¡Vamos Rafał! ¡Vamos Michał! ¡Viva SEO!

Pisanie dla dużego serwisu oprócz tego, że przyjemne, bywa czasem dość zabawne. Lepi człowiek słowa, ważąc każde w dużym skupieniu, żeby zachować zdrowy umiar między własnymi nadziejami na dobry występ „naszych” i chłodną kalkulacją, co do ich rzeczywistych szans, możliwości i prawdopodobnej strategii. Wszystko po to, by za jakiś czas nikt się nie awanturował, że to znowu dziennikarze nadmuchali balon oczekiwań, a nieszczęśni kibice w to uwierzyli i teraz są rozczarowani.

Piszę zatem, ściągając uzdę własnych emocji, by przypadkiem nie popaść w przesadny entuzjazm lub jeszcze bardziej przesadny sceptycyzm, po czym wysyłam to do redakcji, gdzie materiał podlega obróbce pod tzw. SEO. I wychodzi z tego nagłówek: „Czy Polak wygra Vuelta a Espana?” 🙂

No cóż… prawdopodobnie nie wygra, chociaż z całego serca życzyłbym tego zarówno Rafałowi, jak i Michałowi. Nie miałbym też w sumie nic przeciwko, gdyby zajęli dwa pierwsze miejsca na podium – mniejsza nawet o kolejność. Ale rzeczywistość jest jaka jest, na starcie staje mnóstwo dobrych kolarzy, a przez trzy tygodnie wyścigu wszystko może się wydarzyć. Ten przyjemny – acz mało prawdopodobny scenariusz – również.

O tym, co być może (choć nie musi) nieco więcej napisałem tutaj. Gorąco zapraszam.

Jak również przed telewizory, tudzież inne ekrany, które skradną nam znowu trochę czasu przez najbliższe trzy tygodnie. Ale pewnie nie będziemy żałować 😉

Foto: Luis Angel Gomez / Photogomezsport / ASO

Kolarskie „nic się nie stało!”

Jeśli zawodnicy nie traktują kibiców poważnie, to nie powinni się dziwić, że ci odwdzięczają się w gruncie rzeczy tym samym.

W gruncie rzeczy chciałem na to machnąć ręką, ale w którymś momencie pomyślałem sobie, że skoro od kibiców oczekujemy, żeby się zachowywali przyzwoicie, to od kolarzy chyba też powinniśmy. Bo numer, wykręcony przez Marka Rutkiewicza na białoruskim wyścigu Grand Prix Mińsk był moim zdaniem ni mniej, ni więcej, a właśnie taki: nieprzyzwoity.

Chodzi oczywiście o sytuację na finiszu niedzielnego wyścigu Grand Prix Mińsk, gdzie po pewne – jak się wydawało – zwycięstwo zmierzał Marek Rutkiewicz, kolarz ekipy Wibatech Merx 7R i Reprezentacji Polski, w barwach której jechał w niedawnym Tour de Pologne. Rutkiewicz miał kilkanaście sekund przewagi nad reprezentantem gospodarzy: Nikolaiem Shumovem, ale w pewnym momencie przestał pedałować, zaczął się oglądać za siebie i wyraźnie czekać na rywala, którego doholował do mety, przed którą pozwolił się wyprzedzić.

W sieci z lekka zawrzało, bo zachowanie polskiego kolarza było – delikatnie mówiąc – dość dyskusyjne, choć sam zainteresowany sprawę bagatelizuje tłumacząc, że po pierwsze: była to forma „podziękowania” dla białoruskiej ekipy za zaproszenie na wyścig w ostatniej chwili, a po drugie: nie ma o czym mówić, bo przecież w kolarstwie takie rzeczy się zdarzają. Innymi słowy: „Polacy, nic się nie stało!”. Z wyjaśnień Rutkiewicza wynika, że jego błąd polegał tylko na tym, że rozegrał to zbyt ewidentnie, bez finezji i przed obiektywem kamery, za pomocą której wyścig transmitowano w sieci.

No to ja przepraszam, ale nie kupuję tych wyjaśnień i mam niestety przykre poczucie, że ktoś mnie tu rąbie w rogi. Z kilku powodów.

Pierwszy: nie kojarzę w zawodowym peletonie znanego z piłki nożnej wynalazku, jakim jest mecz towarzyski. W kolarstwie każdy wyścig rozgrywany jest o coś: o punkty, jakieś nagrody, puchary – choćby były z taniego plastiku, czy uścisk burmistrza. Wyścig w Mińsku był rozgrywany w kategorii UCI 1.2, więc to nie był pierwszy z brzegu ogór pod Małkinią. Jeśli zawodnik w ramach „podziękowań” wypacza wynik wyścigu, to – pardon maj frencz – dość mocno ociera się o cienką granicę sportowej korupcji, bo przecież zwycięzca otrzymał w związku z tym jakąś określoną korzyść. I o ile jestem w stanie tego typu rozgrywkę potraktować jako element rozwiązania taktycznego w wyścigu etapowym, o tyle w jednodniowym to się żadnym sposobem nie broni.

Powód drugi: już pies trącał te nagrody i  puchary, ale jaki to jest przykład dla oglądających te zawody dzieci i młodych zawodników? Jak im mamy wytłumaczyć dziwne zachowanie kolarza tuż przed metą? Że się gorzej poczuł? Czy że postanowił oddać zwycięstwo? Ale skoro tak, to po co się pchał do przodu i uciekał, skoro nie zamierzał wygrać? A jeśli nie zamierzał wygrać, to właściwie dlaczego później tego wygrywania oczekujemy od młodych zawodników? Nie lepiej ich nauczyć się dogadywać, zamiast jeździć na rowerze?

I po trzecie wreszcie: to jest sport, a rozstrzygnięcia w sporcie powinny się dokonywać na sportowej arenie. Jak się sportowcy między sobą dogadują co do wyniku rywalizacji, to równie dobrze mogą to zrobić bez wychodzenia z domu: wystarczy po prostu ustalić kolejność i opublikować wyniki, bez dezorganizacji ruchu w mieście i zawracania głowy tym wszystkim ludziom, którzy przyszli podziwiać sportową rywalizację. Na ich miejscu poczułbym się oszukany. Jeśli zawodnicy nie traktują kibiców poważnie, to nie powinni się dziwić, że ci odwdzięczają się w gruncie rzeczy tym samym.

Ja rozumiem, że trochę głupio jest wysępić zaproszenie na wyścig, a potem ograć na nim gospodarzy. Ale zwycięstwo, gdy jest się lepszym, nie jest nieprzyzwoite – jest jak najbardziej na miejscu. Nieprzyzwoite jest wypaczanie wyników. A to niestety zrobił właśnie Rutkiewicz. „Nic się nie stało”? No właśnie niezupełnie.

Fota zassana od @minskcycling

Sukces. Największy polski problem.

Jeden z moich znajomych na Twitterze napisał dzisiaj rano: „Jest jakiś gen destrukcji w narodzie. Im gorzej, tym lepiej…”.

Trudno o lepsze podsumowanie wszystkich dyskusji, jakie tradycyjnie rozpętały się po zakończeniu Tour de Pologne. I choć właściwie sam chciałbym również ten temat jakoś zamknąć, korci mnie, żeby jeszcze o kilku rzeczach – być może banalnych – przypomnieć.

Po pierwsze: ten wyścig jest nie tylko dla nas: dziennikarzy, blogerów, kolarskich freaków, znawców tematu – tych, którzy kolarstwa dotykają z bliska i tych, którzy je znają przez zasiedzenie przed telewizorem. Czasem odnoszę wrażenie, że próbujemy kolarstwo zawłaszczyć i za wszelką cenę ulepić je na obraz i podobieństwo tego, co sami chcielibyśmy oglądać. To w sumie zacna idea, ale chyba też powinniśmy się trochę rozejrzeć wokół siebie i z pokorą przyznać, że gdyby nas wszystkich zebrać w jednym miejscu wzdłuż trasy, to prawdopodobnie nie zapełnilibyśmy nawet kilometra. A Tour de Pologne przemierza ich ponad tysiąc.

Trochę pokory, panowie. Może z tych dyskusji od czasu do czasu uda się wyłuskać jakiś dobry pomysł, ale powiedzmy sobie otwarcie: wiele do kolarstwa w ten sposób nie wniesiemy. Zamiast zapalać do jego uprawiania nasze dzieci, spędzamy długie godziny nad klawiaturą lub ekranem smartfona i z uporem maniaka klepiemy długie mantry, że to wszystko do bani, trasa ciągle ta sama, nikt nie traktuje wyścigu poważnie, a Kwiato wygrał, bo w końcu musiał. Dość to żałosne, nieprawdaż?

