Na chory rozsądek

„Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

Coraz trudniej mi przychodzi uwolnienie się od tego cytatu. Czym bardziej staram się zrozumieć istotę sporu między poszczególnymi grupami użytkowników dróg, tym trudniej mi przychodzi ogarnięcie, o co dyskutującym na ten temat ludziom właściwie chodzi.

Kilka dni temu ktoś wrzucił do sieci zdjęcie ilustrujące jak z perspektywy samochodu wygląda rowerzysta, ubrany na ciemno i jadący pod słońce. Otóż nie wygląda, bo właściwie go nie widać.

https://www.facebook.com/groups/C3City/permalink/3896538950418439

Znajomemu, który podesłał mi link do tego wpisu w pierwszym odruchu odpisałem: „”Szyby niech se umyje” za 3… 2… 1…”. No chciałbym mieć taką sprawdzalność typując sześć liczb w Lotto…

Znalazłem później tę fotkę na kilku forach, a tam opinie ludzi, którzy potrafią znaleźć dla zobrazowanej ilustracji każde wyjaśnienie, z wyjątkiem najprostszego: włączenia oświetlenia.

A to, że szyby w samochodzie powinny być czyste (prawda), a to, że może ubranie powinno być jaśniejsze (też prawda), a to, że może gdyby kierowca jechał wolniej, to na pewno by tego rowerzystę zauważył, co zasadniczo również jest prawdą, choć w gruncie rzeczy nie wiadomo, z jaką prędkością jechał, więc argument – choć prawdziwy – w określonej sytuacji może być jednak nieco na wyrost.

A co z tym nieszczęsnym oświetleniem? Ano „nie ma obowiązku”. Jest co prawda obowiązek posiadania przynajmniej jednego światła odblaskowego, ale ów jest skrzętnie wypierany ze świadomości, jakby odblask w rowerze odbierał cały splendor jadącemu. Oraz przynajmniej ze 100 Wattów. Lepiej o tym nawet nie wspominać.

W końcu to kierowcy powinni uważać na rowerzystów (też prawda), zgodnie z „zasadą ograniczonego zaufania”. To już od prawdy nieco odbiega, gdyż – jak się okazuje – lwia część uczestników ruchu, bez względu na sposób uczestnictwa w tymże, zupełnie nie rozumie sensu i istoty zasady, na którą się nader często powołuje, z reguły zupełnie opacznie ją interpretując.

A’propos interpretacji. Drugim niezwykle ciekawym i „modnym” ostatnio zagadnieniem jest kwestia poruszania się po drogach dwóch kolarzy obok siebie.

Wydawać by się mogło, że sprawa jest prosta, bo prawo dość precyzyjnie określa ogólną zasadę:

„Kierującemu rowerem lub motorowerem zabrania się jazdy po jezdni obok innego uczestnika ruchu, z zastrzeżeniem ust. 3a” (art. 33. pkt 3 i 3a prawa o ruchu drogowym).

Zaś przywołane zastrzeżenie głosi:

„Dopuszcza się wyjątkowo jazdę po jezdni kierującego rowerem obok innego roweru lub motoroweru, jeżeli nie utrudnia to poruszania się innym uczestnikom ruchu albo w inny sposób nie zagraża bezpieczeństwu ruchu drogowego”.

I tu zaczynają się schody. Przepisy bowiem nie precyzują pojęcia utrudniania poruszania się innym uczestnikom ruchu, co z kolei stanowi nader szerokie pole do interpretacji. I jak nietrudno się domyśleć, każda strona interpretuje ten zapis po swojemu.

I pół biedy, jeśli owe interpretacje opierają się na postulowanym przez wielu „zdrowym rozsądku”. Gorzej, gdy ów „zdrowy rozsądek” zaczyna ulegać pokusie kreatywności. Wtedy już nawet nie jest śmiesznie, a zaczyna się robić zwyczajnie groźnie.

Trudno bowiem przejść do porządku nad powielanym tu i ówdzie poglądem, że ów przepis obowiązuje „tylko na terenie zabudowanym”. Nie ma o tym w prawie ani słowa, a głoszący tego typu herezje powinni się poważnie zastanowić, czy wprowadzając innych w błąd nie narażają przypadkiem czyjegoś życia.

Bardzo dalekie od „zdrowego rozsądku” jest również doszukiwanie się analogii do innych pojazdów poruszających się po drogach. Argument, że „przecież motocykl również może zajmować cały pas ruchu” jest o tyle chybiony, że motocykl w świetle prawa jest pojazdem samochodowym. Rower, o ile mi wiadomo, wciąż jest rowerem.

Podobnie rzecz ma się z analogią do ciągnika lub maszyny rolniczej, na które równie często powołują się rowerzyści. Tu też warto pamiętać, że zasady ich poruszania się po drogach regulują odrębne przepisy, a kiedy egzystencjalnym problemem staje się odblask lub mała lampka, to trudno sobie wyobrazić, że będziemy na plecach wozić ostrzegawczy trójkąt, w który powinien być wyposażony każdy pojazd wolnobieżny.

„Zdrowy rozsądek”, do którego tak lubimy się odwoływać, podpowiada, że jeśli nie mamy absolutnej pewności, że okoliczności na drodze bez cienia wątpliwości pozwalają nam na skorzystanie z dopuszczonego wyjątku i jazdę obok siebie, powinniśmy się zastosować do ogólnej zasady, która mówi, że taka jazda jest zwyczajnie zakazana. Bynajmniej nie po to, żeby przyznać komukolwiek „rację”, albo – co gorsza – uznać pierwszeństwo samochodów. Po to, by po prostu chronić swój własny tyłek.

Warto pamiętać w tej sytuacji o jednej rzeczy. W razie – odpukać – potrącenia kolarza jadącego obok drugiego, to na nim będzie ciążył obowiązek udowodnienia, że miał pełne prawo skorzystać w danej sytuacji z przewidzianego w przepisach wyjątku.

Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że ktokolwiek w tej sytuacji powie: „ale ja przecież przypominałem ciągnik!”.


PS. Ten widok na otwierającej fotce to jedna z dróg na Sycylii – miejscu, o którym zwykło się mówić, że kierowcy są tam nieobliczalni i nie potrafią jeździć. Przez dwa tygodnie kręcenia się tam rowerem nie spotkała mnie absolutnie żadna niebezpieczna sytuacja na drodze, choć warto się tam nauczyć jednej zasady: odpowiadasz za to, co jest przed tobą. Nawet jak masz pierwszeństwo.

I nie była to wyłącznie „zasługa” kierowców. Kilka razy zdarzyło mi się jechać jakiś fragment drogi z miejscowymi kolarzami. Często jechaliśmy obok siebie rozmawiając. Ale gdy tylko na drodze pojawiał się samochód, albo on albo ja zjeżdżaliśmy jeden przed drugiego, by zrobić miejsce. A potem jechaliśmy jak wcześniej. Bywało, że samochody często z daleka trąbiły, by dać nam sygnał, że się zbliżają. Wtedy te proste manewry stawały się jeszcze łatwiejsze. Dało się. Moje ego też to przetrwało, zresztą w całkiem niezłym stanie 😉

Coming out, czyli protokół startowy

Dawno, dawno temu trafiłem w jednym z magazynów na któryś z licznych swego czasu wywiadów z Krzysztofem Hołowczycem. Opowiadał w nim między innymi o jednej z kilku sytuacji, w których otarł się o śmierć. Nie pamiętam już dokładnie opisu okoliczności, ale prawdopodobnie „zrobił zyg tam, gdzie miał zrobić zag” i poleciał bokiem w stronę ułożonych w stertę pni drzew. Lepiej za to zapamiętałem to, co wówczas (przynajmniej według jego relacji) Hołek pomyślał: „To koniec? Szkoda, że tak głupio”.

Mój osobisty stosunek do śmierci kształtowały przez lata głównie nauka i lektury. Tak się złożyło, że część mojego życia poświęciłem studiom filozofii, a tam – tak się znów złożyło – szczególnie do gustu przypadł mi stoicyzm. W międzyczasie odkrywałem swoje ulubione lektury, których autorzy na różne sposoby oswajali mnie ze zjawiskiem umierania. Każdy, kto czytał „Paragraf 22”, z którego pochodzi przytoczony powyżej fragment o zyg i zag wie zapewne, co mam na myśli. A jeśli ceni sobie twórczość Terry’ego Pratchetta, prawdopodobnie nie jest mu również obce powiedzenie pewnego charakterystycznego jegomościa w czerni, który zwykł był mawiać: „Nie myśl o tym, jak o umieraniu. Po prostu wyruszasz wcześniej, żeby uniknąć korków”.

