Dziwny świat…

Życzyłbym sobie i wszystkim kibicom kolarstwa w Polsce, żebyśmy w Nowym Roku potrafili się cieszyć nawet małymi sukcesami. W tym pełnym paradoksów i mało logicznym świecie brakuje nam czasem zwykłej, szczerej radości z dokonań, które może nie zawsze są na miarę naszych ambicji, ale niejednokrotnie i tak znacząco przewyższają nasze możliwości.

Chyba się trochę posypały akapity w tekście, który wysłałem do naszosie.pl, więc pozwalam sobie ostatni felieton z 2019 roku wrzucić także tutaj.

Do Siego Roku!


To był… dziwny rok. Gdyby ktoś chciał kiedyś znaleźć dowód na pokrętną logikę naszych czasów, to rok 2019 nadawałby się do tej roli idealnie.

Pod względem intensywności sportowych wrażeń chyba nie mamy powodów do narzekania. Dostaliśmy całkiem sporo emocjonujących imprez, z wieloma nieoczywistymi rozstrzygnięciami. Bo czy ktoś się spodziewał chociażby zwycięstwa Alberto Bettiola we Flandrii?  Richarda Carapaza w Giro? Madsa Pedersena w mistrzostwach świata? Czy ktoś był gotów zakładać się przed Tour de France, że Julian Alaphilippe przejedzie 2/3 Wielkiej Pętli w żółtej koszulce? Ktoś obstawiał ponad 100-kilometrową samotną ucieczkę Annemiek Van Vleuten po tęczę? A przecież takich sytuacji mieliśmy w tym roku znacznie więcej.

Z drugiej strony: w tym samym roku, który właściwie bez ograniczeń sycił kolarskich kibiców emocjami, w oczy coraz większej liczby zespołów zaczęło zaglądać widmo braku sponsorów. Dla kilku drużyn rok 2019 był ostatnim rokiem ich funkcjonowania. Z kalendarza zniknie też kilka wyścigów. Co poszło nie tak? Czy to aby na pewno wyłącznie błędy w zarządzaniu?

Również na naszym podwórku był to rok przedziwnych paradoksów. Dwa szóste miejsca Rafała Majki w dwóch wielkich tourach – drugi taki przypadek w naszej historii, pierwszy od 26 lat – duża część polskich kibiców uznała za… porażkę. Trudno to nawet zgrabnie spuentować…

W mateczniku kolarskiej federacji, która „związek” ze sportem ma już chyba wyłącznie w nazwie, zorganizowano – formalnie bez jej udziału – jedną z najważniejszych imprez sportowych, jakie w tym roku odbyły się w naszym kraju. Torowe mistrzostwa świata zrealizowano z sukcesem nie tylko pod względem organizacyjnym i sportowym, ale również finansowym, co tylko pokazuje, że jeśli zaangażuje się do pracy odpowiednich ludzi, to niemożliwe staje się całkiem realne. Nawet w miejscu, które nieudolność ma wpisaną w DNA.

Ale już wniosków nikt z tego nie wyciągnął (do czego w sumie zdążyliśmy już przywyknąć) i kilka miesięcy po całkiem udanej imprezie wybrano nowy zarząd, na którego liście sukcesów trudno szukać – poza samym wyborem – jakiejkolwiek innej pozycji. Chyba że za sukces uznamy pojawienie się w Pruszkowie nowej nieruchomości: gustownie przyozdobionej biało-czerwoną taśmą metalowej barierki, która wytrwale pilnuje miejsca parkingowego jednego z wiceprezesów. Od czegoś przecież trzeba zacząć budowanie kolarskiej potęgi.

Tymczasem w tych wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach trenuje nasza torowa kadra, która co prawda nie zawsze ma się w co ubrać, ale której przynajmniej nie brakuje ochoty do walki. Dowodem na to tegoroczne sukcesy Mateusza Rudyka, który najpierw sięgnął po brąz w mistrzostwach świata, później powtórzył ten wynik w mistrzostwach Europy, a na najbliższy czempionat, który na przełomie lutego i marca rozegrany zostanie w Berlinie, pojedzie jako zdobywca Pucharu Świata w sprincie.

W Berlinie, a później podczas igrzysk w Tokio, będzie walczył między innymi z Holendrami, Brytyjczykami i kolarzami z Antypodów, którzy swój czas dzielą między treningi a wizyty w tunelach aerodynamicznych, gdzie toczą wytrwałe boje o każdy gram i milimetr, który może ich zbliżyć do rekordowego wyniku. Polska kadra toczy w tym czasie bój z zarządem związku, by ten przynajmniej nie przeszkadzał i nie traktował torowców jak grupy bachorów, której wymaganiom trzeba czynić zadość, wysyłając na dalekie imprezy i inwestując w stroje.

Po tym dziwnym roku 2019 nastanie prawdopodobnie nie mniej szalony 2020. W roku olimpijskim wiele rzeczy zostanie postawionych na głowie i pewnie znowu będziemy świadkami wielu nietypowych rozstrzygnięć. Oczekiwania mamy spore, a możliwości… no cóż, nie zawsze oczywiste.

Na wyjątkowo trudnej trasie wyścigu szosowego w Tokio wystawimy przeciwko wielu silnym składom liczebnie mizerne reprezentacje, ale – jak to mamy w zwyczaju – do końca będziemy wierzyć w spryt i wytrwałość Kwiatkowskiego, Majki czy Kasi Niewiadomej. I – mam wielką nadzieję – znowu damy się ponieść emocjom, bo w tym dziwnym świecie najlepiej smakują sukcesy, zdobywane nie dzięki, ale na przekór rozmaitym okolicznościom.

Życzyłbym sobie i wszystkim kibicom kolarstwa w Polsce, żebyśmy w Nowym Roku potrafili się cieszyć nawet małymi sukcesami. W tym pełnym paradoksów i mało logicznym świecie brakuje nam czasem zwykłej, szczerej radości z dokonań, które może nie zawsze są na miarę naszych ambicji, ale niejednokrotnie i tak znacząco przewyższają nasze możliwości.

Nauczmy się tym bawić i cieszmy się każdą okazją do kibicowania „naszym”. Niczym Kolumbijczycy, którzy czekali na „swój” sukces ponad trzy dekady, a dostali go – jak by nie patrzeć – w dużej mierze jako dzieło przypadku. Bo przecież jeszcze pod koniec kwietnia tego dziwnego 2019 roku Egan Bernal miał zupełnie inne plany…

Foto: Szymon Sikora

Kiedy opadają ręce, a powinny polecieć głowy

Zrozumiałbym (nie bez trudu, ale jednak), gdyby naszych najlepszych zawodników krytykowali zupełni ignoranci. Dopuszczam też myśl (również z trudem), że związkami sportowymi mogą zarządzać ludzie bez wyobraźni. Ale kiedy myślisz, że już nie ma rzeczy, które w tym obszarze mogą cię jeszcze zaskoczyć, wtedy wkracza on: zarząd PZKol. Cały na buraczano.

Przymierzałem się właśnie do zaległego felietonu dla „Na Szosie”. Miał być pewną klamrą, spinającą rok kolejnych „reform” UCI, od których zaczynałem swoją pisaninę. Reform raczej średnio udanych, biorąc pod uwagę choćby rozpaczliwy list Davida Lappartienta, wysłany niedawno do szefów drużyn i opór, za sprawą którego odroczono właśnie wdrożenie w przyszłym roku „UCI Classic Series”. I kiedy ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy układałem sobie w głowie zdania i siadałem przed klawiaturą, przeczytałem poniższy tweet Mateusza Rudyka:

Przyznam, że krew się we mnie zagotowała.

Nie ma słów, którymi można usprawiedliwić takie zachowanie ludzi, których zadaniem – jak by nie patrzeć – jest w pierwszym rzędzie wsparcie dla zawodników. Zwłaszcza tych, którzy regularnie odnoszą kolejne sukcesy. Już nawet nie wspominam o czymś tak banalnym, jak tworzenie dla nich odpowiednich warunków do rozwoju, bo z tym zadaniem PZKol nie radzi sobie już od dłuższego czasu. Ale władze związku, deprecjonujące zaangażowanie i osiągnięcia swojego najlepszego zawodnika? To się po prostu nie mieści w głowie.

Chyba nie ma dzisiaj kolarza, który miałby mocniejszy mandat do oczekiwania wsparcia od PZKol, niż Mateusz Rudyk. Brązowy medalista mistrzostw świata, trzeci sprinter na mistrzostwach Europy, w międzyczasie jeszcze kilka mniejszych lub większych osiągnięć, z indywidualnym złotem w Pucharze Świata, z dwoma srebrami i rekordem Polski w drużynie włącznie, jeśli spojrzeć tylko na to, co udało się chłopakom wywalczyć tylko w ciągu ostatniego tygodnia. Bynajmniej nie dzięki pracy i zaangażowaniu wiceprezesów związku, ale w dużej mierze wbrew kłodom, mniej lub bardziej świadomie rzucanych przez nich kolarzom pod nogi.