Ten wyścig jest dla ludzi. Dla tych dziesiątek, czy setek tysięcy, którzy wychodzą na trasę, żeby przez kilka minut popatrzeć na przejeżdżających kolarzy. Dla tych dzieciaków, proszących o bidony. Owszem, znajdą się wśród nich i tacy, którzy o te nieszczęsne bidony będą walczyć, a na trasie pojawią się tylko po to, by się załapać na czapkę z daszkiem lub parasol od sponsora. Ale ci, którzy dzisiaj wsiadają na rower i dają nam tyle frajdy, w większości sami kiedyś stawali przy drodze i sami prosili innych kolarzy o bidony. Wątpię, by którykolwiek z nich został kolarzem dlatego, że przeczytał w internecie dyskusję o tym, jak bardzo do dupy był wyścig, który właśnie oglądał. Nie znam przypadku sportowca, którego stworzyła krytyka.

Po drugie: można się z tym zgadzać lub nie, ale moim zdaniem w sporcie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie tylko o statystyki i zapisy w annałach sportowej historii. Tymczasem coraz częściej odnoszę wrażenie, że emocje najmniej w tym wszystkim nas interesują. Chcielibyśmy mieć epicki wyścig nie po to, by kogokolwiek bardziej niż dzisiaj interesował, ale żeby mieć więcej tematów do dyskusji o niczym: o prędkości wspinania, porównaniu generowanej mocy i dziesiątkach innych rzeczy.

Wracałem wczoraj z mety wyścigu, mijając po drodze przemokniętych ludzi i przysłuchując się ich rozmowom. Wielu nie potrafiło nawet dokładnie opisać tego, co widzieli, co nie przeszkadzało im dzielić się ze sobą emocjami. Mijałem kobietę, która rozentuzjazmowana opowiadała komuś przez telefon, że „to było niesamowite i do końca nie wiedzieliśmy czy Kwiatkowski wygra!”. Co byśmy chcieli, drodzy Panowie fachowcy, powiedzieć jej sprzed naszych ekranów? Że brała udział w czymś bezwartościowym, bo podjazdy były za krótkie i przejechał je peleton, a nie pojedynczy kolarze? To miałaby być ta promocja kolarstwa, na której niedostatek wiecznie utyskujemy?

I po trzecie wreszcie: chciałbym, żeby Tour de Pologne miało status Giro. Ale mam też świadomość, że Giro i mnóstwo innych kultowych wyścigów powstało w atmosferze bardzo silnej konkurencji, a swój status wykuwały przez lata. Lang tymczasem wskrzesił trupa. Wykupił i ożywił upadły wyścig, o długiej co prawda historii, ale zerowej renomie. Zabrał się za wyścig przez długie lata sztucznie tłumiony państwową propagandą, realizującą swój Wyścig Pokoju, a gdy w końcu trafił w prywatne ręce, to akurat w momencie, gdy kolarstwo szosowe w Polsce na długie lata schodziło ze sceny, ustępując miejsca popularności MTB – kolarstwa dla wszystkich i możliwego do uprawiania dosłownie wszędzie, a w dodatku nie skażonego dopingowym odium, jakie zawisło nad szosą. Ożywił i utrzymywał przy życiu wyścig przez ponad dwie dekady, wprowadzając do WorldTouru i cierpliwie czekając na ponowny wybuch popularności kolarstwa szosowego, który na dobrą sprawę nastąpił dopiero wtedy, gdy na scenę weszli Majka z Kwiatkowskim.

Cztery lata. To jest realna perspektywa czasowa, w jakiej powinniśmy mierzyć sukces Tour de Pologne. A my mu zarzucamy powtarzalność trasy i marketing, w którym porównuje się z Ligą Mistrzów, jakby to był najważniejszy problem polskiego kolarstwa. W każdym innym kraju i w każdych innych okolicznościach Lang już dawno zostałby określony mianem „wizjonera”. W Polsce jego komercyjny sukces większość ludzi zwyczajnie szczypie w oczy. Bo tutaj każdy sukces jest strupem na ranie wiecznych niepowodzeń i trzeba go natychmiast zdrapać. A ranę jak najszybciej posypać solą. Bo jeszcze – nie daj Boże – przywykniemy do czegoś w miarę dobrego.

Spróbować czegoś innego.