Oczywiście nikogo nie namawiam do tego, by podzielać tego typu nieco cyniczne spojrzenie na rzeczywistość. Wprost przeciwnie. Piszę o tym głównie z tego powodu, że choć po prostu uznaję śmierć za nieodłączny element życia – również mojego – to jakoś nieszczególnie mi się spieszy do tego, by jej (tudzież jemu, bo u Pratchetta Śmierć jest rodzaju męskiego) w jakikolwiek sposób ułatwiać robotę.

O ile więc jako stoik nie roszczę sobie pretensji do zamartwiania się sprawami i zdarzeniami, na które nie mam żadnego wpływu, o tyle staram się dość skrupulatnie przestrzegać kilku zasad, których realizacja zależy już tylko i wyłącznie ode mnie. A ponieważ ostatnio niemal na każdym kroku słyszę, że „kierowcy nas zabijają”, mam pewien problem z bezrefleksyjnym potakiwaniem i uwalnianiem się od odpowiedzialności, bo siedząc na rowerze wiele razy sam się złapałem na tym, że czasem bezwiednie robię wiele, by im w tym pomóc.

Kilka lat temu po raz pierwszy dałem się namówić na wzięcie udziału w Rapha 500 Festive, czyli wyzwaniu polegającym na przejechaniu co najmniej 500 km między wigilią Bożego Narodzenia a Sylwestrem. Fajny pomysł, ale jeszcze lepsza szkoła – nomen omen – życia.

Po pierwsze: człowiek cieszy się wówczas każdym promieniem słońca, zanim się zorientuje, że to samo słońce może się okazać dla niego zabójcze. Świeci bowiem tak nisko, że oślepia wszystkich: zarówno jadącego na rowerze, jak i jeżdżących samochodami.

Szczęśliwie ostatnich kilka zim było nieprzesadnie śnieżnych, ale jeśli się zdarzy, że na drodze znajdzie się warstwa powstałego nawet po niewielkim opadzie charakterystycznego błota, człowiek na rowerze szybko się orientuje, że grożą mu dwa poważne niebezpieczeństwa: nietrudno wywinąć orła i równie łatwo można sobie wyobrazić, że część tego błota znajduje się na szybach samochodów, dodatkowo ograniczając i tak daleką od ideału widoczność.

Wtedy zaczynasz rozumieć, że jedną z ważniejszych rzeczy, jaką musisz sobie zapewnić na rowerze jest to, żeby być widocznym dla innych. Z daleka. Żeby zobaczyć cię miał szansę nie tylko ten kierowca, który jedzie bezpośrednio za tobą, ale również kolejni.

Jaskrawe kolory oczywiście to ułatwiają, ale nic nie zastąpi mrugającej lampki. Naprawdę nie rozumiem czego obawiają się rowerzyści, którzy jak ognia unikają tego elementu wyposażenia? Już nie mówiąc o tym, że część z nas jeździ bez żadnego oświetlenia również po zmroku, ucinając każdą próbę zwrócenia im na to uwagi obcesowym: „nie pierdol mi tu o jakiejś głupiej lampce”.

Po drugie: kiedy jedziesz okutany na wszystkie sposoby i kulisz się w sobie, żeby nie zamarznąć, nagle odkrywasz, że twoje pole widzenia ogranicza się właściwie wyłącznie do tego, co znajduje się dokładnie na wprost ciebie. Oglądanie się za siebie podczas jazdy na śliskiej drodze grozi tym, czego raczej nie chcesz w tej chwili doświadczyć. Teoretycznie możesz zdać się na słuch, ale uszy też masz zasłonięte, a gdy jedziesz odrobinę szybciej słyszysz niemal wyłącznie szum. To oznacza, że każdy manewr musisz planować odpowiednio wcześniej, po wielokroć się upewniając, że możesz bezpiecznie go wykonać. Wystawienie ręki w ostatniej chwili, żeby zasygnalizować zamiar skrętu, może się okazać niewystarczające, żeby inni uczestnicy ruchu zrozumieli twoje zamiary i zdążyli we właściwy sposób zareagować.

Po trzecie: zaczynasz sobie zdawać sprawę z tego, jak ważny jest sprawny i odpowiednio przygotowany do jazdy rower. Gdy niewiele widzisz, niewiele słyszysz i masz świadomość, że musisz być w 100% skoncentrowany na drodze, zaglądanie sobie między kolana, żeby zlokalizować dziwne odgłosy z okolic łańcucha nie należy do najszczęśliwszych pomysłów. Sprawdzanie skuteczności hamulców dopiero na drodze – również.

