konsekwencji także historia, są nieustannie zakładnikami partnerów i sponsorów. A w takich warunkach trudno cokolwiek budować.

Przyglądałem się niedawno z bliska temu, jak Izraelczycy zaadoptowali na swoje potrzeby legendę Bartalego. Powiedzmy sobie wprost: przemycający tajne dokumenty Gino Bartali ani nie był Żydem, ani nie miał bladego pojęcia o państwie Izrael, bo powstało ono dopiero kilka lat po wojnie. Był po prostu głęboko religijnym, dobrym człowiekiem, który nie godził się na dziejące się wokół zło. Izrael, planując swoją promocyjną strategię i opierając ją o kolarstwo, nie zrobił nic innego, jak tylko porządnie odrobił lekcję z marketingu: uczynił Bartalego ikoną, a wokół jego legendy począł od zera budować własną tradycję. Zabrali się do tego metodycznie i z żelazną konsekwencją. I sądzę, że nie będą musieli długo czekać na efekty. Ale mieli farta w jednym: trafił im się fundator, który kolarstwem żyje i który w nim widzi drogę do rozwoju własnego biznesu. Ze świecą takich szukać u nas.

Podoba mi się inicjatywa Mobilnego Muzeum Tour de Pologne – to świetny krok naprzód w budowaniu jakiejś historii. Ale wydaje mi się, że trzeba ją również spróbować jakoś na nowo opowiedzieć. Wśród 75 edycji wyścigu z całą pewnością znalazłoby się coś, na czym można by oprzeć taką opowieść: angażującą, wciągającą w dyskusję, pozwalającą się dotknąć i zarazić pasją. Muzeum złożone z gablot to dobry początek, ale – mam nadzieję – tylko początek. Zwracanie się do widzów w trybie oznajmującym może przykuć ich uwagę wyłącznie na chwilę. Pytanie jak wciągnąć ich w jakąś interakcję? Jak sprawić, by widzowie poczuli się częścią tego wydarzenia?

IMG_2917IMG_2919

Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem relację z Tour of California i odniosłem wrażenie, że te dwie imprezy wyglądają nieco podobnie: ciekawa trasa, dobra obsada, ale brak jakiejś spójnej opowieści. Tyle tylko, że TOC ją regularnie tworzy, budując wyścig wokół rodzimych kolarzy i chętnie pokazując kibiców, którzy się angażują w dopingowanie zawodników. I tego mi chyba w Tour de Pologne brakuje najbardziej: zaangażowania. Wciągnięcia widzów w tę zabawę i pokazania, że są częścią tej historii, a nie tylko masą, wypełniającą przestrzeń między barierkami i balonami.

Moja partnerka zapytała mnie kiedyś półżartem: „o czym jest ten wyścig, który tak wytrwale oglądasz?”. Nie miałem problemu, by odpowiedzieć po Tour de France. Ale nie bardzo wiedziałem, o czym było Tour de Pologne.

Do tego właśnie niezbędna jest jakaś historia, do udziału w której kibice będą chcieli dołączyć. Przyznaję, że nie mam jeszcze pomysłu, co by to mogło być. Ale może ktoś ma?