Wojna postu z karnawałem.

Jakiś czas temu, zmęczony niekończącymi się dyskusjami na temat zgodności z kanonami różnego rodzaju produkcji filmowych i biadoleniem, że reżyser siedemnastej mutacji ósmej serii Gwiezdnych Wojen pominął jakiś niezmiernie ważny – z punktu widzenia fanów rzecz jasna – wątek, w zamian nadmiernie eksponując jakiś zupełnie nieistotny, wypracowałem sobie swoisty mechanizm obronny. Otóż wychodząc z kina zadaję sobie tylko jedno pytanie: w jakim świecie spędziłem ostatnie dwie lub trzy godziny? Jeśli w świecie, który chcieli mi pokazać twórcy filmu – to znaczy, że wykonali dobrą robotę. Ale jeśli siedząc w kinie bardziej od fabuły zajmował mnie jakiś problem, który mam do rozwiązania jutro lub pojutrze w pracy, to znaczy, że film nie był wystarczająco interesujący, żeby mnie wyrwać z codzienności. Bo co do zasady właśnie po to chodzę do kina, żeby się chociaż na chwilę znaleźć w innej rzeczywistości.

Ze sportem mam podobnie. W ogóle, jeśli spróbować na kibicowanie spojrzeć racjonalnie, to całe to działanie nie ma najmniejszego sensu: angażujemy mnóstwo własnego czasu, energii i emocji w to, na co nie mamy najmniejszego wpływu. Choćbyśmy nie wiem, jak głośno krzyczeli do telewizora – ci spoceni ludzie, których widzimy na ekranie, nie mają prawa tego usłyszeć. A mimo wszystko się w to angażujemy. „Pchamy” tego nieszczęsnego Majkę w górę, a on nie jedzie od tego ani odrobinę szybciej.

Nie wiem, co kieruje innymi kibicami, ale ja oczekuję w tym przypadku mniej więcej tego samego, co w kinie: zabrania mnie w chwilową podróż do jakiejś innej rzeczywistości, w której bohater, któremu kibicuję, znajdzie w sobie jeszcze trochę siły na kilka mocniejszych pociągnięć, które doprowadzą go do zwycięstwa, a moja irracjonalna wiara w jego sukces okaże się silniejsza, niż banalne prawa fizyki, które mówią, że aby przepchnąć ciało o masie m z punktu A do punktu B z prędkością v, trzeba przyłożyć siłę F, którą delikwent w danym momencie najwyraźniej nie dysponuje. A ja mimo wszystko wierzę, że mu się uda i krzyczę o tym do niego w monitor. Kompletnie bez sensu.

Po kilku dyskusjach na temat tego, czy zakończony przed dwoma dniami Tour de France był lepszy od poprzednich edycji, czy też nie (subiektywną oceną wyścigu podzieliłem się z moimi czytelnikami jeszcze przed ostatnim etapem, co jest już moją pewnego rodzaju tradycją) uświadomiłem sobie, że wszelkie wartościowanie również większego sensu nie ma. Każdemu podoba się (lub nie podoba) coś innego, każdy zwraca uwagę na inne drobiazgi. Nie istnieje żaden sprawdzony i powtarzalny wzorzec, który moglibyśmy przyłożyć do każdej imprezy i zawyrokować, że była lepsza lub gorsza od innych.

Nie jestem kolekcjonerem kolarskich statystyk. Owszem, bywają interesujące, ale traktowanie ich jako bazy do jakichkolwiek porównań jest zwodnicze. Bo jaka wiedza wynika na przykład z faktu, że tegoroczna edycja Touru była o 1,35 kmh wolniejsza od tej z 2005 roku, skoro wyścig prowadził zupełnie innymi trasami?

Jestem za to kolekcjonerem emocji i wydaje mi się, że to one w największym stopniu determinują ocenę danego wydarzenia. Tegoroczne Giro będę wspominał nie tylko z powodu dramaturgii 19. etapu, ale również z powodu oglądanej na własne oczy izraelskiej części, w tym przejazdem przez Pustynię Negev – dla większości telewidzów kojarzącym się z potworną nudą, dla mnie – z niezwykłym doświadczeniem absolutnej ciszy, którego nie potrafię porównać z niczym innym.

Podczas tegorocznego Touru – co uświadomiłem sobie właściwie dopiero podczas sobotniej czasówki – jedną z najsilniej odczuwanych przeze mnie emocji był zupełnie irracjonalny lęk o pozycję Thomasa. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma właściwie żadnego dobrego powodu, dla którego Froome miałby zaatakować swojego kolegę z drużyny, ale mimo wszystko aż do ostatniego etapu podświadomie czekałem, aż to się wydarzy. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, a mimo wszystko ten Tour w mojej świadomości jest w jakiś sposób naznaczony walką, której nie było. Czy długo to będę pamiętał? Nie mam pojęcia. Być może dziś zakrzywia to w jakiś sposób moją ocenę wyścigu, ale wciąż uważam go za jedno z ciekawszych wydarzeń ostatnich lat.

Wiem, że wciąż będą trwały dyskusje o tym, że były przecież wyścigi bardziej emocjonujące, pełne dramatycznych zwrotów akcji, szalonych ataków, niespodziewanych porażek itd. Niech trwają. Być może za jakiś czas, gdy nabiorę do tego odpowiedniego dystansu, zmienię również i moje zdanie na ten temat. Niemniej w dalszym ciągu będę zapewne uważał, że próba obiektywnej oceny zawsze sprowadza się do dyskusji o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Do nieustającej wojny postu z karnawałem.

Niech te dyskusje trwają. Dla mnie oglądanie wyścigów będzie przyjemnością dopóty, dopóki choć na chwilę będzie mnie wyrywać z szarej codzienności. Jak seans w kinie.

 

Foto: ASO / Pauline Ballet

Teoria światów równoległych.

Lubię sobie czasem poczytać komentarze pod moimi tekstami na Sport.pl. Budzi to co prawda pewne podejrzenia o jakieś masochistyczne skłonności, bo zwykle nie jest to lektura przyjemna, a czasami można się i o sobie dowiedzieć dość interesujących rzeczy. Ale mimo wszystko wzdrygam się i rzucam tam okiem.