Po czwarte: kiedy w końcu zdajesz sobie sprawę, jak niewiele spraw na drodze zależy tak naprawdę tylko od ciebie, zaczynasz odczuwać coś, czego większość z nas stara się unikać, a do czego jeszcze mniej się przyznaje: pewien rodzaj mobilizującego strachu.

Nie ma dla mnie lepszej lekcji wyobraźni i skuteczniejszej nauki przewidywania tego, co się może wydarzyć na drodze, niż jazda zimą lub w trudnych warunkach pogodowych. I niezmiennie uważam, że mimo doskonalonej z każdym kilometrem techniki jazdy, nie ma na rowerze bardziej przydatnej umiejętności, niż pokora. Warto się jej uczyć w każdej sytuacji. Nawet wjeżdżając z niewielką prędkością w głupią kałużę na ścieżce rowerowej i koziołkując ułamek sekundy później, bo się nie zauważyło głębokiego pęknięcia w asfalcie lub między płytami. W sam raz takiego, żeby złapać koło.

To też ćwiczyłem i była to dość bolesna lekcja. Nauczyła mnie zwalniania przed każdym większym rozlewiskiem i upewniania się, czy istnieje jakaś alternatywna możliwość pokonania nieznanej przeszkody. Żaden KOM lub PR na Stravie nie są warte ryzyka zwiedzania otwartej studzienki, a przecież i na takie pomysły na „przyspieszanie odwadniania” potrafią wpaść nasi drogowcy lub próbujący ich zastępować lokalni szeryfowie.

Problem naszego bezpieczeństwa na drodze to nie jest wyłącznie kwestia uzbrojenia w odpowiednie argumenty i statystyki. Nie mam najmniejszych złudzeń, że obrzucanie kierowców, pieszych i innych rowerzystów coraz bardziej wymyślnymi wyzwiskami nie zmieni sytuacji ani o jotę. A jeśli już, to na pewno nie w tę stronę, której byśmy oczekiwali.

Kiedy przed tygodniem napisałem w jednym z felietonów, że „powinniśmy zacząć od siebie”, mając na myśli przede wszystkim nader częstą ignorancję przepisów i reguł poruszania się po drodze, część komentujących zareagowała świętym oburzeniem. „Rozgrzeszanie drogowych zabójców” – pisali jedni. „To ustawianie kolarzy w rzędzie dla uciechy kierowców” – argumentowali inni. Paradoksalnie, niemal cała ta oparta o insynuacje, półprawdy i niedopowiedzenia dyskusja była najlepszą ilustracją tekstu, do którego się odnosiła.

Wychodząc na rower czy to na trening, przejażdżkę, dojazd do pracy czy w jakimkolwiek innym celu, nie mamy żadnego wpływu na zachowanie innych. Jesteśmy odpowiedzialni wyłącznie za siebie i nie zmieni tego ani najświętsze oburzenie, ani najgorliwiej deklarowana środowiskowa solidarność.

Jedyne, co tak naprawdę zależy od nas samych i na co mamy realny wpływ, to dbałość o to, by ze swojej strony zrobić wszystko co możliwe, żeby poruszać się po drodze jak najbezpieczniej. Bez własnej arogancji i bez nadmiernej wiary we własną nieśmiertelność.

Za każdym razem gdy wychodzę na rower czuję pewien rodzaj lęku, który wyostrza moje zmysły i wzmaga moją ostrożność. Chciałbym, żeby inni użytkownicy dróg zachowywali się co najmniej podobnie racjonalnie, ale ostatecznie zdaję sobie sprawę, że nie mam na to wielkiego wpływu. Podobnie jak nie mam wpływu na to, gdzie uderza piorun, gdzie upada złamane wiatrem drzewo lub gdzie trafia spadająca z dachu dachówka.

W miarę moich możliwości staram się edukować innych kierowców, a na drodze pilnuję tego, by samemu nie popełniać wytykanych innym grzechów. Nie przekraczam prędkości, nie wyprzedzam na trzeciego, a wyprzedzając kolarza staram się omijać go możliwie najszerszym łukiem. Przykład czasem działa, a czasem jako kierowca również staję się podmiotem agresji ze strony innych. Nie mam w ręku gotowej recepty i choć nie akceptuję tej sytuacji, niezbyt wiele mogę zrobić, by ją zmienić.

