Edukować? Tak. I straszyć karami

Coraz rzadziej daję się wciągnąć w internetowe dyskusje na temat bezpieczeństwa na drodze. Szkoda czasu. Głównie z uwagi na sposób prowadzenia tych dysput, o którym pisałem jakiś czas temu tutaj. Już dawno nie dowiedziałem się tą drogą niczego nowego, za to niemal za każdym razem przekonuję się o tym, w jak kiepskiej kondycji jest nasza edukacja, o znajomości prawa nie wspominając.

Nie znaczy to jednak, że nie jestem na bieżąco. Mam pewną grupę znajomych, którzy nieustannie podsyłają mi linki do takich dyskusji, a czasami wręcz całe ich obszerne fragmenty, pytając co sądzę na ich temat. To miłe, choć trochę niezasłużone. I najczęściej uprzejmie podpowiadam, żeby nie marnowali swojego czasu na kopanie się z koniem. Mój były szef miał takie powiedzonko: „nie ucz świni angielskiego, bo stracisz czas i wkurwisz świnię”. Coś w tym jest, choć warto oszczędzić przede wszystkim własne nerwy.

Ale jedna rzecz zwróciła ostatnio moją uwagę i to z jej powodu postanowiłem napisać niniejszy tekst: powracający raz po raz postulat, że nie należy gmerać w prawie, tylko edukować uczestników ruchu i ewentualnie piętnować tych, którzy na edukację są odporni. Zwykle ów postulat poparty jest „argumentem”, że jak ktoś chce sobie sam zrobić krzywdę, to nie należy mu za bardzo przeszkadzać.

Edukacja? Wolne żarty

Owszem, porywa mnie wizja powszechnej edukacji jako remedium na problemy z bezpieczeństwem na drogach. Tyle tylko, że jest zwykłą utopią, bo najzwyczajniej w świecie nie działa, w każdym razie samodzielnie. A nie działa z bardzo prostego powodu: jest wbrew ludzkiej naturze.

Gdyby ludzie poprzestawali na tym, czego się nauczyli, prawdopodobnie nadal pocieraliby kamieniem o kamień. Mamy jednak w głowach coś takiego, co każe nam nieustannie kwestionować naszą dotychczasową wiedzę i szukać nowych sposobów na realizowanie tego, z czym dotychczas sobie świetnie radziliśmy.

Ewolucja wyposażyła nas w dwie nogi uznając, że powinny nam wystarczyć do przemieszczania się z miejsca na miejsce. To człowiek wymyślił, że w tym samym celu może dosiąść osła. Kilka tysięcy lat później wynalazł rower, a chwilę później automobil, czym doprowadził do tego, że może przestały nas w końcu doganiać tygrysy, ale zaczęliśmy ginąć pod kołami własnych wynalazków. Natura ewidentnie nie znosi próżni.

Problem z ruchem drogowym polega jednak na tym, że jest on względnie bezpieczny dla jego uczestników tylko wtedy, gdy wszyscy zachowują się w sposób przewidywalny dla innych. To dlatego tęgie głowy wymyśliły zbiór reguł, zwany później kodeksem drogowym. Gdybyśmy się nie umówili, że poruszamy się określoną stroną drogi, zatrzymujemy na czerwonym, a na zielonym jedziemy dalej, na drogach panowałby nieopisany chaos. A przecież również w tym miejscu moglibyśmy powiedzieć, że jeśli ktoś chce sobie zrobić krzywdę, to w sumie jego sprawa.

Reguły są po to, by ich NIE łamać

Tymczasem gdy zatrzymujemy się na czerwonym świetle przy pustym skrzyżowaniu, to nie wygłaszamy długich wywodów o zdrowym rozsądku, tylko na ogół grzecznie stoimy i czekamy, aż zaświeci się zielone. I niestety bardzo często nie robimy tak dlatego, że jesteśmy dobrze wyedukowani, ale po prostu obawiamy się kary.

To nie jest żaden przypadek, że najwyższy poziom bezpieczeństwa na drogach jest na ogół w tych krajach, które mają najbardziej restrykcyjne prawo. Tam już dawno temu odkryto, że sama edukacja nie jest wystarczająca do zapewnienia ludziom bezpieczeństwa, bo wiedza o tym jak należy się zachowywać nie powstrzymuje ludzi przed szukaniem innych, w ich mniemaniu lepszych, sposobów na poruszanie się po drogach. Powstrzymuje ich dopiero wizja kary. I robi to tym skuteczniej, czym potencjalna kara jest bardziej dotkliwa.

Zdaję sobie sprawę, że w Polsce jest to szczególnie trudne do przyswojenia, bo przez lata budowaliśmy w sobie przekonanie, że mandaty są sposobem na ratowanie dziur w budżecie. Nawiasem mówiąc niejednokrotnie dokładnie tak się działo, a czasami dzieje i dzisiaj. Tymczasem wiele krajów – i tu znowu mowa o tych, w których mandaty są najdroższe – w ogóle wpływów z tego tytułu nie uwzględnia w swoich możliwych przychodach. Bo rolą kodeksu wykroczeń jest przede wszystkim zapobieganie ich popełnianiu, a mandaty po to ustala się na wysokim poziomie, by ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcieli ich płacić.