Miałem to szczęście w życiu (lub nieszczęście – zależy jak na to patrzeć), że dość aktywnie uczestniczyłem w procesie tworzenia się internetowych społeczności w Polsce, jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia (uwielbiam kombatanckie brzmienie tego zdania;)). Może nieszczególnie pochłaniały mnie aktywności w Usenecie, na IRC-u lub późniejszym Gadu-Gadu, ale gdy w 2000 roku zostałem zaangażowany do projektu tworzenia Gazety.pl, to poza rozwojem usług biznesowych, za które byłem w pierwszym rzędzie odpowiedzialny, dość mocno pochłonęły mnie działania na czacie i forum Gazety. I choć gazetowa czatownia świata raczej nie podbiła (za to w moim prywatnym życiu namieszała sporo – dość powiedzieć, że szczęśliwie dzielę dziś metraż z poznaną tam wówczas moją Zdecydowanie Lepszą Połową;), to dla odmiany fora wybuchły w sposób nie dający się wówczas przewidzieć.

Ten przydługi wstęp zamieszczam w sumie tylko po to, żeby zarysować tło do wypowiedzenia zdania, że od prawie dwóch dekad nie jestem w stanie zrozumieć ludzkiej potrzeby napisania pod pseudonimem kilku słów zupełnie bezwartościowego i nie budującego żadnej wiedzy komentarza, np. „wyścigi koksiarzy!”. Być może piszący takie słowa czują jakiś rodzaj ulgi, jaką ja czuję na przykład wtedy, gdy sobie głęboko westchnę (albo siarczyście przeklnę) – nie wiem. Faktem jest, że tego typu „spostrzeżeń” fora i komentarze pod niemal wszystkimi tekstami są niezliczone ilości. I pewnie w ogóle nie powinno się na nie zwracać uwagę, ale ich wieczna tam obecność nieustannie budzi moje zaciekawienie.

No ale w sumie niezupełnie o tym chciałem. Raczej o tym, że pod moimi tekstami udziela się szczególnie dwóch jegomości, którzy zawsze mają zdanie na każdy temat i praktycznie zawsze korzystają z okazji do przekonania pozostałych czytelników, że Czykier się notorycznie myli, nic nie wie o kolarstwie, niepotrzebnie pompuje balon i popada w nieuzasadnioną emfazę, opisując wyczyny naszych kolarzy, które przecież – ich zdaniem – niemal zawsze są żenujące, niewarte choćby wzmianki, a poza tym pracują przecież dla Niemca, Brytola, czy – Panie Boże przebacz – dla jakichś bezbożnych Arabów.

Szczególnie mnie urzeka wytrwałość jednego z tych adwersarzy w głoszeniu teorii, jakoby polscy kolarze, których uparcie nazywa „wyrobnikami” lub „outsiderami”, jechali w czymś, co nazywa „wyścigiem równoległym”. W skrócie chodzi o to, że w takim na przykład Tour de France (Giro, Vuelcie, Tour de Pologne, mistrzostwach świata – niepotrzebne skreślić) jedzie wyścig główny, w którym biorą udział liderzy, walczący o podium, natomiast pozostali jeżdżą w „wyścigach outsiderów”, gdzie nagrodą pocieszenia jest zwycięstwo etapowe, punkty do klasyfikacji, lub koszulka w grochy.

Podobnych teorii można stworzyć wiele, wychodząc na przykład od tego, że każda klasyfikacja jest wyłącznie sposobem na wyciągnięcie dodatkowych pieniędzy od sponsorów. I w pewnym sensie wszystkie te teorie są uprawnione, a część nawet zgodna z rzeczywistością. Ale rzecz wygląda zupełnie inaczej, kiedy zaczniemy sobie zdawać sprawę z tego, że kolarze na drodze nie są tym samym, co bezwolne pionki na planszy, a tak zdaje się ich postrzegać bardzo wielu kibiców.

Patrząc w ekran telewizora nie słyszymy nieustannego szumu wiatru w uszach, nie szczypią nas oczy, zalewane potem, nie pali nas słońce i nie boli każdy fragment ciała, bo przecież podczas jazdy na rowerze ciężko pracują nie tylko nogi. Nie rozglądamy się za motocyklem, żeby sięgnąć po bidon i nie słyszymy w uchu głosu dyrektora wyścigu, który krzyczy: „szybciej, szybciej!”, podczas gdy my nie jesteśmy już w stanie zakręcić korbą ani odrobinę szybciej, bo za chwilę nagły skurcz, łapiący jednocześnie obie nogi, sparaliżuje nas do tego stopnia, że trudno jest nawet zsiąść z roweru (przeżyłem – nikomu nie polecam; podobno jest na to metoda, pozwalająca oszukać mózg, ale jej nie polecam jeszcze bardziej).

Piszę o tym wszystkim bez większej nadziei na zrozumienie po stronie moich niestrudzonych komentatorów, ale warto zdawać sobie sprawę z tego, że w ten sposób – niestety – myśli bardzo wielu kibiców, z których – na szczęście – tylko niektórzy czują potrzebę dzielenia się swoimi „przemyśleniami” ze światem. Bo do napisania, że zwycięstwo etapowe jest „tylko nagrodą pocieszenia w wyścigu outsiderów”, gdy jest to na przykład już 18. etap i kolarze w nogach mają ponad 3.000 kilometrów codziennej jazdy, trzeba nie tylko nie mieć wyobraźni i choćby minimalnego pojęcia o komentowanej dyscyplinie, ale wydaje mi się, że trzeba też mieć w sobie olbrzymie pokłady pogardy dla sportowców, czy też w ogóle do innych ludzi.

Nie dotyka mnie osobiście krytyka moich tekstów. Nie twierdzę bynajmniej, że o kolarstwie wiem wszystko, choć każdego dnia staram się pogłębiać swoją wiedzę, czytając niezliczone rozmowy z ludźmi z kolarskiego świata, rozmawiając z nimi samemu i samemu również jeżdżąc. Może przejechane co roku kilka tysięcy kilometrów na szosie to wciąż za mało, żeby móc się uznać za człowieka, znającego dyscyplinę – nie przeczę i nie wykluczam takiej możliwości.

Dotyka mnie natomiast do żywego beztroskie deprecjonowanie tytanicznej pracy, jaką wykonuje tych stu kilkudziesięciu facetów, stających na trasie wyścigu. Robią to między innymi po to, żeby dostarczyć nam odrobinę emocji i rozrywki. Nazywanie ich „outsiderami” to policzek, na który nie zasłużyli. Trudno mi się z tym pogodzić.