Mógłbym oczywiście siedzieć w domu, ale uważam, że to nie jest rozwiązanie. Wzajemnego szacunku nie da się wymusić siłą, musimy się go zwyczajnie nauczyć.

Wszystko, co jestem w stanie zrobić idąc na rower, to dołożyć wszelkich starań, żeby nie powiedzieć do samego siebie w ostatniej chwili: „To koniec? Szkoda, że tak głupio”.

Ucieczka z szosy nie jest rozwiązaniem. Ale kolarze również muszą nauczyć się być uczestnikami ruchu

Ten schemat jest stary jak świat: po każdym głośniejszym wypadku kolarza wraca temat bezpieczeństwa na drogach. A wraz z nim dość stereotypowe myślenie, że odpowiedzialność za tragiczne żniwa na polskich drogach spada przede wszystkim na kierowców. Tymczasem to jest tylko fragment obrazu, na którego całość składają się również mniejsze lub większe grzechy wszystkich uczestników ruchu.

Na bezpieczeństwo na drogach składają się zwykle trzy elementy: infrastruktura, prawo i edukacja. Tylko razem tworzą to, co nazywamy „kulturą jazdy”. Nie ma się co oszukiwać: równe i szerokie drogi nie sprawią, że kierowcy będą po nich jeździć spokojniej. Bez koniecznych zmian w prawie i bez nieustannej edukacji będziemy każdego roku załamywać ręce nad fatalnymi statystykami. I organizować kolejne zbiórki na rehabilitację naszych przyjaciół, którzy ucierpieli w wypadkach.

Infrastrukturę mamy z roku na rok coraz lepszą. Bardzo dużo wciąż jest do zrobienia po stronie prawa, a tu niestety mamy najmniejsze możliwości skutecznego działania. Inaczej niż w obszarze edukacji, która – paradoksalnie – nie polega wyłącznie na wytykaniu palcem błędów popełnianych przez kierowców.

Pamiętam szok, jakiego doznałem podczas mojej wizyty na starcie Giro w Izraelu. Już podróż z lotniska do hotelu zapowiadała ciekawe doznania, gdy na autostradzie do Jerozolimy wyprzedził nas zdezelowany pojazd, którego kierowca urządził sobie slalom między jadącymi samochodami. Poczuliśmy się od razu prawie jak w domu.

Takich obrazków widzieliśmy znacznie więcej i zaczęliśmy się zastanawiać, jak w takich warunkach możliwe jest w ogóle promowanie kolarstwa szosowego, co przecież było jednym z głównym celów zorganizowania tam Grande Partenza i trzech etapów.

Kiedy przy kolacji postanowiłem o tym porozmawiać z przedstawicielem tamtejszego ministerstwa turystyki, odpowiedział mi mniej więcej w ten sposób: „Nasi kierowcy nigdy nie musieli się liczyć z innymi uczestnikami dróg, bo nigdy tu takich nie było. Odkąd z ulic zniknęły ostatnie zaprzęgi konne, drogi należą wyłącznie do samochodów”. Znowu poczułem się jak w domu. Ale wtedy dodał jeszcze jedno zdanie, które dało mi do myślenia: „Jeśli amatorzy kolarstwa nie wyjadą masowo na szosy, nigdy ich nie zdobędą”.

Pozwoliłem sobie wówczas na uwagę, że to dość ryzykowna strategia, bo to kolarze w celu tej „edukacji” narażają swój niczym nie osłonięty tyłek. Uzyskałem zapewnienie, że wszyscy są oczywiście tego świadomi, ale że w ślad za ową „zachętą” idą też odpowiednie zmiany w prawie, dyscyplinujące pozbawionych wyobraźni kierowców. Kilka dni później na ruchliwej obwodnicy Beer Szewy zobaczyłem setki kolarzy. Coś w tej strategii jednak działało.

Przypomniałem sobie o tym wszystkim w ubiegłą sobotę, gdy wybrałem się na swoją rundę bocznymi drogami w okolicach Krakowa. W pewnym momencie złapała mnie ulewa, a wiejący paskudnie wiatr sprawił, że okrutnie zmarzłem. Postanowiłem skrócić sobie drogę do domu i ostatnie kilkanaście kilometrów przejechałem krajową „siódemką”. Doświadczeniami z tej przejażdżki podzieliłem się później na Facebooku i Twitterze, bo to, co zobaczyłem zjeżyło mi pod kaskiem rzadki włos na głowie.