Tak tu tylko położę, żeby się nie zgubiło, bo ostatecznie nie codziennie mam okazję usiąść wygodnie w fotelu i spędzić dłuższą chwilę na rozmowie z jednym z najlepszych kolarzy na świecie. Zwłaszcza, że te nieliczne okazje trafiają się głównie na wyścigach, a wtedy większość zawodników skupiona jest na swojej robocie. W pewnym więc sensie szczęśliwym okazał się pomysł Czesława Langa z rozgrywaniem niektórych etapów Tour de Pologne późnym popołudniem, bo dzięki temu czasu przed etapem było nieco więcej.

Najważniejsze, że się udało i mogłem Michałowi Kwiatkowskiemu zadać kilka pytań, na które odpowiedzi – tak mi się przynajmniej wydaje – mogły być interesujące dla wielu kibiców kolarstwa. Zwłaszcza tych, którzy nie śledzą dyscypliny zbyt wnikliwie, a z obserwacji kilku największych wyścigów łatwo jest wyciągać błędne wnioski.

I chyba się udało, bo na jednej z facebookowych grup, gdzie dość powszechna jest krytyka wszystkich i wszystkiego, komentarze do tej rozmowy są w większości bardzo pozytywne.

Zatem… zapraszam do lektury.

Ladies and gentleman: mistrz świata z Ponferrady, aktualny lider i zwycięzca dwóch etapów Tour de Pologne 2018 – Michał Kwiatkowski!

 

P.S. Nasza rozmowa miała miejsce 6 sierpnia 2018, przed startem trzeciego etapu Tour de Pologne. Dzień później Kwiato wygrał etap w Szczyrku. Kolejnego dnia powtórzył ten wyczyn w Bielsku-Białej

Fota: znowu ja.

Bardzo słaba galeria ze startu pewnego wyścigu…

Nie znoszę robić zdjęć telefonem, bo nie dość, że jakość bywa dyskusyjna, to wciąż mam wrażenie, że jestem trochę jak ta babcia, która ustawia wnuczkę na tle wozu technicznego jednej z kolarskich ekip, choć w gruncie rzeczy żadna z nich do końca nie wie po co. No, ale są kolarze, to fotkę trzeba strzelić. Więc skoro już się tam kręciłem podczas prezentacji i startu, to też sobie trochę strzeliłem, a co mi tam… 😉

 

Wszystkie foty: niestety ja.

Maruda-Biadolenie Team

Tour de Pologne jeszcze dobrze nie wystartował, ale nasz narodowy Maruda-Biadolenie Team jest już na trasie i chyba właśnie minął strefę bufetu, bo najwyraźniej wstąpiły w niego nowe siły i zaczęła się doroczna prezentacja możliwości. A to, że trasa ciągle ta sama; że Tour de Pologne to w istocie Tour de Małopolska i Śląsk; że na prezentacji mało ludzi; że balony, nachalny marketing i mnóstwo innych drobnych rzeczy, które ponadprzeciętnie wyrobioną kolarską publiczność w Polsce kłują w oczy. Bo przecież to wszystko można zrobić inaczej i lepiej. No to czekam, aż ktoś zrobi. Popcornu nie lubię, ale jakby ktoś od czasu do czasu dosypywał świeżych frytek, to ja chętnie, poproszę.

Życzę Czesławowi Langowi długich lat szczęśliwego życia, ale gdzieś głęboko w duszy oswajam się z myślą, że kiedyś go w tej rzeczywistości zabraknie. I bardzo się przy tym obawiam, że dopiero wtedy odkryjemy, w jak bardzo ciemnej d… jesteśmy.

Nie chodzi o to, żeby nie krytykować i nie dyskutować. Wprost przeciwnie: dyskutujmy! Tylko byłoby fajnie, gdyby tę dyskusję osadzić jeszcze w granicach jakiejś rzeczywistości, w której ten cały cyrk funkcjonuje. Na przykład w niechęci miast, których władze z jednej strony trzęsą się z obaw przed zamykaniem ruchu w dni powszednie i podnoszonymi przez mieszkańców (i wyborców) pretensjami z tego tytułu, a z drugiej: świadomością braku umiejętności, a czasem również zwykłego pomysłu na zmonetyzowanie – było, nie było – jednodniowej, lub wręcz 2-3 godzinnej imprezy, bo przecież do tylu w najlepszym wypadku cały ten bałagan się sprowadza.

