(O)wal to! Po prostu ciesz się jazdą!

Problem z jakimikolwiek testami w kolarstwie szosowym jest taki, że poza laboratoriami i tunelami aerodynamicznymi nie ma właściwie żadnej możliwości osiągnięcia porównywalnych warunków do przetestowania czegokolwiek. To, że jednego dnia osiągasz takie wyniki, a kolejnego inne, może zależeć od tylu zmiennych, że nie sposób rozumem ogarnąć. Inny jest wiatr, inna temperatura, inna wilgotność, inaczej się wyspałeś, co innego zjadłeś, o czym innym myślisz i coś innego uwiera cię w życie. Bywa, że w poniedziałek czujesz się świetnie, a we wtorek boli cię cały człowiek – zupełnie bez wyraźnego powodu. Ot, proza życia.

Ten przydługi wstęp zamieszczam dlatego, że swego czasu pochwaliłem się na socialach, że przesiadłem się na owalne tarcze i oczekuję, że moje życie istotnie się zmieni. Ale ponieważ z wyżej wymienionych powodów nie da się w sensowny sposób porównać mojego życia „przed” i „po” tym zabiegu, postanowiłem się podzielić wyłącznie moimi wrażeniami i mocno osobistymi odczuciami. Czujcie się ostrzeżeni.

Aha! Znowu musiałem coś zaniedbać, ale za ten materiał zupełnie nikt i nic mi nie płaci, więc nie ma obawy, że sprowadzę kogoś na manowce, bo tak sobie winszował reklamodawca. Nic z tych rzeczy. Zainwestowałem w tę zmianę własny pieniądz i nie wiem, czy to nie jeszcze gorzej, bo strasznie trudno mi się teraz oprzeć pokusie racjonalizowania tego (na szczęście niezbyt wielkiego) wydatku. W każdym razie: czujcie się ostrzeżeni.

Wbrew pozorom eliptyczny napęd nie powstał w wyniku tego, że Krzysiek Froome pedałował tak zapamiętale, że mu się tarcze w jednym miejscu nieco zdeformowały. Zanim świat zobaczył, jak Froomiemu łańcuch się majta w jedną stronę bardziej, ktoś musiał usiąść i pokombinować, jak wyeliminować z prostego – jak się na pozór wydaje – pedałowania ten nieprzyjemny moment, w którym jedna noga jeszcze nie naciska, a druga jeszcze nie ciągnie w górę. Z jakich używek korzystał, zanim doszedł do tego, że rozwiązaniem będzie zmiana koła w jajo – niech zostanie jego tajemnicą. Grunt, że wymyślił.

Czy to działa? Hm… to zależy. Przede wszystkim od tego, co rozumiemy pod pojęciem „działa”. Jeśli ktoś chciałby zapytać, czy przybywa od tego mocy, to szczerze mówiąc: nie wiem, bo nie sprawdzałem (dotąd nie przyszło mi do głowy inwestować w pomiar mocy), a po drugie: raczej nie sądzę. Przypominałoby to trochę instalację na smartfonie aplikacji, która czyni go wodoodpornym – mniej więcej podobny poziom abstrakcji, bo zasadniczo źródłem mocy jest pedałujący, a nie pedały.

Intuicja podpowiada mi więc, że generowana przeze mnie moc jest mniej więcej taka sama, jak poprzednio, ale jest teraz efektywniej wykorzystywana, bo znacznie mniejszy jest tzw. martwy obszar, w którym nogi zajęte są bardziej zmianą swoich pozycji, niż popychaniem roweru naprzód. I to w sumie tyle „magii”. A jakie są konsekwencje?

Przede wszystkim (to bardzo subiektywne odczucie) jeździ się zdecydowanie lżej. Zmiana, jaką zaobserwowałem w moich statystykach na Stravie, polega przede wszystkim na tym, że jadę z podobną lub nieco większą średnią prędkością, ale za to z niższą kadencją i niższym średnim tętnem (choć to znowu dobre miejsce dla przypomnienia, że nawet pokonana kilka razy ta sama trasa to żadna miara, bo inny wiatr, inna temperatura, inne jedzenie, a czasem również inne towarzystwo, które wystarczy, że da kilka mocniejszych zmian i wszystkie porównania idą w piach).