Swego czasu zgrzeszyłem naiwnością i próbowałem z tymi mądralami dyskutować. Facetowi od teorii wyścigów równoległych zaproponowałem wspólną przejażdżkę na 50 kilometrów i dyskusję przy piwie o kolarstwie. „Z różnych powodów” zmuszony był odmówić. Z dyskusjami dałem sobie spokój.

I teoretycznie to w ogóle nie powinno być tematem do rozważań, ale doświadczenie pracy w mediach podpowiada mi, że każda tego typu opinia prędzej czy później trafia do jakiejś grupy odbiorców. Być może znajdzie się w niej ktoś, kto dopiero zaczął się interesować kolarstwem. Nie chciałbym, żeby swoją przygodę z kolarstwem zaczął od zgłębiania teorii wyścigów równoległych. Ona z kolarstwem ma niewiele wspólnego. Nawiasem mówiąc: z normalnym życiem również.

 

Foto: ASO / Alex Broadway

Dwa ważne pytania.

Przyznaję się bez bicia, że nieco zaskoczył mnie efekt publikacji poprzedniego wpisu o kibicowaniu. Zaskoczył nie tylko skalą udostępnień i wygenerowanym zasięgiem, choć oglądanie pięciocyfrowych wyników zrobiło mi dobrze na ego;) Zaskoczył mnie przede wszystkim bardzo pozytywnym odbiorem. Zdecydowana większość komentujących zdawała się podzielać pogląd, że kibicowanie sportowcom nie daje kibicowi z automatu prawa do wieszania na nim psów, gdy coś idzie niezgodnie z założeniami – a o to przecież w pierwszym rzędzie chodziło.

Dwie rzeczy budziły wątpliwości. Pierwsza: czy ja przypadkiem nie odbieram kibicom prawa do krytyki? W żadnym wypadku, już pomijając nawet, że mój wpis odnosił się przede wszystkim do powszechnego – niestety – zjawiska hejtu i obrzucania sportowców (czy w ogóle innych ludzi) stekiem wyzwisk. Krytyka i wymiana poglądów w dyskusji między kibicami są naturalnymi elementami całej aktywności, którą nazywamy kibicowaniem i przez myśl by mi nie przeszło, żeby komukolwiek odbierać prawo do dyskusji, albo w jakikolwiek sposób narzucać jej ton. Ale abstrahując od tego, że jakakolwiek dyskusja zakłada przynajmniej minimalną otwartość na argumenty drugiej strony, to powinna się również opierać na fundamencie z faktów, a nie tylko z wyobrażeń i przekonań dyskutujących. Wtedy niestety każda dyskusja szybko zmienia się w festiwal mających luźny związek z rzeczywistością aktów strzelistych, a ponieważ brak faktów skutkuje zwykle brakiem argumentów – chwilę później w zwykłą pyskówkę i obrzucanie się wyzwiskami.

W przypadku Rafała Majki znakomitym przykładem dyskusji, opartych wyłącznie o wyobrażenia, było powielanie poglądu, że Majka skupił się na treningach w górach, zamiast na jeździe w wyścigach. Nawet jeśli ktoś miał na myśli to, że Majka zamiast udziału w Criterium de Dauphine wybrał mniej prestiżowy Tour of Slovenia, i niezbyt precyzyjnie tę myśl sformułował, wyszedł z tego chętnie powielany fake-news, jakoby Majka w wyścigach nie jeździł. A przecież nie jest żadnym wielkim wyzwaniem u końca drugiej dekady XXI wieku taką informację sprawdzić, chociażby na ProCyclingStats (co – nawiasem mówiąc – bardzo polecam). Z twardych danych wynika, że Majka w tym sezonie przejechał nie mniej, niż Thomas, Bardet, Roglić czy choćby Nibali, zanim tego ostatniego jakiś „ostrożny inaczej” kibic wyeliminował z wyścigu.

Drugim wątkiem, który się często przewijał w dyskusjach, była kwestia sponsoringu i roli kibiców, jako ważnego elementu całego sportowego ekosystemu. Jeden z komentujących bez specjalnego owijania w bawełnę raczył był ten problem ująć następująco:

Zrzut ekranu 2018-07-23 21.28.00

Problem polega na tym, że pan lub pani ‚heliheli’ ma rację (podobnie jak inni wypowiadający się w podobny sposób), ale nie do końca. Oczywiście związek między popularnością danej dyscypliny, jej oglądalnością i zainteresowaniem sponsorów jest bezdyskusyjny, ale niestety nie tak prosty, jak się powszechnie wydaje.

Nieporozumienie bierze się głównie z tego, że większość kibiców – na ogół zupełnie nieświadomie – mówiąc o sponsoringu w sporcie popełnia dwa fundamentalne błędy. Po pierwsze: za punkt odniesienia ma zazwyczaj najbardziej popularne dyscypliny i najpopularniejszych sportowców. Mierząc wszystkich sportowców miarą np. Roberta Lewandowskiego tworzymy sobie mocno skrzywiony obraz, w którym każdy sportowiec jest przysypany górą pieniędzy, spod której trudno mu się wygrzebać, żeby pójść na trening. Wystarczy poczytać komentarze, jakie towarzyszyły niezbyt udanemu (że sobie pozwolę na taki eufemizm;) występowi naszych piłkarzy na Mundialu, żeby szybko wyrobić sobie ich obraz jako tłustych, leniwych kotów, myślących o kolejnych kontraktach reklamowych, zamiast o tym, żeby zostawić na boisku krew, pot i łzy, walcząc do upadłego o każdą piłkę i każdy skrawek murawy.

