Wiosenne resume ;)

Zbierałem się do jakiejś próby małego podsumowania tego, co się wydarzyło tej kolarskiej wiosny, ale przed majówką i wyjazdem do Izraela na start Giro d’Italia kumulacja różnych zadań okazała się tak duża, że trudno mi się było zebrać. Ale właśnie wtedy zadzwonił Adam Probosz z propozycją pogadania o tym we „Wjechało” na Weszło.FM i „problem” rozwiązał się sam.

Było więc trochę o klasykach i Quick-Stepie, było trochę o Michale Kwiatkowskim, o Froomie i Team Sky, o Giro, kolarstwie jako takim i nawet o wydłubywaniu żwiru z różnych części ciała. Były też kolarskie wspomnienia Mamy Adama. Zatem… można się częstować!

 

A już po weekendzie… będzie różowo i gorąco 😉 Start Giro d’Italia w Izraelu to ciekawy pomysł. Z wielu powodów, które mam nadzieję jakoś poskładać w sensowną całość… 😉

Bałkańskie obietnice (wygrzebane z archiwum).

Robiłem porządki na dysku (choć miałem zająć się zupełnie czymś innym), gdy odnalazłem ten tekst. Chyba pisałem go pod koniec ubiegłego roku dla „Szosy”, bo kojarzę jakąś długą rozmowę z Borysem, podczas której wpadliśmy na taki pomysł. Ale chyba nie miał ciągu dalszego; nim umówiliśmy się na zdjęcia nastała zima, później pojawiło się tyle nowych pomysłów… A poza tym wcale nie byłem przekonany, że się do czegoś nadawał… Więc wrzucam, bo co będzie tak bez sensu na dysku leżał. A do Chorwacji na rower pojadę na dłużej. I zrobię lepsze zdjęcia. I pewnie napiszę też coś lepszego… 

_________

Alpy, Dolomity, Pireneje. Mount Ventoux, Alpe d’Huez, Stelvio, Furka Pass. Kultowe kolarskie miejsca. Sporo Skandynawii, Teneryfa, Majorka i Sycylia, czasem polskie Beskidy, lub Karkonosze. Gdy przeglądam Instagrama, Stravę, lub Facebooka, zdjęcia moich szosowych znajomych z tych miejsc widzę najczęściej. Niemal cała Europa, możliwa do zjeżdżenia wzdłuż i wszerz, z jedną wielką białą plamą Bałkan. Ale gdy wpisałem w wyszukiwarkę frazę „szosą po Czarnogórze”, otrzymałem długą listę pozytywnych rekomendacji: wspaniałe widoki, świetne trasy, długie podjazdy i niemal zawsze dobra pogoda. Do tego czysty i ciepły Adriatyk, więc decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy. Oczywiście z rowerem.

Pomysł był dobry, realizacja nieco rozczarowująca. Czarnogóra jest pięknym krajem, pod warunkiem, że patrzy się daleko. Z bliska bardzo przypomina Polskę sprzed mniej więcej 25 lat: zaśmieconą, zaniedbaną, chaotycznie zabudowaną oraz – co z pozycji siodełka najważniejsze – potwornie dziurawą. Od pewnego Czarnogórca dowiedziałem się, że okolice Baru, dokąd trafiliśmy, zamieszkane są głównie przez Serbów, nie pałających szczególną atencją do obecnego rządu. Ten zaś „odwdzięcza” im się pomijaniem w inwestycjach infrastrukturalnych. Stąd między innymi fatalny stan dróg – znowu ta polityka…

A mogłoby być tak pięknie: droga, wiodąca zboczem wzdłuż Jeziora Skadarskiego, to jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach miejsc, jakie widziałem. Olbrzymie jezioro z kilkoma maleńkimi wysepkami, stromo wznoszące się zbocze i wijąca się nim na wysokości około 400 metrów wąska droga. Blisko 30 kilometrów wspaniałych widoków i kompletnej ciszy – jedno z najprzyjemniejszych kolarskich doznań. Niestety później trzeba było zjechać w dół, co oznaczało kilkadziesiąt minut nieustannego ściskania klamek – jeszcze nigdy po jeździe tak bardzo nie bolały mnie dłonie. Nawet główna droga, wiodąca wzdłuż morza od Budvy aż do albańskiej granicy, nie pozwalała na wiele więcej. Choć asfalt na ogół był niezłej jakości, trzeba było niezwykle uważać. Niewiele brakowało, by zbyt szybki wjazd na wiadukt, kiedyś prawdopodobnie brukowany, a później tylko zalany asfaltem, skończyłby się bolesną przycierką na przeciwległym pasie. Wjazd z pełnego słońca do zupełnych ciemności w tunelu również nie należał do przyjemności – swoją drogą: ciekawe odkrycie, co wówczas się dzieje z błędnikiem. Kolarzy minąłem w sumie kilku, więc po jakimś czasie przestałem się dziwić kierowcom, którzy nie nawykli do spotkań z człowiekiem dość szybko jadącym na rowerze, zachowywali się często tak, jakbym jechał na hulajnodze. Zresztą, wymuszanie pierwszeństwa to w tym miejscu chleb powszedni, bez względu na środek lokomocji.