Ale zaobserwowałem również inną zmianę: znacznie mniej się męczę, szybciej regeneruję i nieco inaczej bolą mnie nogi po długiej jeździe. Trudno to precyzyjnie opisać, ale jak wcześniej zdarzało mi się po dłuższej jeździe poczuć solidny zapiek w udach, a bywało, że kilka godzin po treningu łapał mnie jakiś skurcz, tak od prawie miesiąca nie pamiętam takiej sytuacji, choć jeździłem zdecydowanie więcej (co też może być samo w sobie odpowiedzią: inne wytrenowanie, inny wiatr, inne żarcie, inne towarzystwo i tak dalej…).

Zastanawia mnie tylko jedno: skoro to jest takie fajne i takie efektywne, to dlaczego – poza nielicznymi wyjątkami, ze wspomnianym wcześniej Froome’m na czele – nie korzystają z tego rozwiązania zawodowcy? Szczerze mówiąc: pojęcia nie mam. Może jest z tym za dużo roboty, bo każda zmiana tarczy wymaga zmiany ustawienia ramienia przedniej przerzutki? Może przy ich poziomie wytrenowania różnica jest niezauważalna (ja sam w pierwszym odruchu oceniłem, że na płaskim to mniej więcej 65% marketingu i 35% efektywności, choć pod górę dokładnie na odwrót i raczej podtrzymuję ten pogląd)? Może chodzi o to, że jeden Froomie już wystarczy, więc inni nie będą robić siary? Nie wiem.

Wiem natomiast, obserwując dość entuzjastyczne reakcje wszystkich, którzy z tego rozwiązania skorzystali, że prędzej czy później będzie ten patent zdobywać coraz większy rynek, bo nawet jeśli naukowo nie da się bez cienia wątpliwości udowodnić skuteczności tego rozwiązania, to powodowane przez nie uczucie większej frajdy warte jest swojej ceny. Ostatecznie przecież wielu z nas (w tym piszący niniejsze słowa) jeździ wyłącznie dla przyjemności.

Na koniec pro-tip: są miejsca, gdzie można ten patent po prostu wypożyczyć i wypróbować, np. krakowski Bike-RS, gdzie nabywałem swoje tarcze. Ja korzystam z rozwiązania absoluteBLACK, ale kiedyś muszę spróbować jeszcze patentu O.Symetric, który ma jeszcze dziwniejszy kształt (aB i Q-Rings są regularną elipsą, O.Symetric przypomina pisane kursywą duże O) i podobno jest źródłem jeszcze ciekawszych wrażeń.

Siła fantazji, klęska kalkulacji.

Rozmawiałem kilka dni temu z Piotrem Wadeckim i nagle rozmowa zeszła nam na Remco Evenepoela. Czekam jeszcze na autoryzację, więc nie mogę odesłać do pełnego tekstu, ale padło tam takie zdanie, że tym, co wyróżnia młodego Belga spośród wszystkich innych kolarzy, jest brak maniery kalkulowania i oszczędzania sił na ostatni atak. Jeśli czuje, że ma siłę – daje z siebie wszystko.

I tak sobie patrzę teraz na zwycięzców ostatnich wyścigów i etapów: Bernal w Tour de France (22 lata), wspomniany wyżej Evenepoel (19 lat) w San Sebastian i we wczorajszej czasówce na ME, Jonas Vingegaard (22 lata) na etapie TDP w Kościelisku, za plecami którego przyjechali Pawel Sivakow (również 22 lata) i Ian Hindley (23). Dzisiejszy zwycięzca etapu, Matej Mohorič to też raczej młodziak (24 lata), który popisał się kapitalną ucieczką i niesamowitą siłą woli do końca.

OK – ktoś powie, że nikt go nie gonił, bo nie liczył się w generalce. Ale mimo wszystko z tyłu toczyła się jakaś walka, a on jechał, nie oddając ani sekundy z uzyskanej przewagi. Przecież nie potrzebował na mecie aż blisko minuty, mógł odpuścić i nie wycinać się tak mocno.

Patrzę sobie na to wszystko i budzi się we mnie jakaś nadzieja, że może ci młodzi kolarze wniosą do peletonu nie tylko świeżą krew, ale przede wszystkim nieco fantazji, ambicji i szaleństwa. Może nie zawsze się to będzie opłacało, no ale z drugiej strony: czy opłaca się to liczenie na ostatni, decydujący atak, który wcale nie musi nastąpić?

Śmiesznie brzmiały tłumaczenia Kruijswijka, niezadowolonego z neutralizacji 19. etapu Tour de France, bo przecież on miał w planach decydujący atak właśnie na tym ostatnim podjeździe, którego nie było. Dziwnie było patrzeć na Vincenzo Nibalego, który podczas Giro zlekceważył Richarda Carapaza (26 lat, więc też jeszcze nie weteran), bo przecież niemożliwe, żeby się taki wyścig rozstrzygał już na 14 etapie. A jednak! Pawel Sivakow też nie czekał na ostatni podjazd, tylko zaatakował na 6. etapie Tour de Pologne i to dzięki temu wygrał wyścig. Co ryzykował? Tylko ewentualną walkę z Vingegaardem i Hindleyem. Wobec reszty musiał już tylko pilnować, by mu nie odjechali.

Przed startem Tour de Pologne spędziłem długą chwilę na rozmowie z Krzysztofem Wyrzykowskim. Pewnie wszyscy znają zdanie Krzysztofa na temat słuchawek w World Tourze. W pewnym sensie się z tym zgadzam, ale gdzieś z tyłu głowy zawsze miałem kwestie bezpieczeństwa. Wydawało mi się, że gdyby peleton zrezygnował ze słuchawek, to musiałby jednocześnie nieco zwolnić. Nawet sprawdziłem przy jakiejś okazji, o ile wzrosła średnia prędkość na Tour de France od początku lat ’90, kiedy w peletonie zaczęły się pojawiać radia: ponad 3 kmh! Niewiele? Przy 90-godzinnym wyścigu to jest prawie 300 kilometrów, czyli dwa etapy różnicy! (Co oczywiście nie jest zasługą wyłącznie radia, ale to bez wątpienia jeden z wielu elementów tej zmiany).

Kiedy dzisiaj patrzę na tych młodych kolarzy, atakujących wtedy, gdy czują, że „mają pod nogą” i dzięki temu wygrywają wyścigi, albo gdy widzę, jak niektórzy w decydujących momentach wyrywają sobie słuchawki z ucha, zastanawiam się, czy to aby przypadkiem nie jest dobra metoda na ożywienie wyścigów? Na to, by skończyć z tymi kalkulacjami i zdalnym sterowaniem z wozu technicznego. Masz pod nogą? Jedź! Potrzebujesz pomocy? Dogadaj się! Chcesz zaryzykować? Ryzykuj!

Kolarstwo jest sportem, w którym strategia jest niezmiernie ważna. Ale strategia, pozbawiona odrobiny fantazji i ryzyka, strasznie ten sport wyjaławia. I trochę dziwię się Rafałowi Majce, że po doświadczeniach sprzed dwóch lat, gdy przegrał wyścig już w Szczyrku (choć nieco „pomógł” mu w tym Peter Sagan), próbował wygrać tegoroczny Tour de Pologne jednym atakiem, przeprowadzonym 40 kilometrów przed metą ostatniego etapu.

Rozumiem, że mógł nie mieć siły na więcej. Szanuję to, bo wiem, jak ciężka to jest robota. Ale jako kibic czuję się trochę zawiedziony. Nie brakiem zwycięstwa. Brakiem fantazji i determinacji, które prawdopodobnie wynikały z kolejnych kalkulacji: oszczędzania sił na Vueltę.

Oby się opłaciło, choć śmiem podejrzewać, że Vueltę również wygra kolarz, który w decydującym momencie wyrwie sobie słuchawkę z ucha i zda się na instynkt. Kimkolwiek będzie – jemu będę kibicował.

Foto: Szymon Gruchalski / Tour de Pologne

(Za)duma.

Są takie momenty, w których najwłaściwiej jest po prostu milczeć. Przeczekać, aż przetoczą się pełne patosu akty żalu, teorie, wymyślane na poczekaniu przez domorosłych specjalistów od wszystkiego, kipiące poczuciem wyższości „dobre rady”, czy wreszcie rozpaczliwie wołające o kliknięcie tytuły w serwisach, przechodzących siebie w kombinowaniu, jak tu podzielić włos na czworo i z maską troski na twarzy wycisnąć jeszcze kilka odsłon i reklamowych grosików.

Są takie momenty, w których zwyczajnie odechciewa się bycia częścią tego paskudnego świata. Wtedy najlepiej jest posiedzieć w ciszy. Bo i o czym tu mówić? Przegadać śmierć? Nonsens.

Nigdy nie widziałem w sporcie czegoś tak smutnego, a jednocześnie tak pięknego, jak wczorajszy etap Tour de Pologne z Jaworzna na Kocierz. I chociaż wiem, że to nie jest najwłaściwsze na tę okoliczność słowo, to nie znajduję niczego bardziej odpowiedniego: czułem po prostu dumę.

Ktoś kiedyś powiedział, że jak nie wiesz, jak powinieneś się zachować, zachowaj się po prostu przyzwoicie. Tak zachowali się wczoraj organizatorzy Tour de Pologne, zdejmując i zasłaniając wszystkie reklamy, neutralizując – w porozumieniu z zawodnikami – etap i nie przerywając wyścigu, ale pozwalając mu dojechać do mety, w kierunku której zmierzał również Bjorg Lambrecht. Tak zachowali się wczoraj kibice, którzy liczyli przecież na zabawę, festyn i widowisko, a zamiast tego, z przewiązanymi żałobnym kirem flagami i naprędce namalowanymi numerami Belga, stanęli wzdłuż drogi i w milczeniu odprowadzali wzrokiem smutny peleton.

Mignęło mi gdzieś w poniedziałkowy wieczór wypowiedziane przez Czesława Langa zdanie, że 76. edycja Tour de Pologne będzie się wszystkim kojarzyła już tylko z tym nieszczęśliwym wypadkiem. To nieprawda. Będzie się kojarzyła z młodym Belgiem, który stracił tu życie i z tysiącami Polaków, którzy stanęli przy trasie, by go pożegnać i oddać mu hołd. I z numerem 143, którego już nigdy nie zobaczymy na trasie tego wyścigu.

Jakiś czas temu napisałem, że moim zdaniem wyścigowi Tour de Pologne brakuje legendy. Nie mamy ikonicznych alpejskich szczytów, nie mamy flandryjskich bruków, nie mamy toskańskich „białych dróg”, a nade wszystko nie mamy tradycji, bo tę na długie lata „zagrabił” Tour de Pologne Wyścig Pokoju. Nasz wyścig musi budować swoją legendę od nowa, przez własnych bohaterów i własne historie. Również te tragiczne, jak śmierć Bjorga Lambrechta. Ale przede wszystkim te piękne, jak etap, którym go wyścig pożegnał.

Ale powinniśmy w sobie pielęgnować te obrazy nie tylko dla Tour de Pologne, ale przede wszystkim dla siebie. Bo w takich gestach, w takich chwilach i w takiej ciszy, zdajemy się być nieco lepszymi ludźmi, niż w tym nieustannym jazgocie, przez który rozpaczliwie (i nie zawsze mądrze) każdego dnia próbujemy się przebić.

Foto: Szymon Gruchalski / Tour de Pologne