Wielu złorzeczy na trwale już wpisany w Tour de Pologne Kraków. Ja osobiście również uważam, że to miasto słabo się nadaje na organizację takiego wydarzenia. Ale jednocześnie jest to najlepiej pod względem turystycznym rozpoznawalne polskie miasto na świecie, które na turystyce opiera w dużym stopniu swoje funkcjonowanie i którego promocja opiera się w znacznej mierze na organizacji dużej liczby mniejszych lub większych wydarzeń. Nikt tutaj nie podniesie na prezydenta Majchrowskiego ręki, że wydaje pieniądze na promocję miasta. Czy sama organizacja Tour de Pologne się zwraca? Śmiem wątpić, bo o Krakowie można powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że jest miejscem, które kojarzy się ze sportem, albo które jest chociaż przyjazne rowerzystom (stan infrastruktury rowerowej woła tu o pomstę do nieba). Ale jednocześnie jest to miejsce, w którego strategię działania organizacja Tour de Pologne zupełnie bezboleśnie się wpisuje. Czynienie Langowi zarzutu, że próbuje te sprzyjające okoliczności wykorzystać, zakrawa na absurd.

Podobnych do Krakowa przykładów można wymieniać wiele. Ale czy taką samą swobodę miałaby na przykład Bydgoszcz? Szczerze powątpiewam. Przykłady Rzeszowa czy Nowego Sącza, które próbowały, ale później podliczywszy szable doszły do wniosków, że nie ma dobrych argumentów za kontynuowaniem tej współpracy, mówią wiele o tym, jak słaby jest to grunt do organizacji takiego wydarzenia, jak kolarski wyścig na – nie oszukujmy się – światowym poziomie (co krytykujący również z wszystkich sił zdają się deprecjonować).

Jeden z moich interlokutorów usiłuje mnie od dłuższego czasu przekonać, że źródłem tych pretensji jest po prostu niewiedza, a winę za ten stan rzeczy ponosi organizator, który – jego zdaniem – nadużywa wielkich słów do opisania swojego produktu, oraz „nierzetelni” dziennikarze, którzy nie tłumaczą wystarczająco jasno, na czym to wszystko polega. Nie kupuję tego argumentu. Tłumaczenie hejtu brakiem wiedzy jest może i wygodne, ale moim zdaniem jest niczym innym, jak tylko usprawiedliwianiem hejterów. Jak ktoś mnie opluje w tramwaju to nie sądzę, żebym dociekał, czy plujący posiadł wystarczającą wiedzę i podstawy wychowania, żeby wiedzieć, że nie powinien się tak zachowywać. Będę oczekiwał przeprosin. Uzupełnienie jego braków w wiedzy i wychowaniu to nie moja sprawa.

Znam też taką zasadę – i raczej będę się jej trzymał – że aby brać udział w jakiejkolwiek dyskusji, trzeba być do niej przygotowanym. Jak ktoś nie do końca rozumie, o czym jest mowa, to znaczy po prostu, że usiadł przy nieodpowiednim stoliku. W naszej rzeczywistości niezliczone rzesze ludzi czują się w obowiązku dorzucić przy każdej okazji swoje trzy grosze i czują się obrażeni, że pozostali dyskutujący nie są zainteresowani zejściem do ich poziomu. No sorry, ale nie na tym polega rozwój. Jak chcesz ze mną pogadać o tym, co zrobić, żeby miasta w Polsce nauczyły się w końcu wykorzystywać potencjał sportu do swojej promocji – usiądźmy i pogadajmy. Ja tego nie wiem, nie mam recepty, ale jak usiądziemy razem, to może coś wymyślimy. Ale jak chcesz mnie przekonywać, że Tour de Pologne jest sztucznie ograniczane przez Lang Team, które po prostu szuka łatwych i dużych pieniędzy, to wybacz, ale stolik z prostą wizją świata jest gdzie indziej.

I na koniec, zupełnie poza wszystkim: ja w sporcie szukam przede wszystkim frajdy i radości. Jest dla mnie rozrywką, która się dzieje tu i teraz i tylko to „tu i teraz” jest dla mnie istotne. Lubię się cieszyć tym, co dostaję. Uporczywe szukanie w tym wszystkim ciemnych stron odbiera mi całą radość. Dlatego z tego peletonu malkontentów uprzejmie proszę mnie wyłączyć. Maruda-Biadolenie Team to nie jest mój transferowy cel ani na ten sezon, ani na żaden inny.

