Unia mizoginów

W jednym z tegorocznych numerów magazynu „bikeBoard” opublikowałem spory tekst o problemie pieniędzy w kobiecym kolarstwie szosowym. Long story short: jest źle i bez radykalnej zmiany sposobu myślenia niewiele się w tym temacie zmieni. Udawanie, że promujemy kobiece kolarstwo, bo tworzymy mini protezy dużych wyścigów, jest w istocie tylko pudrowaniem smutnej rzeczywistości.

W temacie przyszłości kobiecego kolarstwa wypowiadała się swego czasu Amerykanka Amber Neben.

– Bez znaczącej zmiany w sposobie prezentowania wyścigów ten projekt jest nierealny – mówiła. – Wyścigi powinny być krótsze, przez to bardziej emocjonujące, odbywać się na tych samych trasach i być w takim samym stopniu transmitowane w telewizji.

Jej postulat brzmi sensownie, ale rzeczywistość zdaje się tego sensu nie dostrzegać. Organizatorzy wyścigów wolą obiecywać sponsorom i partnerom pokazywanie nudnych jak flaki z olejem etapów wielkich tourów od pierwszego kilometra (co przecież nie jest wymysłem telewizji), zamiast na tej samej trasie zorganizować i pokazać wyścig kobiet. Można dla przykładu każdy etap zacząć nieco wcześniej i dalej, jak to robią choćby Włosi przy okazji Giro-E. Da się, trzeba tylko chcieć.

Ale o jakich chęciach my mówimy, skoro Patrick Lefevere, jedna z najbardziej charyzmatycznych i opiniotwórczych postaci w peletonie, pytany o zbudowanie kobiecej ekipy przy Deceuninck-Quick Step odpowiada z rozbrajającą szczerością, że nie jest organizacją charytatywną. I choć wywołał tymi słowami spory rwetes w mediach społecznościowych, dał jednocześnie pole do popisu wszystkim mizoginom, którzy poczuli się w obowiązku przypomnieć, że „kobiece kolarstwo to nie to samo”.

Można się śmiać z Lefevere, że kobieca ekipa prędzej powstanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich niż w rozkochanej w kolarstwie Belgii (co nie do końca jest prawdą, bo kobiecy zespół ma już belgijskie Lotto-Soudal), ale prawda jest taka, że w tej postępowej i walczącej o równe prawa Europie, owe postęp i równość mają znaczenie tylko wtedy, gdy da się je przeliczyć na wymierny efekt w stabilnej walucie.

Później czytam publicystyczne dzieło jednego z naszych rodzimych myślicieli, który ogłasza światu wszem i wobec, że pomysł sztafety mieszanej na mistrzostwach świata może i wychodzi naprzeciw potrzebie równości, ale ostatecznie komu przeszkadzała drużynowa jazda na 100 kilometrów? Wszak to dyscyplina dla „prawdziwych mężczyzn”. Kobietom oddajmy szacunek pisząc je z wielkiej litery, ale do kolarstwa szosowego lepiej niech się nie pchają.

Kilka tygodni temu opublikowaliśmy w Eurosporcie tekst o jednym z turniejów tenisowych, który przyciśnięty koronawirusowym kryzysem wrócił (podobno tylko tymczasowo) do dawnej praktyki utrzymywania znaczących dysproporcji w wynagrodzeniach dla kobiet i mężczyzn. Czytałem później w komentarzach na Facebooku opinie ludzi powtarzających jak mantrę, że to przecież słuszna praktyka, wszak kobiety w Wielkim Szlemie grają maksymalnie trzy sety, a mężczyźni nawet pięć.

Czytałem i do końca nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, bo trudno o większy popis ignorancji i odporności na wiedzę. Nie sposób przecież każdemu z osobna tłumaczyć, że to zupełnie absurdalny argument, bo akurat w Wielkim Szlemie nagrody już od dawna są równe. W mniejszych turniejach, w których wszyscy grają maksymalnie trzy sety, facetów wciąż wynagradza się znacznie hojniej tylko za zawartość spodenek. Ale tej różnicy przeciętny kibic za wszelką cenę próbuje nie dostrzegać.

W kolarstwie szosowym jest dokładnie tak samo, a wszelkie próby normalizacji tej sprawy na razie kończą się niczym. Co gorsza, deprecjonowane są nawet całkiem niezłe pomysły, jak choćby wspomniana wyżej sztafeta mieszana.

Przyznaję, że sam podchodziłem do tego projektu nieufnie. Bywa, że jego realizacja pozostawia czasem sporo do życzenia (jak choćby sposób rozegrania zawodów na niedawnych mistrzostwach Europy). Ale czy można było odmówić emocji i dramaturgii tej konkurencji podczas rozgrywanych właśnie we Flandrii mistrzostw świata?

Żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku. Wiele dyscyplin już dawno uporało się z problemem nierównego traktowania: lekkoatletyka, narciarstwo alpejskie, w dużym stopniu tenis i inne. Nawet niektóre odmiany kolarstwa skutecznie sobie z tym poradziły. Na szosie wciąż nie potrafimy przebić tego szklanego sufitu. Wciąż żyjemy pod dyktatem ludzi, którzy rolę kobiet w kolarstwie nadal najchętniej ograniczaliby do odciskania śladów szminki na policzkach herosów na podium.

Ja zdecydowanie wolę jednak na podium takie obrazki jak ten poniżej.

Foto: Flickr / Sean Rowe

Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths