Każdy szczęściu dopomoże, każdy bilet wygrać może…

Luuudzie, zwariowałem! Bilety na Mistrzostwa Świata rozdaję!

No właśnie: rozdaję. „Konkurs” może brzmiałby lepiej, ale nie mam ani czasu na zebrania komisji, ani kasy na notariusza;) Za to na sześć dni przed mistrzostwami mam do rozdania sześć biletów (pojedynczych) na rozpoczynającą się w przyszłą środę w Pruszkowie imprezę: dwa na środę, dwa na czwartek i dwa na piątek.

Zasady? Banalnie proste: w komentarzu pod zapowiadającym ten wpis postem na mojej stronie na Facebooku wystarczy napisać dwie rzeczy: jaką konkurencję torową lubisz najbardziej i dlaczego? W nawiasie można dopisać preferowany dzień, w który planujesz się wybrać do Pruszkowa. Odpowiedzi – moim zdaniem najciekawsze – wybiorę w sobotę po południu, więc umówmy się, że najbliższa sobota (23.02) i godzina 12:00 (CET) to termin graniczny. I już.

Polubienie strony lub udostępnienie posta nie są warunkiem niezbędnym do udziału w zabawie, ale nie czarujmy się: będzie mi miło 😉

Harmonogram mistrzostw jest dostępny tutaj. Bilety są pojedyncze, ale jeśli ktoś ma ochotę wybrać się z osobą towarzyszącą, to na środę, czwartek lub piątek wciąż jeszcze można drugi bilet dokupić tutaj – są tanie jak barszcz, a naprawdę warto 😉

Bawcie się dobrze!

Kolarstwo torowe. Foto Szymon Gruchalski.
Kolarstwo torowe. Foto Szymon Gruchalski.

Szkoła magii, czyli jak przykleić polską flagę Jankesom…

Prawie siedem miesięcy upłynęło od chwili, gdy świat usłyszał o możliwości pojawienia się polskiej marki CCC w roli sponsora worldtourowej drużyny kolarskiej, a wciąż pojawiają się ludzie, którzy są ciekawi jak do tego doszło oraz – co jeszcze bardziej ich interesuje – w jaki sposób udało się sprawić, że przy nazwie drużyny, powstałej w miejsce BMC, pojawiła się polska flaga, a my dziś swobodnie mówimy o „polskim zespole w World Tourze”.

Nawet, jeśli ktoś przespał ostatnie pół roku, albo po prostu wcześniej zupełnie nie interesował się tym sportem, dobrze, że zadaje pytania. Gorzej, że odpowiedzi, jakie najczęściej słyszy, oparte są w najlepszym wypadku o tzw. „wiedzę nagłówkową”, a bywa, że po prostu wyłącznie o wyobraźnię dyskutujących. Co prawda nie jest wielkim problemem pogmerać chwilę po stronach UCI i zapoznać się bliżej z zasadami, które regulują wszystkie te kwestie, no ale komu by się chciało?

Ja sam przez ostatnie miesiące słyszałem tyle dziwnych wyjaśnień, od: „załatwili polskim cwaniactwem” począwszy, a skończywszy na teorii, że „Ochowicz z wdzięczności za uratowanie zespołu pozwolił Miłkowi używać polskiej flagi”, że postanowiłem w końcu jakoś te wszystkie rzeczy uporządkować i doprecyzować. Bo szukanie prostych odpowiedzi, typu „CCC przejęło BMC” jest może wygodne i proste, ale proste jest również wyjaśnienie, że słońce krąży wokół ziemi, a wszyscy wiedzą, że jest dokładnie odwrotnie. Tutaj jest podobnie. Pora więc obalić kilka mitów i przekłamań.

Zatem: czy CCC przejęło BMC?

Nie. BMC jest marką producenta rowerów, której właściciele po śmierci Andy’ego Rihsa – założyciela marki i inicjatora powołania zespołu BMC Racing Team – postanowili nie inwestować dłużej w drużynę kolarską. Czy sprzedali lub oddali swoje udziały Jimowi Ochowiczowi, czy po prostu poinformowali, że nie będą kontynuować umowy sponsorskiej z należącą do niego firmą Continuum Sports LLC – tego nie wiem (nie dokopałem się do struktury właścicielskiej Continuum Sports), ale to w sumie nie ma większego znaczenia. Ważne jest to, że Jim Ochowicz i Continuum Sports pozostali z ważną licencją dla drużyny World Tour, ale bez głównego sponsora / partnera, który pozwoliłby im kontynuować działalność. BMC poszło w swoją stronę i dziś jest partnerem ekipy Dimension Data. A z Ochowiczem skontaktował się Dariusz Miłek (lub odwrotnie) i obaj postanowili połączyć siły. W każdym razie CCC nikogo nie musiało przejmować.