 

Tak, możesz. Ty również.

No proszę. Wiele ciepłych słów podczas Tour de France skierowałem pod adresem Lawsona Craddocka, który z dość poważną kontuzją przejechał cały wyścig, zbierając jednocześnie pieniądze na odbudowę toru kolarskiego (zebrana suma już przekroczyła 200 tysięcy dolarów), a tymczasem okazuje się, że tuż za miedzą żyją ludzie, których dokonaniom i determinacji należałoby klaskać jeszcze częściej i jeszcze głośniej. Jak się w dodatku okazuje, nie są zupełnie anonimowi, choć nie ukrywam, że gdyby nie pani Julia – żona bohatera tego felietoniku – to pewnie jeszcze długo żyłbym w nieświadomości, ponieważ jako człowiek od ponad dwóch dekad pracujący w mediach, konsumuję je w sposób mocno ograniczony, więc pewne rzeczy mnie omijają (całkiem jak tego szewca, co bez butów chadzał). Tymczasem tym człowiekiem zza miedzy jest niejaki Kamil Misztal – 28-latek z Lublina, który 9 lat temu, w wyniku powikłań po poważnym poparzeniu, któremu uległ w dzieciństwie, stracił nogę.

Tu dygresja: wiele razy w swoim życiu zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby jakiś wypadek lub choroba wyłączyły mnie z takiego życia, jakie znam od ponad 40 lat? I uczciwie muszę przyznać: nie mam bladego pojęcia. Uważam się za faceta dość silnego psychicznie, który raczej na co dzień widzi wszędzie szklanki do połowy pełne, ale próba odpowiedzi na tak postawione pytanie wykracza daleko poza granice mojej wyobraźni. Najzwyczajniej w świecie nie wiem.

Kamil natomiast zaczął od zbierania nakrętek, żeby zgromadzić środki na protezę. A gdy już na nią uzbierał i z pomocą innych ludzi znowu stanął na nogach, zabrał się za pomaganie innym. W tym celu między innymi wsiadł na rower i za pośrednictwem założonej przez siebie fundacji „Krok Do Marzeń” zaczął realizować różnego rodzaju projekty charytatywne. Wspierał między innymi chorego na dziecięce porażenie mózgowe Oskara, pomagał zawodnikom lubelskiego klubu AMP Futbol, a jednym z ostatnich projektów Kamila była 17-dniowa podróż rowerem z Lublina do Rzymu, której celem była między innymi promocja aktywności fizycznej, zwłaszcza wśród osób niepełnosprawnych oraz udowodnienie wszystkim, że mimo pewnych ograniczeń można mieć pasję, w pełni się jej oddawać i realizować marzenia.

36944757_1723412814372570_5576984861710745600_o

17 dni, 2.800 kilometrów, po drodze wspinaczki na ikoniczne Passo dello Stelvio, Passo Gavia i wiele innych wzniesień, a to wszystko na rowerze, napędzanym jedną nogą i protezą. Można? Można. Czy na tym koniec? W żadnym wypadku. W związku z rozpoczynającym się pojutrze Tour de Pologne Kamil postanowił przejechać również trasę najważniejszego w kraju wyścigu. Pokona trasę pięciu z siedmiu etapów, przejeżdżając je dzień przed zawodowym peletonem. Wystartuje w niedzielę spod Stadionu Śląskiego, a w piątek zamelduje się na starcie Tour de Pologne Amatorów, mierząc się wraz z innymi zawodnikami z podjazdem pod Ścianę Bukowina w Gliczarowie.

IMG_20180714_164056

Wiele wskazuje na to, że w Bukowinie będę mógł się osobiście ukłonić temu niezłomnemu facetowi i razem z nim przejechać trasę wyścigu (jeśli dam radę i nie strzelę po drodze, bo różnie bywa;). Wszystkich za to namawiam do kibicowania mu na trasie oraz wspierania inicjatyw i zbiórek, organizowanych przez fundację Kamila, bo to po prostu kawał dobrej i bardzo potrzebnej roboty.

Kamila znajdziecie na Facebooku, na stronie „W protezie na rowerze”, a jego Fundację, która tym razem zbiera środki na dalszą działalność, można wspierać bezpośrednio tutaj. Ważna jest każda złotówka, ale duzi sponsorzy i większe kwoty są szczególnie miło widziane 😉

IMG_4625.jpg2

 

Foto: Adam Wójcik, Julia Misztal