Problem polega na tym, że rzeczywistość mocno odbiega od tych wyobrażeń i nie w każdej dyscyplinie na reprezentanta czeka gruby plik kontraktów i rząd walizek z pieniędzmi. I to bynajmniej nie dlatego, że reprezentują niski poziom, ale na ogół dlatego, że uprawiana przez nich dyscyplina nie jest transmitowana nawet w najbardziej podłym czasie antenowym, więc jej popularność nie mieści się choćby w granicach błędu statystycznego. Daleko nie szukając: przykładem niech będzie Sebastian Kawa, który kilka dni temu po raz 14. zdobył tytuł mistrza świata w szybownictwie (i co jeden z serwisów podał już po dwóch dniach jako… newsa!). Albo Jarosław Olech, który jest obecnie bodaj najbardziej utytułowanym polskim sportowcem, z 16. tytułami mistrza świata na koncie. Tyle, że niestety nie kopie piłki, ani nie skacze na nartach, a uprawia „zwykły” trójbój siłowy. Czy jest przez to gorszym sportowcem od Stocha czy Lewandowskiego? Nie sądzę. Za to mniej popularnym na pewno, bo relacje z trójbojowych mistrzostw świata można w najlepszym wypadku zobaczyć na YouTube, o ile ktoś zainteresowany wie czego w ogóle szukać.

Gdzie więc są ci „pierdzący w kanapę opaśli Janusze z piwem w ręku”, bez których – jak pisze ‚heliheli’ – sportowcy mogliby rywalizować za torbę fistaszków? Ano niestety nadal siedzą na kanapie, a ich rzekome zaangażowanie w sukces sportowców zaczyna się dopiero wtedy, gdy im sport i sportowców podstawić pod nos w formie gotowego dania.

I to jest właśnie drugi błąd, powszechnie popełniany przez wszystkich, którzy patrzą na wynagrodzenia popularnych sportowców przez pryzmat „tu i teraz”. Wielu z nas się wydaje, że talent sportowca z dnia na dzień się objawia i już najdalej w kolejnym tygodniu u progu staje kolejka potencjalnych sponsorów, w których ofertach – niedostępnych zwykłemu śmiertelnikowi – można przebierać bez ograniczeń. Szkoda tylko, że życie się z tą wizją jakoś nieszczególnie lubi, a udział kibiców i sponsorów na wczesnym etapie uprawiania sportu, albo na poziomie mocno lokalnym, jest niestety iluzoryczny. Na imprezach juniorskich kibiców jest jak na lekarstwo, a sponsorzy trafiają tam zwykle tylko wtedy, gdy zgubią drogę.

Pewien jegomość niezadowolonych sportowców zapraszał do pracy w budowlance. Może dla kogoś, kto woli jeździć na rowerze lub biegać na nartach nie jest to szczytem marzeń, ale ma pewną zaletę, której na co dzień, oceniając sportowców, zwyczajnie nie bierzemy pod uwagę: w „normalnej” i równie ciężkiej pracy pierwszą pensję dostaniemy na koniec pierwszego miesiąca naszej pracy. Ile lat musi czekać piłkarz, kolarz, czy skoczek narciarski, zanim zobaczy swój pierwszy kontrakt i pierwsze pieniądze? Kto go utrzymywał, gdy trenował, by osiągnąć mistrzowski poziom? I jak długo ma szansę się z tych kontraktów utrzymać, zważywszy, że szczyt formy minie (i zainteresowanie sponsorów wraz z nim), gdy będzie miał mniej więcej 35 lat (pod warunkiem, że będzie miał dużo szczęścia i mało kontuzji)?

O tych niuansach bardzo często zapominamy, ulegając pokusie krytykowania „niezasłużenie wysokich” wynagrodzeń z tytułu kontraktów sponsorskich lub reklamowych. Ale patrzymy wyłącznie na „tu i teraz”, podobnie jak potencjalny sponsor, który również „tu i teraz” usiłuje zmonetyzować swoją inwestycję w zawodnika lub dyscyplinę.

Warto sobie w takiej sytuacji zadać z pozycji kibica dwa ważne pytania:

Gdzie byli kibice i sponsorzy zanim zawodnik osiągnął poziom, dzięki któremu go oglądamy, wspieramy, formułujemy oczekiwania i krytykujemy, gdy ich nie spełnia?

I gdzie będą, gdy jego kariera przeminie, a na jego miejscu pojawią się kolejne nazwiska?

 

Foto: ASO / Alex Broadway

Krótki (i smutny) post o kibicowaniu…

Nie chciałbym być sportowcem.

Chciałem, jak byłem młody i naiwny, ale nie wystarczyło mi do tego determinacji i konsekwencji – co jest dzisiaj pierwszym powodem, dla którego unikam krytyki tych, którzy przez to przeszli i osiągnęli sukces, bez względu nawet na jego wymiar. Szanuję też tych, którym się niespecjalnie powiodło. Ale dzisiaj nie chciałbym być sportowcem głównie dlatego, że jest to chyba najbardziej niewdzięczna robota na świecie.

Nie chciałbym wstawać o świcie, zarzynać się na treningach, startować w zawodach, a potem z trudem łapiąc oddech rozdawać autografy i pozować do selfie, mając jednocześnie świadomość, że większość z tych miłych ludzi, uśmiechających się ze mną do zdjęcia, którym się będą chwalić znajomym, przy pierwszym z brzegu niepowodzeniu obrzuci mnie długą listą wyzwisk i wyrazów niezadowolenia. Nie chciałbym być sportowcem, który rygorystycznie przestrzega diety i od rana do wieczora katuje swój organizm, żeby jakiś opasły Janusz, siedzący na kanapie z piwem w dłoni, dzielił się z całym światem pomysłami na to, jak mnie udoskonalić, żeby on był w końcu zadowolony.

Mam świadomość, że nie jestem ideałem. Zdarza mi się w pośpiechu i emocjach popełniać błędy, nawet tak banalne, jak umieszczenie podmiotu na końcu zdania, przez co wygląda ono pokracznie. Z pokorą przyjmuję krytykę i następnym razem staram się nie powtórzyć tego samego błędu. Ale gdy ktoś mi pisze w komentarzu „wracaj do szkoły Czykier, nieuku!”, to mam czasem ochotę zapytać: „co ja ci, chłopie, takiego zrobiłem, że próbujesz jednym zdaniem przekreślić wszystko, co do tej pory udało mi się osiągnąć?”. Oczywiście olewam i nie wchodzę w dyskusję, pomny słów Kisiela, że „polemika z głupotą nobilituje ją bez potrzeby”. Ale mimo wyrobienia sobie na takie uwagi grubej skóry, gdzieś głęboko to we mnie siedzi. Podejrzewam, że sportowcy czują podobnie, tylko nieporównywalnie mocniej.