 

Po niespełna dwóch tygodniach i kilkuset przejechanych kilometrach, wyjeżdżałem z Czarnogóry wypoczęty i zrelaksowany, ale z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony: to naprawdę malownicze, ciche i spokojne miejsce, oferujące wspaniałe widoki i smaczną kuchnię. Z drugiej: mnóstwo dokuczliwych drobiazgów czyniło ten urlop, a jazdę na rowerze w szczególności, nieszczególnie udanym. Zbyt często łapałem się na tym, że radość i spokój ustępowały miejsca irytacji. I trochę się uśmiechałem pod nosem, złapawszy się na tym, że było trochę jak w anegdocie o kozie rabina: trzeba było wyjechać do Czarnogóry, by docenić naprawdę niezłe od jakiegoś czasu polskie szosy.

I pozostałby ten wyjazd naznaczony cieniem rozczarowania, gdyby nie pewien powzięty jeszcze na etapie planowania pomysł, żeby w drodze powrotnej zatrzymać się w Chorwacji. Trochę z sentymentu, bo jest to miejsce doskonale nam znane z realizacji drugiej sportowej pasji: żeglarstwa, a trochę z rozsądku, bo ponad 1600 km drogi do pokonania „od jednego przysiadu” nie jest najlepszym pomysłem. Ale kiedy znalazłem się już w Chorwacji i miałem z sobą rower…

To była najlepsza jazda od wielu tygodni. Niemal zupełnie pusta (mimo weekendu) „Jadranska Magistrala” – wijąca się wzdłuż Adriatyku od Rijeki aż po Dubrownik, wznosząca się i opadająca ze stromym chorwackim nabrzeżem. W sezonie niebywale zatłoczona, choć i wtedy można spotkać na niej wielu kolarzy. Na początku października zapraszała do jazdy szerokimi pasami i doskonałej jakości nawierzchnią. Ale najciekawsze odkrycia czaiły się po skręcie w głąb lądu.

Dla kogoś, kto nie interesował się historią tego regionu i nie widział go nigdy z innej strony, niż z turystycznej oferty, pierwszy kontakt może być szokujący. Zobaczy tu bowiem urocze wioski i maleńkie miasteczka, słoneczne, czyste i bardzo zadbane, pełne niewielkich domów, budowanych na ogół z jasnego kamienia, graniczących z szarymi ruinami, lub straszącymi pustymi okiennicami i śladami po kulach dawnymi domami Bośniaków lub Serbów. Niemi świadkowie niedawnej wojny. Trochę dziwne uczucie: mijać je na rowerze.

 

Między wioskami olbrzymie połacie winnic, oliwnych gajów i drzew figowych. Słońce, które wczesną jesienią jeszcze mocno tu grzeje, ale już tak nie pali. I cisza, do której przez chwilę trzeba przywyknąć. Idealne warunki do jazdy dla kogoś, kto od czasu do czasu lubi pobyć sam na sam z sobą i szosą.

Sieć dróg w północnej i środkowej części Dalmacji, gdzie miałem niebywałą przyjemność zakosztować jazdy (obszar między Zadarem i riwierą Makarską) jest dość gęsta i pozwala za zaplanowanie różnorodnych tras. Mimo, że teren jest mocno pofałdowany, drogi na ogół łagodnie pną się w górę i w dół, ze średnim nachyleniem w granicach 5-7%. Amatorzy ostrzejszych podjazdów znajdą coś dla siebie w południowej części regionu: w okolicach Trogiru, Splitu i Makarskiej, skąd wiedzie droga na drugi co do wysokości szczyt Chorwacji: Sveti Jure. Przede wszystkim jednak dostaniemy tu naprawdę dobrej jakości drogi, fantastyczne widoki oraz – poza szczytem sezonu – naprawdę niewielki ruch. Niczego więcej nie było mi trzeba.

Po powrocie do kraju po raz kolejny spojrzałem na mapę Chorwacji, przestudiowałem trasę Tour of Croatia i podjąłem decyzję: muszę tam wrócić. To miejsce, dzięki swojej różnorodności, obiecuje amatorowi kolarstwa tak wiele, że trudno to zaproszenie odrzucić. Tym oto sposobem listę noworocznych postanowień zacząłem – dość nietypowo – tworzyć już w październiku.

Nauka jazdy.

22 kwietnia ubiegłego roku okazał się być dniem bardzo smutnym. Wiadomość o śmierci Michele Scarponiego wstrząsnęła kolarskim światem, a fakt, że zginął podczas treningu, nieopodal własnego domu, wywołał wiele dyskusji na temat bezpieczeństwa rowerzystów na drodze. Czy przez ostatni rok coś się zmieniło? Z mojej perspektywy – a przejechałem od tamtej pory ładnych kilka tysięcy kilometrów – niewiele.

Żeby nie było: to nie jest tak, że za brak poczucia bezpieczeństwa podczas kolarskich treningów i przejażdżek odpowiadają tylko kierowcy. Nie dalej jak w sobotę widziałem „kolarza”, pomykającego sobie drogą ekspresową (sic!) między Szydłowcem a Skarżyskiem-Kamienną. Rozumiem, że jazda wąskimi i nierzadko wciąż dziurawymi bocznymi drogami (choć tu akurat na korzyść zmieniło się bardzo wiele) nie musi należeć do najprzyjemniejszych, ale na drodze ekspresowej facet na rowerze zwyczajnie nie miał prawa się znaleźć. I to nie jedyny przypadek, bo niedawno całą grupkę niedzielnych książąt szos widziano na estakadzie S8, na wysokości Targówka. Trzeba naprawdę nie mieć wyobraźni.