Czy CCC przejęło licencję BMC?

Też nie. Właścicielem licencji cały czas była firma Continuum Sports LLC, z siedzibą w Kaliforni. I jest nim do dzisiaj. Teoretycznie licencję można scedować na inny podmiot, bo regulacje UCI pozwalają na takie rozwiązanie (gdyby Ochowicz nie dogadał się z Miłkiem, prawdopodobnie musiałby się zdecydować właśnie na sprzedaż licencji), ale to tylko z pozoru jest proste. Ewentualny nabywca odsprzedawanej licencji tak czy inaczej musi przejść całą, niezwykle skomplikowaną i czasochłonną procedurę audytu ze strony UCI, zanim transakcja mogłaby zostać sfinalizowana, a nowa drużyna zaczęłaby jeździć w wyścigach. Znacznie prostszym i szybszym rozwiązaniem było nawiązanie współpracy sponsorskiej między CCC a Continuum Sports. Jedni mieli pieniądze i ochotę na jazdę w World Tourze, drudzy potrzebowali pieniędzy, ale za to mieli w ręku licencję, która spełniała marzenia tych pierwszych. Nie mogli się nie dogadać.

Czy licencja CCC Team musiała zostać zarejestrowana w Polsce, żeby zespół mógł jeździć z polską flagą?

Nie. Zresztą w ogóle nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, bo kto i wobec kogo – nawet czysto hipotetycznie – miałby dokonać takiej „rejestracji”? Polski Związek Kolarski miałby jakoś certyfikować licencję, wydaną przez UCI i należącą do podmiotu, zarejestrowanego w USA? Nonsens. Tym bardziej, że jedynym podmiotem, który jest władny do zarządzania licencjami na jazdę w World Tourze jest właściciel tych rozgrywek, czyli UCI. Związki narodowe w tym aspekcie mają niewiele do gadania (poza tym, że właściciel drużyny, która się stara o wydanie licencji na którąkolwiek z dywizji UCI, musi wcześniej posiadać licencję krajową).

Jakiej sztuczki trzeba było użyć, żeby drużyna, zarejestrowana w USA, jeździła jako „polska” i była oficjalnie oznaczona polską flagą?

Żadnej. Takie sytuacje również regulują przepisy UCI, według których narodowość drużyny kolarskiej może być określona na podstawie jednego z trzech kryteriów:
– kraju siedziby właściciela licencji
– kraju siedziby płatnika licencji (to nie muszą być te same podmioty)
– kraju, w którym do obrotu wprowadzany jest główny produkt sponsora tytularnego drużyny.

Wystarczyło skorzystać z tej ostatniej opcji i w odpowiednim czasie (przed 1 października 2018 r.) zgłosić w UCI chęć występowania w barwach Polski, powołując się na fakt, że to Polska jest tym krajem, w którym firma CCC – docelowo sponsor tytularny drużyny, jeżdżącej z licencją Continuum Sports, wprowadza na rynek swój główny produkt, czyli buty.

Przykro mi. Nie trzeba było niczego po cwaniacku załatwiać. Nie było w tym też żadnego elementu baśni o szlachetnym rycerzu Miłku, który wyratował z opresji Jima Ochowicza, a ten w dowód wdzięczności zgodził się łaskawie, by jego kalifornijską krwawicę podpisywać biało-czerwoną flagą. Panowie po prostu usiedli, sprawdzili wszystkie możliwości, wyłuszczyli swoje propozycje i oczekiwania, a na koniec powiedzieli „deal”, po czym spisali to wszystko na firmowym papierze, podpisali i wysłali do UCI. Bo właściwie… inaczej się to odbyć po prostu nie mogło.

________________________

PS. Jeśli Ci się spodobało i chciałbyś więcej, będę wdzięczny za polubienie i udostępnienie mojej strony na Facebooku – postaram się tam w jednym miejscu zbierać wszystkie ciekawe informacje i materiały, którymi dzielę się tutaj, na Sport.pl, w Facetpo40.pl oraz to, o czym od czasu do czasu zdarzy mi się pogadać na antenie Eurosportu i Weszło.fm. Zapraszam!

Foto kradzione ze strony cccteam.eu, ale mam nadzieję, że się chłopaki nie pogniewają.

Nie, to jeszcze nie koniec.

W cokolwiek by nie grał Dave Brailsford, rozsiewający kontrolowane plotki o potencjalnych nabywcach dzisiejszego Team Sky, do obwieszczenia „końca drużyny” jest jeszcze bardzo daleko. A najprawdopodobniej nie nastąpi to wcale.