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co czuł wczoraj Rafał Majka, widząc odjeżdżającą mu grupę. Znam co prawda podobne uczucie z własnego doświadczenia, bo na pierwszych lepszych zawodach dla amatorów często widzę, jak postać kolarza jadącego przede mną robi się z każdą chwilą coraz mniejsza, a ja nie jestem już w stanie kręcić mocniej. Tylko dla mnie to jest zabawa, której poświęcam kilka godzin w tygodniu. Dla Zgreda to niemal całe jego życie. Mogę się tylko domyślać ile razy na tej górze miał ochotę zejść z roweru, wyrzucić go w krzaki, wrócić do Zegartowic i zająć się choćby wypasem owiec, byle nie musieć znów wsiadać na rower. Historia kolarstwa zna przecież wiele takich przykładów. Dojechał do końca. Ilu czekało tam na niego kibiców, którzy mogli mu spojrzeć w oczy i powiedzieć, że trzymają kciuki mimo wszystko, bo przecież nic się nie kończy na tym niezbyt udanym 11. etapie? A ilu było takich, którzy z poczuciem wyższości i satysfakcją, że „znowu mieli rację” radośnie dzieliło się ze światem nowiną, że „kolejny balon z hukiem pękł”?

Drogi kibicu. Usiądź wygodnie i rozejrzyj się wokół siebie. Czy na pewno jesteś w tym miejscu, o którym przez całe życie marzyłeś? Czy osiągnąłeś wszystko, co sobie zaplanowałeś? Czy każdego dnia od świtu do nocy udoskonalasz swoje życie z taką samą determinacją, jakiej oczekujesz od sportowców? Wybacz, ale… nie sądzę.

Możesz czuć się rozczarowany. Możesz czuć zawód, bo spodziewałeś się innego wyniku. Ale nie zapominaj proszę, że bez względu na to, co czujesz, ty nadal siedzisz na wygodnej kanapie, a ktoś inny ze zgrabionym grzbietem pedałuje pod górę w upale. Wsparcie, jakie oferujesz sportowcom, to w sumie niewielka inwestycja, która nie zawsze się zwraca w formie radosnych uniesień. Nie codziennie jest święto. Zanim przekreślisz Majkę po raz kolejny, przypomnij sobie jego olimpijski brąz, dwie koszule w grochy, trzy etapy w Tourze i jeden w Vuelcie, Tour de Pologne, Słowenię i mnóstwo innych dobrych emocji, których ci dostarczył.

Niepowodzenie, czy nawet ich seria, to jeszcze nie powód, by skreślać sportowca i złorzeczyć na sport, o który przez całe życie… nic nie robiłeś.

 

Cena Czyni World Tour.

No i się potwierdziło: marka CCC została – począwszy od stycznia 2019 – tytularnym sponsorem worldtourowej ekipy, występującej dziś pod nazwą BMC. W tym miejscu należy pogratulować Dariuszowi Miłkowi: instynktu, szybkości podejmowania decyzji (podobno rozmowy trwały dwa tygodnie, a mówimy raczej o dużych pieniądzach, więc to rekordowe tempo, nawet jak na dość szybką dyscyplinę) oraz doskonałego wyczucia czasu, bo czy można sobie wyobrazić lepszy moment na zaanonsowanie nowego tytularnego sponsora niż ten, w którym kolarz przejmowanej ekipy jedzie w żółtej koszulce Tour de France?

Na okoliczność plotek, które pojawiły się kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem decyzji, zaczęły oczywiście padać pytania o to, co się teraz stanie z dotychczasową ekipą CCC Sprandi Polkowice i jaka przyszłość czeka zarówno jej kolarzy, jak i tych wszystkich, dla których ekipa CCC była celem, albo przynajmniej przystankiem do innej (niestety nie zawsze lepszej) kariery? Ba! Zaczęły nawet padać pytania o przyszłość polskiego kolarstwa w ogóle.

Moim zdaniem owa przyszłość (patrząc na problem z marketingowego punktu widzenia) – mimo dzisiejszych zapewnień o kontynuacji misji CCC Sprandi Polkowice – nie rysuje się szczególnie atrakcyjnie. Ale żeby to wyjaśnić, trzeba się na moment skupić na tym, co właściwie prezes Miłek dzisiaj kupił?

Zacznijmy od tego, co sprzedaje (w dużym – zaznaczam – uproszczeniu). Wprawdzie obuwie i odzież nie są na ogół klasyfikowane jako tzw. dobra szybkozbywalne (FMCG), to mimo wszystko jest to nieco podobny rodzaj sprzedaży detalicznej, narażony na wpływy sezonowe, modowe i wszystkie inne, które sprawiają, że trzeba towar z półki możliwie najszybciej upłynnić. A ponieważ jednocześnie nie zawsze są to artykuły bezsprzecznie pierwszej potrzeby, jednym ze sposobów na zwiększenie obrotów tym towarem jest operowanie ceną. Nawiasem mówiąc: niewielu już pamięta, że jednym z pierwszych claimów marki CCC, stanowiącym jednocześnie fundament jej marketingowej filozofii, było hasło „Cena Czyni Cuda”. To oznacza, że w komunikacji marketingowej takie cechy produktu, jak np. wygoda, trwałość, niezawodność etc. są zasadniczo pomijalne, liczy się przede wszystkim cena. Tak jak w Lidlu: „rosół z kury: 3,50”. W tego rodzaju komunikacji chodzi głównie o to, żeby odbiorca zapamiętał markę i wyrobił sobie prostą konotację: rosół w Lidlu, jaja w Biedronce, a buty w CCC.