Miałem okazję poznać obu wiceprezesów. Jednego z nich w okolicznościach co najmniej dziwnych, bo akurat w chwili, gdy groził jednemu z kolarzy postępowaniem dyscyplinarnym. Rzecz miała miejsce kilka chwil przed sławetną konferencją prasową, na której przedstawiano „odpowiedź” związku na sformułowane przez ministra Bańkę zarzuty oraz plan naprawy sytuacji PZKol dzięki rewolucyjnemu pomysłowi sprzedaży toru w Pruszkowie na wolnym rynku. Kolarz ów naraził się władzy zwierzchniej tym, że w niezbyt parlamentarnych słowach ocenił stan umysłu zarządu.

Może i nie było to przesadnie eleganckie, choć dziś dość wyraźnie widać, że nie było również za bardzo dalekie od prawdy. Nie mam też dziś pewności jakie są losy ówczesnej groźby, ale z informacji, które do mnie od czasu do czasu z różnych źródeł docierają wnioskuję, że wiceprezes jest dość zdeterminowany, by udowodnić przed komisją dyscyplinarną swoją dobrą pamięć, wszak od tamtego wydarzenia minęły już ponad dwa miesiące. (A skoro jesteśmy przy upływającym czasie, to aż mnie korci zapytać: jak idzie sprzedaż toru?).

Podobno dowodów na dobrą pamięć wiceprezesa jest więcej, wypada więc poczekać na rozwój wypadków. Ja osobiście chętnie poczekam na to, co się wydarzy w Tokio, choć intuicja podpowiada mi znany skądinąd scenariusz: poklepywanie po plecach i gratulowanie sobie „wspólnych” osiągnięć. Bo – w odróżnieniu od tego, co mówią prezesi – ja raczej jestem dość mocno przekonany, że okazji do gratulacji trochę będziemy mieli.

Gdyby panowie wiceprezesi mieli choć odrobinę honoru i namiastkę jaj, to w kilkanaście minut po tweecie Rudyka na biurku prezesa leżałyby ich dymisje. Nie dlatego, że w jakiś szczególny sposób ucierpiała reputacja współzarządzanego przez nich związku, bo tu już bardziej upaść nie sposób. Dlatego, że demotywując najbardziej obecnie utytułowanego zawodnika, który jako jeden z nielicznych ma dość realne szanse na olimpijski medal, działają na szkodę nas wszystkich.

Tego się nie da usprawiedliwić prywatną rozmową. W ogóle nie sposób usprawiedliwić sytuacji, w której ludzie mający odpowiadać za funkcjonowanie dyscypliny i stwarzanie sportowcom warunków do osiągania możliwie najlepszych wyników, sami w taką możliwość nie wierzą. Dla takich ludzi nie powinno być miejsca w sporcie.

Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że w kuluarach obaj panowie chwalą się swoim własnym osiągnięciem: doprowadzeniem do tego, by prezes zarządu odzywał się jak najmniej, bo wszyscy są świadomi, że w każdej chwili może chlapnąć coś, co sprowadzi na PZKol kolejną katastrofę. Teraz wychodzi na to, że przyganiał kocioł garnkowi.

Zdaję sobie sprawę, że krytyka PZKol jest tania. Ale coraz wyższa jest cena, jaką sportowcom przychodzi płacić za indolencję tych, którzy powinni w pierwszym rzędzie dbać o ich komfort i rozwój. I choć coraz trudniej o tym pisać i czytać, wydaje mi się, że nie sposób też milczeć.

Post scriptum. Odbyłem właśnie bardzo długą rozmowę z Sebastianem Rubinem, po której (oraz w wyniku lektury rozmowy Kamila Wolnickiego z Mateuszem) przyznaję się do pewnego nadużycia liczby mnogiej w powyższym felietonie. Ale ponieważ zgodziliśmy się co do tego, że za pewne działania i niefortunne sformułowania zarząd odpowiada kolegialnie, pozostawiam powyższe – z niniejszym zastrzeżeniem – w niezmienionej formie.

Foto: Szymon Gruchalski