Dave Brailsford lubi od czasu do czasu dolać oliwy do ognia, licząc na to, że temperatura dyskusji w sieci na moment się podniesie i prędzej czy później jakiś strzęp informacji dotrze tam, gdzie powinien. Najwyraźniej doskonale orientuje się w tym, jak działają dzisiejsze mechanizmy komunikacyjne, bo skuteczność jego planu wydaje się być stuprocentowa: jeszcze się sezon na dobre nie rozkręcił, a o Team Sky jest nieustannie głośno.

Ma to jednak pewne skutki uboczne: jak się mówi dużo, to nie zawsze wystarczająco precyzyjnie, wiec od czasu do czasu można gdzieś trafić na informację np. o gorączkowym poszukaniu ratunku i budowaniu nowych struktur „na bazie kończącej w tym roku działalność grupy Team Sky”, co jest oczywistą nieprawdą, przynajmniej na chwilę obecną.

Jakiś czas temu pisałem o tym, co leży u podstaw dzisiejszej sytuacji Team Sky i jakie możliwe konsekwencje czekają grupę w tym roku (żadne!). Najwyraźniej pora to trochę rozwinąć.

Mało kto zagłębia się w to, jak zbudowane są drużyny kolarskie, a rozwiązań w tej materii bywa sporo. W przypadku tego, co znamy jako Team Sky mamy po prostu do czynienia ze zwyczajną działalnością gospodarczą, zarejestrowaną w brytyjskim odpowiedniku naszego KRS pod numerem 04078205, pod nazwą Tour Racing Limited. Upraszczając: jest to po prostu spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która posiada w tej chwili dwóch udziałowców: Sky UK Limited (85% udziałów) i 21st Century Fox Europe Inc. (15% udziałów – dokopałem się danych sprzed dwóch lat, ale chyba niewiele się zmieniło).

Nie znam się zbyt dobrze na brytyjskim prawie gospodarczym, ale nie wydaje mi się, żeby działalność spółki z o.o. można było po prostu „zakończyć”, ponieważ każdy jeden udział posiada określoną wartość, więc puszczenie tychże udziałów po prostu z dymem i obwieszczenie, że od 1 stycznia 2020 roku firma nie funkcjonuje, oznaczałoby dla udziałowców konieczność wpisania tych wartości w straty, a za to każdy menedżer dostałby po uszach. Wyjątkiem jest sytuacja, w której taka spółka przynosi straty (udziałowcy mogą zadecydować o likwidacji firmy w celu ich zminimalizowania), ale to nie dotyczy Tour Racing Ltd, bo z raportów finansowych wynika, że jest na lekkim plusie. W sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie Team Sky, udziały Sky UK i 21st Century Fox najprawdopodobniej muszą po prostu znaleźć nowego właściciela.

Ze słów Brailsforda, wypowiedzianych jeszcze bodaj pod koniec ubiegłego roku wynikało, że Team Sky finansowanie na 2020 rok zespół ma zapewnione bodaj w 70%. To by oznaczało, że potencjalni nabywcy udziałów spółki stoją już w kolejce i czekają, aż wyjaśni się kto kupi ile i jaki będzie miał wpływ na los drużyny. Jest wielce prawdopodobne, że trwają jeszcze rozmowy z potencjalnym głównym udziałowcem (sponsorem), ale nie można wykluczyć, że i ta sprawa jest już załatwiona.

W co zatem gra obecnie Dave Brailsford, wypuszczając co jakiś czas kontrolowane plotki o rozmowach: a to z Sylvainem Adamsem z Israel Cycling Academy, a to z Olegiem Tinkoffem, a to z prezydentem Kolubii? Przecież kilkanaście dni temu sam mówił, że pieniądze lubią ciszę, a najważniejszą rzeczą, której oczekują od niego potencjalni partnerzy do rozmowy jest to, żeby trzymał język za zębami.

Moim zdaniem (co podkreślam, bo to tylko moje przypuszczenie) jest to pewnego rodzaju próba wywarcia presji na potencjalnie zainteresowanych, żeby nie czuli się zbytnio skrępowani w szerokim otwieraniu portfeli i grze o możliwie największe udziały, bo w przeciwnym razie do tej gry wejdzie kolejny gracz i cały tort trzeba będzie dzielić na mniejsze kawałki. Mówiąc wprost: są to komunikaty typu: „nie wygłupiajcie się panowie, tylko wypisujcie na czekach większe kwoty, bo w przeciwnym wypadku sprzedam wasze rodowe srebra za hummus i kokę”.

