Pozory mylą. A „zdrowy rozsądek” bywa zawodny

Półtora roku temu przez media w kanadyjskim Toronto przetoczyła się fala potężnej krytyki wobec pewnej radnej, która pod pretekstem dbania o bezpieczeństwo starszych pieszych zorganizowała z miejscową policją akcję rozdawania seniorom odblasków. Idea skądinąd nienowa: będziesz lepiej widoczny, będziesz bezpieczniejszy. Skąd zatem ta krytyka?

Okazuje się, że są na świecie takie kraje, gdzie bezpieczeństwo na drogach traktuje się jak coś więcej niż okazję do przeprowadzania akcji propagandowych. I gdzie rozumie się procesy, jakie zachodzą w ruchu drogowym. Należy do nich również ten, za który odpowiada człowiek siedzący za kierownicą samochodu: obserwacja drogi i jej otoczenia. Kanadyjczycy (i mieszkańcy wielu innych krajów również) zdają sobie sprawę z tego, że nie można przenosić odpowiedzialności za bezpieczeństwo na drogach na najsłabiej chronionych uczestników ruchu.

Awanturę w Toronto obszernie opisał swego czasu Łukasz Zboralski na BRD24.pl, więc nie będę się rozpisywał. Polecam lekturę. Mnie ta sytuacja przypomniała się kilka dni temu, gdy pozwoliłem sobie na krytykę pewnej rowerowej marki, która Europejski Dzień Bezpieczeństwa Drogowego „uczciła” grafiką sugerującą, że jazda w odległości 1,2 m od krawędzi jezdni jest swego rodzaju „regułą” zapewniającą bezpieczeństwo rowerzystów.

Złudne podpowiedzi zdrowego rozsądku

Temu, że jest to szkodliwe propagowanie fikcyjnych reguł, mających dość luźny związek z obowiązującymi przepisami, poświęciłem jeden z wcześniejszych wpisów. W dyskusji, jaka się przy tej okazji wywiązała, sporo osób obstawało przy tym, że mimo wszystko jest to działanie podyktowane tzw. „zdrowym rozsądkiem”. Powoływano się przy tym m.in. na publikowane w Wielkiej Brytanii apele kolarskich ekspertów o nieprzytulanie się do krawężników i jazdę w miarę możliwości środkiem pasa, by „pozostawać cały czas w polu widzenia kierowcy”.

Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu i posłuchajmy, co ma do powiedzenia na ten temat Tomasz Tosza. A to człowiek z grona tych, których warto posłuchać, bo jako jeden z nielicznych ma wymierne sukcesy w zakresie bezpieczeństwa na drogach. W Jaworznie, gdzie jest wiceszefem Miejskiego Zarządu Dróg i Mostów, ofiary wypadków drogowych od lat należą do rzadkości.

Świadomi, że pieszy ma pierwszeństwo przed wejściem na jezdnię, zaczynamy się rozglądać. I to rozglądanie w większości przypadków jest skanowaniem rzeczywistości w trybie ostrym i w taki sposób, że nie gubią nam się klatki. Zmiana przepisu sprawia, że kierowcy zaczynają pieszych w rejonie przejść widzieć. Póki przepis nakazuje ich wypatrywać gdy na pasach już są, to z obrazu giną nam ludzie, którzy na pasy wchodzą. I giną„.

Tosza w swoim felietonie sprzed dwóch lat pisał co prawda o zachowaniu kierowców wobec pieszych (polecam cały tekst, gdzie niezwykle ważny jest wstęp o ostrości widzenia), ale w stosunku do rowerzystów ta zasada powinna przecież działać podobnie. Wprowadzamy (nareszcie!) zmiany w prawie, których celem jest zmuszenie kierowcy do rozglądania się na boki przed przejściami dla pieszych, ale użytkownicy jednośladów wiedzą swoje lepiej: wolą sami manifestować swoją obecność przed maską, zwalniając tym samym kierowcę z obowiązku obserwowania drogi. Dodajmy do tego „zalecenie” ubierania się w jaskrawe kolory i mamy komplet.

I właściwy moment na przypomnienie wspomnianej na samym początku pani radnej z jej odblaskami. Nie chodzi o to, że odblaskowe elementu ubioru są złe. Chodzi o to, że to kierowca ma nieustający nawet na sekundę obowiązek obserwowania drogi i jej otoczenia.

Odwracanie pojęć

Dyskusja o bezpieczeństwie pieszych osiągnęła u nas w pewnej chwili trudny do opisania poziom absurdu. Chociaż z badań wynika, że nawet 80 procent kierowców notorycznie przekracza prędkość w okolicach przejść dla pieszych, to od tych ostatnich zaczęto oczekiwać, by potrafili ocenić prędkość zbliżającego się samochodu. „Pieszy w starciu z samochodem nie ma szans” – argumentowano. „Nie może mieć pierwszeństwa na przejściu, bo jak źle oceni prędkość samochodu, to wpakuje się wprost pod koła” – powtarzano z „troską”.