Najprostszą do tego celu drogą jest unikanie popełniania wykroczeń. Czyli – eureka! – stosowanie się do reguł określonych w prawie, a nie poleganie na edukacji i zdrowym rozsądku. Choć jedno i drugie w ruchu drogowym jest bezdyskusyjnie nieodzowne. Ale pozbawione bata w postaci przepisów i systemu surowych kar najzwyczajniej w świecie nie działa.

Foto: Flickr / Tejvan Pettinger

Maszyna do uszczęśliwiania

Z Michałem Kwiatkowskim rozmawiałem ostatni raz tuż przed mistrzostwami świata. Świeżo po Tour de France, podczas którego wygrał jeden z etapów i to w stylu, który na długo pozostanie w pamięci kolarskich kibiców.

Zapytałem go wówczas, czy ta wygrana daje mu poczucie, że jest choćby częściowo „rozliczony” z Tourem. Odpowiedział, że chociaż to zwycięstwo smakowało mu szczególnie i cieszy się, że wpadło do jego palmares, to w istocie niewiele ono zmienia w jego podejściu do jazdy. Bo ta zmiana nastąpiła znacznie wcześniej.

„Moje marzenia o rozwijaniu się jako kolarz na klasyfikację generalną Wielkich Tourów musiałem już jakiś czas temu zrewidować. Czas mnie goni, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym przed końcem kariery nie wygrał chociażby po raz trzeci Strade Bianche” – powiedział. I dodał: „Mam jeszcze wiele do ugrania w wyścigach, które wygrywałem do tej pory i to jest mój plan na przyszłość”.

Przygotowując się do tej rozmowy uznałem, że dzień przed wyścigiem o tęczową koszulkę to nie jest właściwy moment na pytanie o nowy kontrakt. Po tych zdaniach, które przytoczyłem powyżej, byłem jednak pewien, że jeśli nawet sprawa nie jest jeszcze do końca dogadana, to z dużym prawdopodobieństwem jakiś ogólny jej zarys został już ustalony. Bo kiedy Michał mówi o „planach”, to zwykle ma na myśli rzeczy, nad którymi jakaś praca już się rozpoczęła. Wszystkie inne znajdują się w sferze „marzeń”.

Kłopot z polskimi kibicami kolarstwa w dużej mierze polega na tym, że nie potrafią od siebie tych dwóch pojęć odróżnić. Kiedy więc Kwiato mówi o swoich marzeniach, są zazwyczaj odbierane jako deklaracja przyniesienia na tacy kolejnych zwycięstw.

Trochę przewrotnie zapytałem na Facebooku, czy jest jakieś jedno miejsce, w którym można poczytać lamenty na temat przedłużonego przez Michała kontraktu. Do tego nie trzeba się szczególnie wysilać, bo niemal pod każdą wzmianką na ten temat na bank znajdzie się jakiś „fachowiec”, który zaserwuje gawiedzi rozkminę o tym, jak to Kwiatkowski marnuje swój talent na wożenie bidonów i bycie „wyrobnikiem” pracującym dla innych kolarzy. Można by w tym miejscu ze znudzeniem ziewnąć, gdyby nie to, że te „opinie” są później bezmyślnie powielane przez innych.

Chyba nigdy nie zrozumiem nieustannego postponowania jednego z najwyżej cenionych za wszechstronność kolarzy, który mógłby być fundamentem dowolnego zespołu. Żaden jednak nie zagwarantuje mu zwycięstw i żaden nie zapewni mu roli lidera, bo dziś właściwie „etatów” liderów w zespołach już nie ma. Wyścigów jest zbyt dużo, a przyszłość wielu ekip zbyt niepewna, by odgrywać jakiekolwiek partie rozpisane na wcześniej określone role. To wszystko zmienia się zbyt szybko, by przywiązywać się do jednego scenariusza. Geraint Thomas i Tao Geoghegan Hart mi świadkami.

Kwiato miał niebywałe szczęście i dobrego nosa, trafiając do ekipy, która jako jedna z nielicznych jest w stanie swoim kolarzom zapewnić względną stabilność. Drużyny, która w tym roku udowodniła, że nie ma w jej szeregach świętych krów i że nawet ci wyżej wspomniani „etatowi” liderzy muszą się nauczyć godzić z rozczarowującymi decyzjami.

To w barwach tego zespołu sięgnął po znakomitą większość swoich wspaniałych zwycięstw, chociaż wielu ludzi ciągle twierdzi (a ja nadal nie wiem na jakiej podstawie), że gdzie indziej zdobyłby ich więcej.

I teraz ta właśnie ekipa z nie najmłodszym, bo już 30-letnim i jednym z najlepiej zarabiających w peletonie kolarzem przedłuża kontrakt o kolejne trzy lata.

Michał ma plan nadal wygrywać. Jeśli to nie jest droga do jego realizacji, to nie wiem, co by nią mogło być.

I jeszcze taki cytat mi się przypomniał, który pasuje do tej sytuacji jak ulał. „Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – miał onegdaj o sobie samym powiedzieć „Boski Diego”.

Michał rzecz jasna nie ma w sobie tyle buty. Choć czasami powinien.

Foto: Getty Images