Nie podejrzewam, żeby chodziło o cokolwiek innego, a już na pewno nie jest to sytuacja, w której moglibyśmy mówić o „kończącej w tym roku działalności ekipie Team Sky”. Jestem gotów zrobić co najmniej 100 pompek, gdyby coś takiego nastąpiło, a zaznaczam, że mam bardzo słabe ręce…;)

Foto: M.Czykier (Michał Kwiatkowski i Michał Gołaś na Rynku w Krakowie, start Tour de Pologne 2018)

PS. Gdyby ktokolwiek byłby zainteresowany śledzeniem na bieżąco moich komentarzy o tym, co się dzieje w kolarstwie i wokół niego, zapraszam na moją nową stronę na Facebooku, którą uruchomiłem głównie po to, żeby trochę oddzielić tematy kolarskie od codziennej pisaniny o sprawach wszelkich, którą uprawiam na „prywatnym” profilu. Lub na Twittera, jak kto woli 😉

W kółko w kółko…

Trochę mocniej ostatnio wgryzam się w tor. Raz, bo wiadomo: mistrzostwa świata w Pruszkowie. Dwa: złapałem się na tym, że tak naprawdę wciąż mało wiem o tej odmianie kolarstwa. Kiedy jakiś czas temu zacząłem oglądać relacje z torowych sześciodniówek, słuchałem komentarza jak tureckiego kazania. Znam te głosy, myślę sobie, ale mówią do mnie słowa, które są zupełnie niezrozumiałe.

Koniec końców zacząłem się torem mocniej interesować, ze zdumieniem odkrywając, jak niewiele jest dostępnych informacji na ten temat, a jeśli już są, to zwykle mizernej jakości. Nawet polskojęzyczna Wikipedia nie daje rady i nie sposób w niej znaleźć kompletnych informacji o wynikach – było nie było – dużych i ważnych imprez. Próbowałem poszukać torowego odpowiednika procyclingstats.com, ale poddałem się gdzieś na szóstej stronie wyników w wyszukiwarce. Słowem: nędza.

W końcu coś mi zaświtało, że prawdopodobnie najlepsze i najwygodniejsze w użyciu opracowanie tej tematyki mam cały czas pod ręką. Co więcej: nawet tę rękę w jakimś mikrym stopniu przyłożyłem do jego powstania. Okazało się bowiem, że jeden z archiwalnych już numerów SZOSY był niemal w całości poświęcony kolarstwu torowemu, a cyfrową wersję tegoż wydania nieprzerwanie od trzech lat noszę we własnej kieszeni. (Wpis zawiera lokowanie produktu, bez wiedzy i zgody autorów, ale mam nadzieję, że Borys i jego drużyna się nie obrażą).

Z dużą frajdą obserwuję, że moje zainteresowanie kolarstwem torowym konsekwentnie przekształca się w regularną zajawkę, a ta z kolei skutkuje tym, że te wszystkie keiriny, madisony, scratche, omnium, derny, sztajery i inne trudne słowa z dnia na dzień przestają być dla mnie tajemnicą.

Ten cały przydługi wstęp był właściwie tylko po to, żeby zaprosić do lektury dwóch bardzo fajnych rozmów, które na fali przygotowań do mistrzostw świata w ostatnich dniach udało mi się przeprowadzić:
– z Wojtkiem Pszczolarskim (musicie zobaczyć, co oni w parze z Danielem Staniszewskim wyprawiają w madisonie – to jest taki chaos, a jednocześnie taka magia, że jak zaparzycie sobie herbatę przed startem, to na bank zdąży wystygnąć, zanim zrobicie kolejny łyk).
– oraz z Urszulą Łoś, która w ostatnich tygodniach jest w wielkim gazie i mam nadzieję, że na mistrzostwach też pozamiata i pozwoli się zaskoczyć kolejnym medalom (choć – jak zastrzega – łatwo nie będzie, ale mocno trzymam kciuki).

Przy okazji wędrówek do Pruszkowa udało mi się również namówić na rozmowę Janusza Pożaka – prezesa Polskiego Związku Kolarskiego. Tutaj już tak wesoło nie jest. Wprost przeciwnie: jest mega ponuro, a sytuacja kolarskiej centrali to jest taki rodzaj węzła, z którym można sobie poradzić chyba tylko precyzyjnym, acz zdecydowanym cięciem. (A’propos węzła: jakiś czas temu opisałem historię, w jaki sposób powstał).

Rozmowa z prezesem nie była łatwa, niemniej jestem mu wdzięczny zarówno za poświęcony czas, jak i na szczerość, na którą – jestem przekonany – wcale nie musiało mu być łatwo się zdobyć. Gdy się siedzi w gabinecie zaprojektowanym głównie pod kątem pieszczenia ego lokatora, otwarte mówienie o trudnych tematach wcale nie musi być łatwe. A już na pewno nie jest przyjemne.

No ale cóż. Żyjemy w świecie paradoksów. Rozmawialiśmy, zerkając na tor, za którego sprawą polskie kolarstwo w ostatniej dekadzie wjechało do światowej czołówki. I który stał się przyczyną niewyobrażalnych problemów związku. Choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że skala tych ostatnich, to już kwestia działalności konkretnych osób, znanych z imienia, nazwiska i inicjału.

Foto: Flickr / Petros G