Tak samo, jak w przypadku jazdy ze słuchawkami w uszach, albo bez żadnego oświetlenia. Jak słyszę „argument”, że dwie małe lampki stanowią zbędne obciążenie za ciężkie pieniądze odchudzanego roweru – mam ochotę przegryźć karbon i wypluć go delikwentowi wprost pod nogi. Spoko – jak jedziesz w „wyścigu”  to może nie jest najlepszym pomysłem miganie wszystkim jadącym za tobą czerwonym światełkiem (dlaczego „wyścig” w cudzysłowie doskonale wyjaśnia wpis u Przemka Zawady – bardzo polecam, bo też jest o bezpieczeństwie). Ale jak jedziesz samotny trening, albo kręcisz w jakiejś małej grupce po drodze wojewódzkiej, to warto wziąć pod uwagę, że może się trafić taki moment, kiedy ty będziesz centralnie pod słońce, a jakiś Janusz, palący fajki w swoim seicento, który na pomysł przetarcia szyby od wewnątrz być może wpadnie dopiero przy próbie sprzedaży (a i to nie na pewno), przez mgłę, którą wytwarza może cię zwyczajnie nie zauważyć. I to nie będzie wyłącznie jego wina, bo bycie widocznym na drodze to obowiązek wszystkich uczestników ruchu – również faceta, który na swoim rowerze wykręca setki watów. Na masce seicento będzie wyglądał średnio powabnie.

Ale druga strona tego medalu jest taka, że większość kierowców tematu ludzi na rowerach nie ogarnia w ząb. Co prawda liczba tych, którzy rowerzystów w ogóle nie uważają za uczestników ruchu regularnie maleje, a pełne irytacji trąbienie słyszy się coraz rzadziej (choć wciąż jest spotykane), to mimo wszystko do poczucia bezpieczeństwa droga jest jeszcze daleka.

Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że najpoważniejszym problemem polskich kierowców jest umiejętność oceny odległości i prędkości, z jaką porusza się inny obiekt. Wymuszanie pierwszeństwa, zwłaszcza przez wyjeżdżających z podporządkowanej drogi, jest praktycznie na porządku dziennym. Mało kierowców zdaje sobie sprawę, że 30-40 kmh, a na ogół na płaskich odcinkach większość szosowców mniej więcej z taką prędkością się porusza, to mimo wszystko jest dość szybko. To około 10 metrów na sekundę. A to znaczy, że jak kierowca widzi mnie w odległości 50 metrów od siebie i dopiero zaczyna szukać biegu żeby ruszyć, to nie ma szans, żeby on zdążył to zrobić, a ja nie musiał ugniatać klamek. Wielu kierowcom się wydaje, że rower – najbardziej ułomny pojazd, jaki się może znaleźć na drodze – nie ma prawa jechać tak szybko. I pół biedy, kiedy jeszcze wyjeżdżając przetnie mi drogę i pojedzie w innym kierunku. Ja nagminnie spotykam takich, którzy wyjeżdżają tuż przede mnie, ale przyspieszają w takim tempie, że zanim zostanę poczęstowany solidnym wyziewem z rury wydechowej, zdążę jeszcze policzyć wszystkie ślady nieudanego parkowania, pozostawione na zderzaku…

Druga grupa to ci, którzy mają ewidentny problem z wyprzedzaniem rowerzystów. Przyznaję, że nie kumam tej techniki: lekkie odbicie w lewo, zrównanie się z kolarzem, delikatne przyspieszenie i but w podłogę, gdy już jest się daleko z przodu. Jeśli idzie o to, żeby mnie nie przestraszyć, to udaje się średnio, bo moment, w którym czuję się najmniej pewnie to ten, w którym taki Caruso szos powoli przesuwa się wzdłuż mojej lewej nogi. Wtedy mam ciarki i to bynajmniej nie z podniety. Jak do tego się zdarzy, że na horyzoncie pojawi się jakiś samochód, jadący z naprzeciwka – sprawa robi się jeszcze poważniejsza, bo ponad tonowa maszyna zaczyna już wkraczać w moją strefę intymną.

Drogi kierowco: jak już widzisz przede mną trochę miejsca dla siebie, włącz kierunkowskaz, daj półtora metra w lewo i depcz ten pedał gazu, żeby przede mną się znaleźć jak najszybciej – na tym polega ta prosta sztuka. Nawiasem mówiąc: zgodna z przepisami, które wyraźnie mówią, że manewr wyprzedzania ma być możliwie najkrótszy.

Jest jeszcze jedna grupa mistrzów kierownicy, szczególnie często spotykana w okolicach Krakowa (gdzie indziej widuję ten fenomen dużo rzadziej): skręcanie w taki sposób, jakby się ciągnęło 7,5-metrową przyczepę kempingową. Żeby to sobie zwizualizować, wystarczy wyobrazić sobie na przykład Toyotę Yaris, która włącza kierunkowskaz w lewo, po czym nie zjeżdża do osi jezdni, ale odbija w prawo, dopóki nie przywita się z poboczem i dopiero wtedy rozpoczyna manewr skrętu w lewo. Gdy coś jedzie z naprzeciwka, to w tym miejscu Yaris się zatrzymuje. I stoi sobie taka sierota niemal całkowicie w poprzek drogi i żadnym sposobem nie można jej ominąć, bez zwiedzania pobliskiego rowu. Nawet rowerem! W drugą stronę wygląda to analogicznie, choć tutaj jeszcze można ryzykować ominięcie takiego delikwenta z lewej strony, o ile oczywiście nic nie jedzie z naprzeciwka.