Skąd w tym wszystkim kolarstwo? Po pierwsze z zamiłowania prezesa, który jest byłym kolarzem i (jeśli mnie pamięć nie zawodzi) na skutek kontuzji zmuszony był przerwać karierę. Po drugie: kolarstwo znakomicie się nadaje do tego typu komunikacji, w której głównym celem jest budowanie i utrwalanie rozpoznawalności marki. Relacje z wyścigów na ogół są dość długie, więc ekspozycja marki również jest intensywna; uwaga widza skoncentrowana jest najdłużej na zawodnikach, a nie na akcji, która zwykle rozgrywa się dopiero pod koniec relacji. Do tego marka sponsora jest bardzo silnie związana z nazwą drużyny, dzięki czemu często pojawia się również w warstwie komentarza, co z kolei oddziałuje również w warstwie tła na innych domowników, którzy niekoniecznie oglądają przekaz, ale słyszą komentarz. I tak dalej. (Swoją drogą: wciąż nie mogę się nadziwić, że w 38-milionowym kraju rozumie to tylko jedna firma i to – jak podejrzewam – trochę „na siłę”, żeby nie robić przykrości prezesowi (tudzież nie wchodzić z nim w konflikt ;))

Co więc kupił prezes Miłek? Ano kupił sobie znakomitą ekspozycję: od połowy stycznia (Santos Tour Down Under) do połowy października (Il Lombardia), blisko 40 imprez, w tym trzy trzytygodniowe toury, w których nie będzie już musiał się ustawiać w kolejce po dziką kartę jako mało znany zespół z Polski, bo udział w nich jako ekipa WT będzie miał zagwarantowany. Udział, a co za tym idzie: oglądalność w kilkudziesięciu krajach świata, głównie w tych, w których właśnie rozwija swoją sieć sprzedaży.

Do tego kupił doświadczonego menedżera (Ochowicza), co najmniej jednego kolarza światowego formatu: Van Avermaeta, do którego – niewykluczone – dołączą też inni (może to w końcu szansa dla Landy?;) oraz – jak będzie miał wystarczająco dużo szczęścia, a chłopaki na koniec odrobinę determinacji – ostatnie koszulki mistrzów świata w TTT? W bonusie dostanie prawie 250 tysięcy followersów na Twitterze, tyle samo na Instagramie, blisko pół miliona fanów na Facebooku i tak dalej. Upraszczając: w pewnym sensie właśnie widzimy, jak producent Polo Cocty rozkłada swoje puszki na półce Coca-Coli.

Nie wiem co prawda jaką kwotę położył na stole, ale mogę się założyć, że na koniec dnia okaże się ona wielokrotnie mniejsza zarówno od wirtualnych wartości tzw. ekwiwalentu mediowego, jak i czystej, żywej i pachnącej farbą drukarską gotówki, spływającej z rozsianej już po dużej części globu sieci sklepów. Czego mu zresztą życzę, bo zasadniczo lubię, jak moi rodacy odnoszą sukcesy (również wtedy, gdy nic z tego nie mam;).

Dlaczego zatem nie widzę świetlanej przyszłości dla prokontynentalnej ekipy CCC Sprandi Polkowice? Z marketingowego punktu widzenia (a tak tutaj na to patrzę) nie ma to większego sensu, bo worldtourowa ekipa CCC wszystkie potrzeby wizerunkowe zrealizuje z nawiązką i „małe” CCC po prostu nakryje czapką. Co więcej: mogłoby się zdarzyć, że niżej klasyfikowany zespół o podobnej nazwie w jakimś stopniu kanibalizowałby ewentualne dokonania „dużego” CCC. Istnienie zatem drugiej ekipy pod brandem CCC z wizerunkowego punktu widzenia mogłoby się okazać szkodliwe dla interesów marki. Możliwe jest oczywiście przemianowanie dotychczasowej drużyny po prostu na „Sprandi” – co wydaje mi się jedynym rozsądnym rozwiązaniem, o ile oczywiście prezes Miłek znajdzie w sobie wystarczająco dużo determinacji do utrzymywania dwóch ekip. Bardziej prawdopodobnym scenariuszem wydaje mi się jednak sprzedaż całego przedsięwzięcia, lub znalezienie dla niego nowego partnera, ale to wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe, bo o kolarstwie co prawda w naszym kraju coraz więcej i coraz chętniej się mówi, ale pieniądze wydaje się i tak głównie na piłkarzy.

Oczywiście wszystkie te dywagacje mogą się okazać psu na budę, gdy pan Miłek postanowi jednak utrzymywać dwie ekipy, ale to akurat będzie jedna z tych sytuacji, w których z radością stwierdzę, że się po prostu myliłem. Bo na co jak na co, ale na nadmiar kolarskich zespołów narzekać na razie raczej nie możemy…

 

Foto: sam robiłem, podczas prologu do Tour de Mazowsze na Służewcu, bodaj w 2015 roku

„Do samego końca. Mojego lub jej.”

Marek Tyniec użył niedawno zgrabnego porównania, że kibicowanie kolarstwu jest jakąś odmianą syndromu sztokholmskiego, czyli paradoksalnego uzależnienia ofiary od jej oprawcy. Znakomita metafora, choć ja osobiście interpretuję ją w nieco innym kontekście, bo na dopingowiczów po prostu wzruszam ramionami. Zawsze byli, prawdopodobnie są i z całą pewnością będą, co nie powinno zaskakiwać nikogo, kto żyje wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że oszustwo jest jednym z elementów ludzkiej natury i właściwie nie ma żadnego racjonalnego powodu – poza naszymi marzeniami o czystym sporcie – żeby omijało kolarstwo (co oczywiście w żadnym wypadku nie oznacza, że je jakkolwiek popieram). Ja jestem uzależniony w nieco inny sposób: uwielbiam przegranych walczaków.

Opisywałem tutaj już historię Evaldasa Siskieviciusa z tegorocznego Paryż-Roubaix, któremu nic nie wychodziło w tym wyścigu, a jakby tego było mało, to jeszcze zepsuł się wóz techniczny jego ekipy i w przypadku defektu musiał się wspinać na lawetę, którą był przewożony. Ale do Roubaix dojechał i swoją rundę honorową na słynnym welodromie odbył, choć gdy dojeżdżał, zamykano już jego bramy. Podczas trwającego właśnie Tour de France moim cichym bohaterem jest jadący z numerem 13 (jak tu nie wierzyć w pecha?) Lawson Craddock.

Pechowy był dla niego już pierwszy etap i dojazd do strefy bufetu, gdzie prawdopodobnie najechał na któryś z wyrzuconych lub upuszczonych bidonów. Przewrócił się tak nieszczęśliwie, że – oprócz tradycyjnie w takim przypadku stłuczonego boku – rozbił łuk brwiowy. Wsiadł jednak na rower i mimo potwornego bólu dojechał do mety pierwszego etapu, po czym najpierw stanął w kolejce do kontroli antydopingowej, a dopiero potem udał się na wizytę do wyścigowego lekarza, który zdiagnozował u niego pęknięcie grzebienia łopatki w lewym ramieniu.