Ktoś wówczas na Twitterze napisał, że jazda krajówką to głupota. A we mnie się zagotowało. Bo niby – na miłość boską – dlaczego? Nie ma tam zakazu jazdy rowerem. Niemal na całym przejechanym przeze mnie odcinku drogi obowiązuje 50 kmh, bo wiedzie ona przez podkrakowskie miejscowości. Z wyjątkiem kilku dojazdów do skrzyżowań na całej długości jest szerokie asfaltowe pobocze.

Pomijając wyjątkowo niski poziom przyjemności z poruszania się w ciągłym hałasie i kłębach spalin, nie ma właściwie żadnego racjonalnego powodu, by takich dróg unikać. Mam to robić tylko dlatego, żeby „nie przeszkadzać” kierowcom? Coś się we mnie na taką myśl buntuje. W jaki sposób chcemy wpłynąć na zmianę zachowań kierowców, uciekając przed nimi na boczne drogi?

W ostatnich latach skupiliśmy się przede wszystkim na tym, by rozbudowywać infrastrukturę rowerową w miastach. I w wielu miejscach osiągnęliśmy cel, chociaż tak naprawdę w większości przypadków zrobiliśmy to kosztem pieszych. Zdecydowana większość dróg rowerowych lub ciągów pieszo-rowerowych powstała kosztem chodników. Ulice „oddały” nam tylko nieliczne fragmenty na tzw. kontrapasy.

Efekt jest taki, że zamiast współdzielić to, co nazywamy „przestrzenią publiczną”, stworzyliśmy sobie odrębne enklawy, nad którymi roztoczyliśmy panowanie. Nie daj Boże, by pieszy nadepnął na ścieżkę rowerową. I nie daj Boże, by kolarz wyjechał na ulicę. Każdy zazdrośnie pilnuje „swojej” przestrzeni. Sęk w tym, że kiedy wyjeżdżamy za miasto, te ostre podziały przestają obowiązywać. I wszyscy się gubią. Nikt nie wie, jak się zachować.

Obserwuję ostatnio w Krakowie coraz powszechniejsze „wykrawanie” fragmentów ulic na ścieżki rowerowe, co jest przejawem jakiejś pozytywnej zmiany w mieście, które jakiś czas temu zupełnie skapitulowało pod naporem samochodów. Ale na dłuższą metę to wcale nie jest dobre rozwiązanie. Bo te ścieżki zawsze się w którymś momencie kończą, a wtedy dochodzi do nieuchronnego konfliktu o prawo do „panowania” na jezdni. A w nim niemal zawsze cykliści są stroną przegraną.

„Jeśli amatorzy kolarstwa nie wyjadą masowo na szosy, nigdy ich nie zdobędą”. Coraz mocniej przekonuje mnie to zdanie i sam postanowiłem, że w miarę możliwości przynajmniej od czasu do czasu stanę się uczestnikiem większego ruchu. Wyłącznie w celach edukacyjnych. By stworzyć kierowcom więcej szans na to, żeby przyzwyczaili się do mojej obecności na drodze.

Tym bardziej, że te wąskie boczne drogi tylko z pozoru są bardziej bezpieczne. Bo choć ruch na nich jest zdecydowanie mniejszy, to znacznie częściej kierowcy są tam skłonni do brawurowych zachowań. Nie zliczę, ile razy właśnie na takiej bocznej drodze zostałem minięty na przysłowiową „gazetę” przez lokalnego kierowcę, który na „własnym” kawałku asfaltu czuje się niemal całkowicie bezkarny.

Ale jest jedno zastrzeżenie. Ta „walka” o zrozumienie naszego prawa do korzystania z każdej drogi i bycie uznanym za normalnego uczestnika ruchu, nie może się odbyć również bez zmiany zachowań po stronie kolarzy. Od używania na co dzień oświetlenia po przestrzeganie reguł poruszania się po drogach w grupie. (Pozdrawiam z tego miejsca te wszystkie kilkudziesięcioosobowe ustawki, zdziwione irytacją kierowców, kiedy nie sposób ich bezpiecznie wyprzedzić).

My również jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo kolarzy na drogach. Nie tylko uciekając z głównych dróg, by tam się poczuć niczym nieskrępowanym. Ale przede wszystkim przestrzegając prawa i zasad zdrowego rozsądku wszędzie, gdzie tylko wolno nam jeździć.