Prawda jest taka, że wypadki zdarzają się wszędzie. Scarponi zginął we Włoszech, Tomek Marczyński wpadł na wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód w Hiszpanii, na Petra Vakoca i Laurensa de Plus najechała z tyłu ciężarówka w RPA. Nawet na Majorce, w świątyni treningów kolarskich zdarzają się wypadki. To, że w Polsce nie słyszymy o tego typu zdarzeniach nie oznacza, że jest ich mniej, lub wręcz nie występują. Po prostu u nas trenuje zbyt mało znanych kolarzy. Na szczęście. Zdarzało mi się jeździć na rowerze w różnych krajach i nigdzie nie czułem się tak niepewnie, jak na polskich drogach. Tutaj rower na drodze wciąż jest przeszkodą, a nie oczywistością. Ale – paradoksalnie – jedyna recepta, która wydaje mi się skuteczna w zakresie zmiany tej sytuacji, brzmi po prostu: jeździć więcej. Tylko w ten sposób będziemy w stanie doprowadzić do sytuacji, w której rower na drodze tą oczywistością się stanie.

 

Foto: Smedley Smoots / Flickr

Zaległości.

Z kronikarskiego obowiązku, bo w sumie dzieje się sporo, a jestem trochę zarobiony, a nawet jak czegoś nie robię, to albo jeżdżę na rowerze, albo szperam po różnych źródłach, coby przed Giro posklejać kilka fajnych historii, bo przecież nie zabierają mnie tam za frajer.

Z wyścigów rozstrzygniętych ostatnio mieliśmy Amstel Gold Race, który w opcji bez podjazdu na Cauberg tuż przed metą jakoś mnie do siebie nie przekonał. Miało niby być bardziej nieprzewidywalnie, a wyszła z tego chyba najmniej pasjonująca końcówka z wszystkich wiosennych klasyków, jakie do tej pory zobaczyliśmy. Jedyna zmiana jest taka, że chłopaki z Astany krzyknęli do reszty coś w rodzaju „TKM” i ni z tego, ni z owego zaczęli nagle dzień po dniu wygrywać. Na mecie w Valkenburgu piwa napił się Michael Valgren, czego zapewne by nie dokonał bez znakomitej roboty swojego rodaka Jakoba Fuglsanga.

I poszło! W dawnym Giro del Trentino (lubiłem tę nazwę), zwanym dzisiaj Tour of the Alps też się nagle na czele zrobiło błękitno. Na pierwszym etapie plecy pokazał wszystkim Pello Bilbao, kilka sekund po nim wjechał Leon Luis Sanchez, a dzień później potworny podjazd pod Pampeago najszybciej pokonał Miguel Angel Lopez. Oczywiście wszyscy z Astany. Ale i tak najlepiej na tym wyszedł prawie nikomu wcześniej nie znany Ivan Ramiro Sosa z równie mało znanego zespołu Androni-Sidermec-Bottecchia, który jak dotąd dwa razy był trzeci i prosto znikąd wskoczył nagle na podium, gdzie go przebrano w koszulkę lidera i zabrano na konferencję prasową, którą w większości przesiedział ze zdziwioną miną 😉

Tour of the Alps jest wyścigiem ciekawym (dla mnie) z dwóch powodów: pierwszy jest taki, że wiedzie przez miejsca, które znam niemal na pamięć, ale – wstyd się przyznać – zjeździłem je wzdłuż i wszerz na nartach, ale nigdy na rowerze. Muszę to kiedyś nadrobić, bo wiosenne Dolomity to jest jeden z najpiękniejszych kawałków planety.

Drugi powód jest mniej więcej mojego wzrostu i 2/3 mojej wagi, ma na imię Christopher i wywołuje mniej więcej takie reakcje, jak bardzo ważny gość na kolacji, o którym wiadomo, że beka przy stole: niby wszyscy się cieszą, że przyszedł, ale niekoniecznie wiadomo, jak się w tej sytuacji zachować.

Z Chrisem jest tego rodzaju problem, że z dużym prawdopodobieństwem zaprzyjaźnił się trochę zbyt blisko z inhalatorem i ziuknął sobie salbutamolu nieco więcej, niż był powinien. W każdym razie tak wynika z tego, co później wysikał. Kłopot w tym, że takich przypadkach przedawkowanie to domniemanie, a mili panowie z UCI woleliby mieć 100% pewności. Koniec końców wyszła z tego wielka awantura, której finału nie widać. Tymczasem Giro za pasem. Na szczęście w Tour of the Alps, choć jest w czołówce, to furory na razie nie robi i – jeśli o mnie idzie – niech tak zostanie przynajmniej do 27 maja.

Tymczasem lepsze rzeczy dzieją się na naszym rodzimym podwórku, gdzie Polski Związek Kolarski szuka Sekretarza Generalnego. W sumie nie byłoby w tym nic szczególnie poruszającego, gdyby nie pewien drobiazg, przezornie umieszczony na samym końcu długiej listy oczekiwań wobec potencjalnego kandydata:

„PZKol informuje wszystkich kandydatów na stanowisko Sekretarza Generalnego, że wynagrodzenie za pracę będzie wypłacone dopiero w momencie podpisania porozumienia dotyczącego finansowania Polskiego Związku Kolarskiego przez Ministerstwo Sportu i Turystyki.”