Zdjęcia zakrwawionej twarzy Craddocka obiegły natychmiast cały internet, budząc nieodzowne porównania niezłomnego kolarza do kładącego się po silniejszym podmuchu powietrza Neymara. Zestawienie w dwójnasób złośliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że roczny budżet niejednej kolarskiej ekipy stanowi równowartość samej fryzury brazylijskiego gwiazdora.

Ale prawdziwym wyzwaniem dla Teksańczyka okazał się start do drugiego etapu. Z tego, co wynika z relacji drużyny EF Education First – Drapac decyzja była uzależniona od dwóch czynników: diagnozy lekarskiej (tutaj, poza opuchniętą twarzą, obolałym bokiem i pękniętą łopatką nie stwierdzono żadnych zagrażających jego życiu i zdrowiu dolegliwości) oraz woli samego kolarza. A ten powiedział wprost: jeśli tylko utrzymam się na rowerze – jadę. I jedzie tak już właśnie w siódmym etapie.

Oczywiście natychmiast rozległy się głosy krytyki, że jazda w peletonie kolarza o ograniczonej możliwości panowania nad rowerem jest niebezpieczna i dla niego, i dla innych zawodników, ale Craddock znalazł i na to rozwiązanie: zainstalował się na samym końcu stawki i jedzie tak, by nie przeszkadzać innym. Na końcówkach etapów, gdy peleton znacząco przyspiesza, Craddock rzecz jasna traci z nim kontakt, ale udaje mu się trzymać na tyle blisko, by nie przekroczyć limitu czasu. Po sześciu etapach zamyka klasyfikację generalną, notując już blisko godzinę straty do lidera wyścigu.

Po co zatem to robi? Można oczywiście zamknąć to stwierdzeniem, że jest kolarzem – facetem z nieco innej gliny, który nie pęka, tylko jedzie, dopóki ma siłę utrzymać kierownicę i kręcić nogami. Ale tak naprawdę główne powody są dwa. Pierwszy: jest członkiem drużyny, którego postawa znakomicie wpływa na morale całego zespołu. Za każdym razem, gdy któryś z zawodników ma defekt lub zjeżdża do wozu po bidon, widzi Craddocka, kręcącego na końcu stawki. Widzi człowieka, który walczy z bólem, ale zaciska zęby i jedzie dalej – za moment przejedzie w ten sposób już 1000 kilometrów. Jeśli jego stać na to, by łamać swoje ograniczenia i przekraczać granicę bólu, to tym bardziej stać na to tych, którzy są w znacznie lepszej od niego kondycji.

Drugi powód, o którym pisze portal Velonews, to swego rodzaju zobowiązanie, jakie Craddock podjął wobec toru kolarskiego w Houston, na którym się wychował, a który został zniszczony w ubiegłym roku przez huragan Harvey. Bez tego miejsca – jak sam mówi – nigdy nie trafiłby na Tour de France, chciałby więc spowodować, żeby i inni młodzi amatorzy kolarstwa dostali kiedyś od życia podobną szansę. Za każdy przejechany przez siebie etap ofiaruje sumę 100 dolarów na odbudowę toru i o podobne działanie zwraca się do swoich kibiców. Dotychczas zebrał ponad 40.000 dolarów. I jedzie w wyścigu dalej.

Przed Lawsonem Craddockiem trudne wyzwanie przejechania niedzielnych bruków. Chce dotrwać do poniedziałkowej przerwy, licząc na to, że przyspieszy ona proces zdrowienia i regeneracji. Z każdym dniem czuje się coraz lepiej i z każdym dniem rośnie jego przekonanie, że jeszcze przyda się swojej drużynie w górach.

Oby! W piątek trzynastego trzymam kciuki za tego walczaka z „13” na plecach.

Bądź jak Franz Maurer, chłopaku! 😉

A może…

A może to jest dobry moment, żeby sobie pewne sprawy jeszcze raz w spokoju przemyśleć?

Przejrzałem sobie kilka tekstów, które popełniłem w kontekście sprawy Froome’a i z pewną gorzką satysfakcją stwierdziłem, że właściwie od pierwszego dnia, gdy ten temat ujrzał światło dzienne byłem orędownikiem chłodnego dystansu i zdrowego rozsądku w podejściu do tego przypadku. O tym, że jako postronni obserwatorzy powinniśmy się wstrzymać z ferowaniem wyroków pisałem już 14 grudnia. O tym, jak polaryzują się poglądy, dotyczące tej sprawy i do jak kuriozalnych sytuacji dochodzi w gronie organizatorów wyścigów, nawiązywałem niespełna dwa miesiące później oraz na okoliczność „studniówki” całego zamieszania. Reakcje ludzi po wygranym przez Froome’a Giro tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że większym problemem od samego dopingu jest tutaj sam kolarz oraz jego zespół. Kiedy więc dziś gdzieś czytam, że 2 lipca okazał się być dniem, w którym ktoś znienawidził kolarstwo, to tylko głęboko wzdycham i myślę sobie, że spoko… ja też kiedyś byłem młody i pełen rewolucyjnego zapału. Z czasem życie nauczyło mnie, że pewne rzeczy muszą się po prostu wydarzyć, żebyśmy sobie je mogli przemyśleć i zacząć to wszystko kleić od nowa.

To, że właściwie od początku się nie myliłem, wcale nie musi z automatu oznaczać, że miałem rację. Być może Froome faktycznie oszukał system, ale pozostał bezkarny, bo wiedział, jak to zrobić. Co prawda nie umiem sobie wciąż logicznie odpowiedzieć na pytanie: „po co właściwie miałby to robić?”, ale dziś to już właściwie nie ma znaczenia. Decyzje (w końcu) zostały podjęte. Na własny użytek czytam je na kilka sposobów.

Z jednej strony czuję jakiś rodzaj satysfakcji i ulgi ze zwycięstwa zasady domniemania niewinności. Mam w sobie głębokie przekonanie, że skoro traktujemy ją – wraz z prawem do obrony i uczciwego procesu – jako jedne z ważniejszych zdobyczy cywilizacyjnych, to nie ma właściwie żadnego powodu, żeby z nich rezygnować w świecie sportu. Tym bardziej, że akurat w tej dziedzinie, poza ewentualnym rozczarowaniem i poczuciem bycia oszukanym, nikt z nas na ogół nie ponosi żadnej innej szkody. Zawsze mnie zadziwiał inkwizycyjny zapał, z jakim podajemy w wątpliwość wyniki sportowców i ferujemy wyroki, nierzadko wyłącznie w oparciu o domniemania i spiskowe teorie.