I nieważne, że to kierowca siedzący w samochodzie jest wyposażony w prędkościomierz oraz pedały gazu i hamulca, którymi może regulować prędkość swojego stalowego rumaka. Nieważne, że powinien dodatkowo wiedzieć, ile miejsca potrzebuje do zatrzymania się w razie potrzeby. I nieważne, że obowiązują go przepisy, od jazdy z dozwoloną na danym odcinku prędkością, po obowiązek zachowania ostrożności i obserwowania drogi przy zbliżaniu się do przejścia dla pieszych. To pieszy, zdaniem ich „troskliwych” obrońców, miał być zobligowany do oceny prędkości pojazdu, byle nie narazić na niepotrzebny stres kierującego samochodem.

Tymczasem niektórzy rowerzyści idą jeszcze dalej i „bazując na własnym doświadczeniu” przekonują, że jazda środkiem pasa zmusza kierowców do większej ostrożności i „uniemożliwia” im wyprzedzanie na trzeciego. Nie widząc, co się dzieje za ich plecami, postulują wystawianie własnego tyłka wprost przed maskę samochodu, żeby „pozostawać cały czas w polu widzenia kierowcy”.

Policyjne statystyki nie są na tyle precyzyjne, żeby stwierdzić, co dokładnie kryje się pod pojęciem „wymuszenie pierwszeństwa przejazdu przez kierującego rowerem”, co jest przyczyną największej liczby wypadków z udziałem kierujących jednośladami i największej liczby zabitych w tej grupie uczestników ruchu. Ale nie byłbym szczególnie zaskoczony, gdyby się okazało, że są wśród nich również właśnie takie manewry „wymuszania ostrożności”.

Jestem daleki od trywializowania problemu wyprzedzania rowerzystów „na gazetę”, ale proponuję wykonać pewne ćwiczenie i wyobrazić sobie kierowcę, który przed naszym nosem zwalnia do 20 km/h, żeby „wyegzekwować” zjechanie przez kolarza na znajdującą się tuż obok drogę dla rowerów. Już słyszę ten jęk karbonu i święte oburzenie, że to „utrudnianie ruchu” i za coś takiego powinno się płacić mandaty. No cóż. A za owo „wymuszenie ostrożności” jazdą środkiem pasa to już nie?

„To nie to, co myślisz”

Mamy w Polsce przedziwną tendencję do odwracania znaczeń i nadmiernego zaufania do własnego „zdrowego rozsądku”. Moim ulubionym przykładem jest tzw. „zasada ograniczonego zaufania”, która z zasady służy zidentyfikowaniu uczestnika ruchu, który nie przestrzega przepisów i zwróceniu na niego większej uwagi. Idea jest prosta: jak ktoś zachowuje się na drodze inaczej niż inni, to najprawdopodobniej może zagrażać bezpieczeństwu pozostałych. W cywilizowanym świecie jest to jedna z podstawowych zasad ruchu drogowego, nie bez powodu wpisana do kodeksu w jednym z pierwszych punktów.

W Polsce, gdzie przepisów nie zna prawie nikt, a jeszcze mniej ludzi się do nich stosuje, „zasadę ograniczonego zaufania” interpretuje się najczęściej jako obowiązek zakładania, że wszyscy obecni na drodze to potencjalni zabójcy. Przepis, który ma chronić uczestników ruchu, stał się narzędziem do wiktymizacji ofiar, którym powtarza się jak zaklęcie, że przecież „zgodnie z zasadą ograniczonego zaufania” powinni przewidzieć, że ktoś się np. nie zatrzyma.

Po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „zasada ograniczonego zaufania” na jednym z pierwszych miejsc wyskakuje link do strony dla kandydatów do prawa jazdy, gdzie czytamy w pierwszym zdaniu: „Tytułowa zasada ograniczonego zaufania mówi głównie o tym, że zdarzają się na drodze sytuacje, w których bezwzględne stosowanie się do innych zasad ruchu drogowego i przepisów nie jest najważniejsze”. Jeśli uczy się ludzi czegoś takiego, to trudno się dziwić polskim statystykom ofiar na drogach.

Zdrowy rozsądek przydaje się wtedy, gdy trzeba ocenić jak się ubrać do panujących na zewnątrz warunków pogodowych. Ale gdy wkracza w obszary, gdzie powinno się kierować obowiązującymi wszystkich takimi samymi zasadami, bywa zawodny. Pod sztandarami „zdrowego rozsądku” postuluje się wówczas zasady, które po przemyśleniu okazują się przeczyć logice i rzeczywistości. Jak te odblaskowe kamizelki dla seniorów, o które słusznie zbesztano radną w Toronto. I jak wystawianie zadu przed maskę pojazdu, którego się nawet nie widzi.

Foto: Flickr / GT#3