Trzeba przyznać, że jak na wolontariat, to nikt się tu nie ograniczał w wymaganiach 😉

No a jutro Walońska Strzała, czyli wyścig Valverde i 174 rozbójników. Będzie się działo!

Foto: Gregory Ienko / Flickr

Film.

Obejrzałem sobie film. Nie jest to co prawda jakaś szczególnie nietypowa wiadomość, nawet wziąwszy pod uwagę, że nie jestem zapalonym kinomanem, ale możliwość zobaczenia tego filmu była dość silnie reglamentowana, w trybie przedpremierowym, tajne przez poufne, łamane na nie wiem – więc się zainteresowałem. I obejrzałem sobie ten film w towarzystwie mojej Lepszej Połowy, co zaskakuje nieco bardziej, bo nie był to porywający efektami i dynamiczną akcją thriller science-fiction (a te najczęściej oglądamy razem), ale fabularyzowany dokument o kolarstwie.

Moja recenzja (to prośba o nią leżała u podstaw tej nietypowej sytuacji) cierpliwie czeka na publikację, więc chwilowo nie będę się wdawał w szczegóły. Powiem tylko tyle, że film zrobił na nas duże wrażenie. Mnie to wiadomo: łatwo zachwycić wszystkim, co ma dwa koła i wygiętą kierownicę. Ale moja Lepsza Połowa, której stosunek do kolarstwa określiłbym najtrafniej jako życzliwą tolerancję dla moich nieszkodliwych dziwactw, stwierdziła po emisji, że ten film jest po prostu stworzony z miłości do sportu i ten szacunek oraz specyficzny rodzaj wrażliwości są w nim bardzo wyraźnie wyczuwalne. A to już jest komplement najcięższego kalibru.

Zatem powiem tylko tyle: jak będziecie mieć okazję zobaczyć „Time Trial”, to się nie wahajcie. A ja, gdy tylko moje przemyślenia ukażą się szerszej publice, niezwłocznie się nimi podzielę.

Tymczasem polecam trailer „Time Trial”. Zdradzę mały sekret: to ten przypadek, w którym trailer nie oddaje nawet 1% klimatu całości.

Zacząłem, to dokończę.

Takie historie w sporcie uwielbiam. Kiedy trybuny na welodromie już pustoszały, a słynne betonowe prysznice zdążyły przeschnąć po tym, jak spłukano pod nimi pot, kurz i błoto z epickiej trasy Paryż-Roubaix, u bram zamykanego właśnie obiektu pojawił się jeszcze jeden zawodnik. Nie zmieścił się w limicie czasu i nie mógł być sklasyfikowany. Ale otwarto dla niego bramę i pozwolono mu dokończyć wyścig. Evaldas Siskievicius przejechał swoją rundę honorową. I podbił serca kibiców.

Kiedy Peter Sagan i Silvain Dillier rozgrywali między sobą pasjonujący finisz, Siskievicius (kolega z zespołu Przemka Kasperkiewicza, Delko Marseille Provence KTM) miał do mety jeszcze 30 kilometrów. Powinien był już zejść z trasy, czego zresztą domagały się ekipy organizatorów, ale uparł się, że skoro przejechał już 220 kilometrów, to przejedzie jeszcze pozostałe 30. Z szacunku dla wyścigu. „Paryż-Roubaix to pomnik, który musisz uszanować” – powiedział później.

Jakby tego było mało, na Carrefour de l’Arbre dopadł go jeszcze defekt roweru, a jego wóz techniczny był wieziony na lawecie, za samochodami służb porządkowych. Litwin ominął „trupiarnię”, wspiął się na lawetę, wyjął z samochodu nowe koło, wymienił i pojechał dalej. Na welodrom w Roubaix dotarł godzinę po zwycięzcy, gdy bramy były już zamykane. Organizatorzy pozwolili mu jednak wjechać na obiekt i przejechać tradycyjne półtora okrążenia.

Za to między innymi kocham kolarstwo. Marco Pantani mawiał, że „nawet najgorszy kolarz wciąż jest wybitnym sportowcem”. W niektórych wyścigach ostatniego sklasyfikowanego kolarza nagradza się tytułem „czerwonej latarnii”. Siskievicius nawet bez tego pokazał, że walczy się do końca.

 

Ciszej nad tą trumną…

Poniższy wpis, inspirowany porażającą lekturą internetowych komentarzy pod tekstami o śmierci młodego belgijskiego kolarza, opublikowany jest również w całości w serwisie Sport.pl   Dziękuję redakcji za wyłączenie komentarzy i usunięcie żenującej dyskusji pod tekstem z informacją o śmierci kolarza. 

 

Śmierć sportowca, tak samo zresztą jak każdego innego człowieka, wiąże się z wielkim smutkiem rodziny, przyjaciół, ekipy i części kibiców. Ale chyba jeszcze bardziej przygnębiająca okazuje się lektura internetowych komentarzy, zamieszczanych pod informacją o tym smutnym zdarzeniu. Skąd się bierze w kibicach ta nieopanowana pokusa do wydawania wyroków bez najmniejszego pojęcia o sprawie?