We wczorajszej dyskusji na TT Marek Bobakowski rzucił argumentem, że cały system powinien być prosty i klarowny, jak podatek liniowy – bez wyjątków od wyjątków i możliwości kombinowania. Chodziło wprawdzie o kwestie, związane ze stosowaniem TUE, ale to podatkowe porównanie przypomniało mi o tym, że przecież jeszcze nie tak dawno cieszyliśmy się z wprowadzenia zasady, uznając ją za „oczywistą oczywistość”, iż wszelkie wątpliwości powinno się rozstrzygać na korzyść podatnika. Dlaczego zatem w sporcie miałoby być inaczej? Mało mamy emocji, że potrzebujemy jeszcze stosów do palenia sportowych czarownic?

A’propos systemu. Druga strona tego medalu jest taka, że UCI i WADA wczorajszą decyzją wybiły zęby systemowej walce z dopingiem w kolarstwie. Niewątpliwie był to system dziurawy, pozostawiający zbyt wiele pola do swobodnej interpretacji. We wczorajszym komentarzu do tej sprawy pisałem o tym, że zawrotną karierę zrobiło tu słowo „prawdopodobnie”. Okazało się być kluczowe, a przecież jeśli chcemy skutecznie walczyć z patologiami, to nie możemy się opierać na prawdopodobieństwie, tylko na pewności.

Jakby tej niespójności w przepisach było komuś za mało, to dziurawy system dobiła dodatkowo polityka. Już od jakiegoś czasu narastały przypuszczenia, że sprawa Froome’a zostanie wykorzystana w przepychance między UCI i ASO. Christian Prudhomme miał wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji o nie dopuszczeniu Froome’a do startu w Wielkiej Pętli, odkąd użył tej groźby jeszcze bodaj w kwietniu. Ostatecznie zrobił to na kilka dni przed startem imprezy, w praktyce pozbawiając ekipę Sky możliwości skutecznej obrony. (Nawiasem mówiąc: dość blado w tym kontekście wypada argument, że decyzja była motywowana troską o wizerunek wyścigu i dyscypliny). UCI, która jest organizacją słabą i w jakimś sensie uzależnioną od sukcesów ASO, postanowiło udowodnić, że ostatnie słowo i prawo do rozstrzygnięć należy właśnie do niej. Ogłoszenie decyzji zaledwie dzień po zapowiedzi ASO, że Froome’owi odmawia się prawa startu w Tourze, prawdopodobnie miało ośmieszyć Prudhomme. Przy okazji ośmieszyło całą dyscyplinę, a Froome stał się bezwolnym narzędziem w politycznej walce kogutów.

No i właśnie: Chris Froome. Próbowałem sobie swego czasu zrobić drobny „eksperyment myślowy” i podstawić w sytuacji Froome’a jakiegoś innego kolarza, na przykład Michała Kwiatkowskiego. Sympatyczny, uśmiechnięty walczak, były mistrz świata i zwycięzca kilku prestiżowych wyścigów, mający za plecami ten sam Team Sky i tych samych znienawidzonych prawników. Próbowałem sobie wyobrazić ten sam hejt, wylewany na Kwiatka. Biegnących obok niego kibiców, przebranych za inhalator, gwizdy i plucie. Czy reagowalibyśmy na to z takim samym wzruszeniem ramion? Czy po ogłoszeniu oczyszczającej go decyzji wieszczylibyśmy ostateczny upadek kolarstwa? Bardzo w to wątpię. Bo to przecież byłby Kwiato, a nie Froome: brzydko jeżdżący, wiecznie zgarbiony, wożący nieustanny grymas na twarzy tyczkowaty kolarz, który miał czelność postawić się w ekipie wielkiemu i raczej lubianemu Wiggo. Dzień, w którym rozpoczęła się prawdziwa kariera Christophera Froome’a, był jednocześnie dniem jej końca, bo bez względu na to, czego by nie zrobił, kibice zawsze będą kwestionowali jego umiejętności, styl jazdy, a bywa, że i samo prawo do uprawiania tej dyscypliny. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że dla kibiców kolarstwa największym problemem jest obecność w nim Froome’a.

Kolarstwo po sprawie Froome’a się nie skończy. Już w sobotę zasiądziemy przed ekranami i będziemy się emocjonować kolejną Wielką Pętlą. Ja będę trzymał kciuki za Adama Yatesa, ale nie będę szczególnie rozczarowany, gdyby zwyciężył po raz kolejny Froome, bo odrzucając jego nieszczególnie piękny styl jazdy, jest to facet, który najwyraźniej ma dzisiaj jako jedyny papiery na seryjne wygrywanie wielkich tourów. Nie pamiętam zbyt dobrze epoki Bernarda Hinault, którego dziś czcimy jako wielokrotnego zwycięzcę, a przecież też nie grzeszył krystaliczną uczciwością w temacie dopingu. Tym bardziej nie pamiętam epoki Eddy’ego Merckx’sa. Cieszę się zatem, że mam możliwość obserwować i komentować kolarstwo w wykonaniu Christophera Froome’a, choć jego fanem nigdy nie byłem i raczej nie będę. Mimo to szanuję jego jazdę tak samo, jak jazdę każdego z tych 176 kolarzy, którzy staną na starcie w Vendee.

Co będzie, gdy się okaże, że nie wygrał uczciwie? Możliwe, że będzie środa. Lub piątek – to w sumie bez najmniejszego znaczenia. Będzie kolejny, zwykły dzień. Wstanę, zjem śniadanie, spędzę kilka godzin na internetowej dyskusji. Może pogadam z kimś przez telefon i się wyżalę, że źle ulokowałem swoje uczucia. Przyznam się, że się myliłem. Potem pewnie znowu coś zjem i zajmę się swoimi codziennymi sprawami. Może będzie jakiś wyścig, a ja będę znów miał szczęście go komentować?

Jedyne, co naprawdę stracę w sytuacji, gdy któryś z kolarzy znów nas oszuka, to czas. Martwił się będę dopiero wtedy, gdy stracę resztki zdrowego rozsądku.

 

(fota: Froome na Giro d’Italia, Big Start Jerusalem)