23-letni kolarz Michael Goolaerts upadł na 100. kilometrze wyścigu Paryż-Roubaix, a ekipy medyczne stwierdziły u niego zatrzymanie akcji serca. Już na drodze podjęto natychmiastową reanimację, po czym sportowca przetransportowano do szpitala w Lille. Walka o jego życie trwała do godziny 22:40. Pół godziny przed północą zespół Veranda’s Willems – Crelan opublikował informację o śmierci swojego zawodnika.

Tyle wiemy. Nie ma na razie informacji o tym, co było przyczyną zatrzymania akcji serca. Nie wiadomo, czy to zasłabnięcie spowodowało upadek, czy wywrotka i na przykład mocne uderzenie w kierownicę wywołało uraz? W tym momencie wciąż tego nie wiemy. Skąd więc wśród kibiców tak głębokie przekonanie, że to wynik dopingu? I skąd potrzeba dzielenia się tą „wiedzą” z innymi?

Śmierć spotyka ludzi w każdym wieku, w każdych okolicznościach i nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałaby omijać młodych sportowców. Jedyna rzecz, która wyróżnia takie przypadki to fakt, że łatwiej się o nich dowiadujemy, bo zazwyczaj lądują na czołówkach serwisów informacyjnych. Ale wnioskowanie na tej podstawie na temat przyczyn jest zwyczajnym nadużyciem. Niczym więcej.

We wrześniu 2013 roku w Amsterdamie odbył się kongres Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Padła na nim między innymi teza, wygłoszona przez dra Sanjaya Sharmę z George’s University of London, który z jednego z dużych projektów badawczych wywnioskował, że intensywny wysiłek fizyczny, na który poświęcamy więcej, niż 1500 godzin w trakcie życia, wiąże się z trzykrotnie większym ryzykiem migotania przedsionków. Zdaniem dra Sharmy masowe uprawianie sportu może spowodować, że napadowe migotanie przedsionków stanie się przyszłości formą choroby cywilizacyjnej i jednym z najpoważniejszych problemów kardiologii.

Na pierwszy rzut oka tezy dra Sharmy wydają się logiczne, zwłaszcza gdy zestawia się je z informacją o „coraz częstszych” przypadkach śmierci wśród młodych sportowców. Tyle tylko, że owa częstotliwość to najczęściej efekt łatwiejszego dostępu do błyskawicznie rozprzestrzeniających się informacji, ale niekoniecznie ma związek z rzeczywistością, co udowodnił to na tym samym kongresie dr Xavier Jouven z paryskiego Centrum Badań Przyczyn Nagłej Śmierci. Przedmiotem jego badań była grupa 786 francuskich kolarzy, którzy wzięli udział w Tour de France pomiędzy 1947 a 2012 rokiem. Śmiertelność wśród wyczynowych sportowców była aż o 41% niższa, niż w całej populacji Francuzów w podobnym do badanej grupy wieku. Co więcej: przypadki śmierci wśród kolarzy, spowodowane problemami z układem krążenia również występowały rzadziej, niż wśród „zwykłych” Francuzów. Cyklistów częściej zabijały nowotwory, niż problemy z sercem. I choć prawda zapewne leży gdzieś pośrodku, trudno w świetle tych badań jednoznacznie wyrokować, że „wyczynowy sport zabija”.

Inna sprawa to kwestia domniemanego dopingu. To prawda, że kolarstwo przez długie lata pracowało na opinię sportu silnie wspomaganego niedozwolonymi środkami, ale wszystko wskazuje na to, że ten ciemny okres historii ma już za sobą. Z raportu WADA (Światowej Organizacji Antydopingowej) za 2016 rok wynika, że potwierdzonych przypadków dopingu w kolarstwie szosowym było niespełna 1,1% (wśród ponad 23 tysięcy przebadanych próbek). Można więc śmiało powiedzieć, że kolarstwo już dawno przestało się wyróżniać pod tym względem na tle innych sportów, a dziś najpoważniejszym problemem, z jakim zmaga się UCI zdaje się być doping mechaniczny. Dopingowa metka wciąż mocno trzyma się kolarstwa (więcej na ten temat można przeczytać tutaj), ale przyklejanie jej młodemu zawodnikowi, który dopiero zaczynał karierę i na którego nigdy nie padł nawet cień podejrzeń, nie znajduje usprawiedliwienia.

Jest dobrym zwyczajem o zmarłych mówić dobrze, lub wcale. Jeszcze do wczoraj nazwisko Michaela Goolaertsa było znane tylko najbardziej wytrwałym tropicielom kolarskich statystyk. Dziś dziesiątki domorosłych znawców tematu wypowiada się o nim tak, jakby każdego ranka mijali go w kolejce po transfuzję krwi, lub zastrzyk z EPO. Tak chyba nie robią kibice.

Jeśli więc nie potraficie powiedzieć o nim nic dobrego – zamilknijcie. Pozwólcie mu spoczywać w pokoju.

______________________

Wypadek (lub nie-wypadek) Michaela Goolaertsa miał miejsce podczas 116. edycji brukowego monumentu Paryż-Roubaix. Wyścig zapowiadał się ekscytująco, a zakończył się kapitalnym zwycięstwem Petera Sagana. Wielka szkoda, że ten piękny dzień zasłoniła ciemna chmura smutku, ale cóż… takie też jest życie.

Ale może to tylko ja jestem już starym cynikiem, który nie widzi w tym nic szczególnie nadzwyczajnego. Co nie znaczy, że nie czuję żalu…

 

PS. Informacje dot. ustaleń kongresu kardiologów zaczerpnąłem z artykułu Margit Kossobudzkiej „Komu skacze ciśnienie”  (artykuł w GW za paywallem)

Foto: Kristof Ramon / Instagram

 

Madziarskie wino.

Ten tytuł to podpucha, bo to po prostu była pierwsza podpowiedź, jaką mi Google wyrzuciło do słowa „madziarskie”. Choć druga strona medalu jest taka, że tegoż wina opiłem się tyle, że mimo, iż dość aktywnie spędziłem te kilka dni, waga po powrocie znowu zażądała: „proszę wchodzić pojedynczo!”. Ale ja w sumie nie do końca o tym chciałem…

Co prawda przejechanie 300 kilometrów na rowerze i jeszcze raz tyle samochodem nie upoważnia mnie do głoszenia kategorycznych sądów, jednak mimo wszystko postanowiłem się podzielić tzw. pierwszym wrażeniem. Bo choć naszych „bratanków” odwiedzałem już wiele razy, to jak dotąd nigdy nie zabawiłem tam dłużej. Aż do teraz…

Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po przekroczeniu granicy – brak reklamozy. Już na Słowacji jest pod tym względem dużo lepiej, niż u nas, ale Węgry zaskakują jeszcze bardziej na plus. Właściwie gdyby nie plakaty wyborcze (zdaje się, że Węgrzy właśnie wybierają parlament), można by powiedzieć, że to pod tym względem niemal raj na ziemi. Co ciekawe: z jakiegoś powodu Węgrom nie przyszło do głowy zaklejać podobiznami polityków każdego wolnego parkanu, tudzież innego skrawka przestrzeni, więc wszystkie ogłoszenia wyborcze wisiały na specjalnie przygotowanych w tym celu planszach. Być może widziałem tylko niewielki wycinek, ale miasteczko Bogács, w którym stacjonowaliśmy, wyglądało mniej więcej tak:

IMG_2986
Bogács

Jeśli o mnie idzie: dość kojący widok w przestrzeni, którą zamieszkują jacyś ludzie. Najwyraźniej posiedli jakąś rzadką umiejętność odnajdywania się bez gigantycznych i zasłaniających się wzajemnie żółto-niebieskich bannerów z napisem „pokoje do wynajęcia”. Można i tak.

A’propos Bogácsa: ta niewielka miejscowość leży ok. 17 km na południowy wschód od Egeru, u podnóża jednego z niewielu węgierskich wyniesień i parku narodowego, będącego przepięknym bukowym lasem. Ponieważ udało mi się jakimś sposobem wjechać rowerem nie w tę drogę, w którą chciałem, ale uparcie darłem ponad 200 metrów w górę, miałem okazję obejrzeć go z bliska. Potem się zorientowałem, że jednak jadę na szosie, a nie na gravelu i zmuszony byłem zawrócić. Trochę szkoda, bo było ładnie.

IMG_2970
Bukki Nemzeti Park
IMG_2971
Bukki Nemzeti Park – tam, gdzie skończyła się droga

Gdyby ktoś nie miał ochoty jeździć po okolicy rowerem, ani zapuszczać się w leśne ostępy (podobno jesienią jest tu zatrzęsienie różnego rodzaju grzybów, które Węgrzy zbierają bez przesadnego zaangażowania), Bogács oferuje możliwość wymoczenia się w termalnych wodach (to był właściwie główny powód świątecznej podróży w to miejsce) oraz dość szeroki wybór charakterystycznych piwniczek z winem. Ciekawie wygląda to z zewnątrz, choć czasami nieco gorzej brzmi, bo wieczory w jednej z piwniczek „umila” jakiś miejscowy trubadur, którego dyskusyjny talent moim zdaniem nie upoważnia nawet do występów w przydrożnym barze z karaoke. No, ale może gościom tego przybytku po kilku degustacjach bywa już wszystko jedno.

IMG_2952
Piwniczki z winem w Bogács

W środku jest jeszcze ciekawiej, a dobra do skosztowania jest tam tyle, że nie sposób podołać, choć w sumie poza sezonem 2/3 piwniczek było jeszcze zamkniętych na głucho. I chociaż na co dzień jestem raczej wielbicielem wytrawnego czerwonego carménère, lub mieszanki tempranillo & syrah (dozgonna wdzięczność dla kogoś, kto wskaże źródło kupna „Quintos de la Tejera” – legalne lub nie), to jednak w węgierskich piwniczkach moje serce skradł słodki merlot. Kosztował jakieś 12 złotych za 1,5 litra, więc w pewnym sensie nieco zrozumiały jest ten bunt wagi… Architektonicznie piwniczki jak piwniczki – po prostu dziura w ziemi, a jak się kończy miejsce, to się kopie głębiej. Ale nieco dziwne wrażenie wywołuje charakterystyczna pleśń, która pokrywa wszystkie ściany (i nie tylko) i której zadaniem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu wilgotności dla dojrzewającego wina. Trochę przerażające, bo cała piwnica sprawia wrażenie, jakby żyła. Jeszcze bardziej, gdyby się zastanowić, w jaki u licha sposób ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł?

IMG_2953
Piwnica jak piwnica…
IMG_2955
…ale wszystko tu obłazi czarną pleśnią.

I to by było na tyle, jeśli idzie o miejscowe atrakcje. Lokalnej kuchni raczej nie polecam, w każdym razie nie poza sezonem, bo jedna z niewielu czynnych w święta restauracji nie dość, że nieszczególnie się popisała regionalnym menu, to jeszcze to, co zaserwowali było – delikatnie mówiąc – dość dalekie od ideału. Jeśli idzie o np. placek po węgiersku to jak dotąd najlepszy zjadłem w Zakopanem i przez tydzień pobytu na Węgrzech nic się niestety w tym temacie nie zmieniło.

No a kiedy reszta towarzystwa dzielnie moczyła siedzenia w gorącej wodzie z siarką, ja jeździłem na rowerze. Nie było to zadanie szczególnie łatwe i przyjemne, przede wszystkim z powodu wiatru. Poza kilkoma wzniesieniami na północ od Bogács, Węgry to na ogół kraj nizinny i wiatr tam ma się gdzie rozpędzić. Co – ku mojemu zmartwieniu – w ostatnich dniach czynił nader chętnie (jak sprawdzałem w Accuweather, to w porywach dochodził do ok. 60 kmh – czyli momentami duło grubo).

IMG_2980
Droga jak na Ostrołękę…

Gdyby mnie ktoś dziś zapytał, czy po Węgrzech warto jeździć szosą, to na podstawie moich mikrych doświadczeń miałbym dość poważny kłopot z odpowiedzią. Bo z jednej strony: drogi tu są puste. Najwyraźniej Węgrzy nie tylko nie opanowali sztuki oszpecania swoich miast paskudnymi reklamami, ale na dodatek nie wpadli jeszcze na to, że po zapałki do kiosku też należy jeździć samochodem. Przejeżdżałem w środku dnia przez Eger oraz przez kilka innych miejscowości i – nie do wiary! – widziałem puste miejsca parkingowe! Coś jak w Polsce w 1988…

Mało tego: Węgrzy jeżdżą niewiele, przez co nie są mistrzami kierownicy (jazda samochodem za wozem z węgierską rejestracją to prawdziwa męka), ale na ogół jeżdżą bardzo ostrożnie, co dla rowerzysty jest rzeczą dość ważną. Nie zdarzyło mi się być wyprzedzanym na trzeciego, nikt na mnie nie trąbił, nikt nie trykał lusterkiem – momentami czułem się nieswojo…

Ale jest i łyżka dziegciu w tej beczce miodu: węgierskie drogi są po prostu marnej jakości. Te mało ważne wyglądają jak na zdjęciu powyżej. Te ciut ważniejsze są może i nieco szersze, ale za to bardzo dziurawe. Nierzadko trafia się jakaś arteria z betonowych płyt, ale one również najlepsze lata mają często za sobą…

IMG_2962
Trochę bolało…

A zdarzały się i takie fragmenty, po których jazda kończyła się lekką awanturką, bo domycie roweru, a później łazienki, skutecznie wyłączało ją z użycia na dłuższą chwilę… 😉

IMG_2944
Strade nero. Tutto nero…

Jakby tego było mało, to na węgierskich drogach czycha jeszcze jedna, dość niebezpieczna pułapka. Ponieważ Węgrzy nie opanowali reklamy, jazdy po zapałki i innych podobnych umiejętności, to nie wpadli również na to, że można samochodami zastawić chodniki, uniemożliwiając pieszym przejście. W związku z tym parkują po prostu na ulicy i trzeba ich mechaniczne rumaki – o zgrozo! – omijać. Warto o tym pamiętać, wypadając z jakiegoś zakrętu, bo można się nieźle zdziwić (być może to jest źródło tej ich ostrożnej jazdy?). Ale naprawdę najgorsze w tej jeździe jest to, że jak się już trafi piękna, równa, szeroka i niemal zupełnie pusta droga, to jest ona… niedostępna dla rowerów. Serio serio. Zakaz ruchu dla rowerów i cześć pieśni – na odpowiedniku naszej drogi wojewódzkiej, którą w dodatku prawie nic nie jeździ. To bolało najbardziej.

Na szczęście jednak są takie fragmenty dróg równie rzadko uczęszczanych, dobrej jakości, a do tego położonych w przepięknej scenerii, jak choćby droga z Egeru do Miszkolc, wiodąca przez środek bukowego parku. Gdybym wcześniej głupio nie pobłądził, przejechałbym ją w całości, choć z drugiej strony może i dobrze się stało, bo powrót oznaczałby mękę przez 40 kilometrów z paskudnym tego dnia wiatrem, wiejącym prosto w twarz.

Reasumując: Węgry? Na zdrowie!

IMG_2976
Droga z Egeru do Miszkolc prze Bukki Nemzeti Park. Jak się zazieleni, będzie jeszcze piękniej.

Wygrywać jak u siebie…

Oglądałem to z otwartymi ustami w E3 Harelbeke i oglądałem to niemal jak powtórkę dzisiaj. Solidny atak na wiele kilometrów przed metą i kapitalna robota „na zapleczu”. Moc, jaką imponuje Niki Terpstra i chirurgiczna precyzja, z jaką Gilbert i Stybar przecinali każdy zawiązujący się kontratak. Perfekcyjna robota.

I efekt, w postaci solidnej kolekcji zwycięstw Quick-Stepu w wiosennej batalii w klasykach.

Robi to na mnie wrażenie. Tutaj nieco obszerniejsza relacja z przepięknej (jak zwykle) edycji Flandryjskiej Piękności.