Słaba płeć. Tylko która?

„To przecież tylko żarty” – zwykli się tłumaczyć mężczyźni, po których popisach część ludzkości odczuwa tylko zażenowanie. Ale może my naprawdę nie potrafimy się właściwie zachowywać względem kobiet? I w gruncie rzeczy może naprawdę nie mamy ochoty tego zmieniać? Tylko po co w takim razie gramy w tę grę pozorów?

„Słabo kolarzom wychodzą relacje z kobietami” – napisał ktoś w komentarzu na Twitterze, gdy wrzuciłem info o wykluczeniu z wyścigu Vuelta de San Juan Iljo Keisse, zawodnika Deceuninck-Quick Step, który pozwolił sobie na sztubacki żart, symulując akt seksualny wobec niczego nieświadomej kibicki, pragnącej zrobić sobie zdjęcie z kolarzami.

Może nie posuwałbym się aż tak daleko w generalizowaniu, bo podejrzewam, że zdecydowanej większości kolarzy udaje się utrzymywać z płcią piękną relacje przynajmniej poprawne, ale faktem jest, że nie tylko kolarstwo, ale w ogóle świat sportu (i nie tylko) wyjątkowo często się w tych relacjach gubi i zachowuje jak słoń w składzie porcelany. Niby wszyscy chcieliby jakiejś „normalności”, ale raz, że niespecjalnie potrafią określić, na czym ta „normalność” miałaby polegać, a dwa: jeśli już uda się wypracować przynajmniej jakąś jej namiastkę, to zawsze znajdzie się jakiś trefniś, który dzięki swojej głupocie cały wysiłek puści z dymem.

Przykładów takich sytuacji można mnożyć bez liku, począwszy od tego, jak na gali Złotej Piłki potraktowano Adę Hegerberg, na popisach Iljo Keisse, czy naszego rodzimego blogera Majka skończywszy – a przecież wszystkie je dzieli ledwie kilka tygodni. I w każdym przypadku to były „tylko żarty”.

Zresztą na tym ostatnim przykładzie chciałbym się na moment zatrzymać, bynajmniej nie dlatego, żeby się pastwić nad specyficznym poczuciem humoru blogera, ale aby zacytować całkiem trafne zdanie, rzucone przez satyryczny ASZ Dziennik, który na grillowaniu tego typu przypadków zna się o niebo lepiej ode mnie. Owo zdanie brzmi: „Popis rowerzysty Michała Fornala to jedna z tych afer, kiedy cały internet doskonale widzi, co jest nie w porządku – tylko główny bohater dalej nic nie rozumie.”

Tutaj dla odmiany poszerzyłbym grono nic nie rozumiejących, bo wydaje mi się, że w świecie sportu jest to choroba dość powszechna. Koledzy Iljo Keisse na przykład nie rozumieją tak bardzo, że strzelili wczoraj focha i w akcie solidarności nie pojawili się na dekoracji. Majk Cycling wciąż nie rozumie, dlaczego Kross natychmiast zerwał z nim umowę, ale jeszcze zanim usunął z Facebooka rzewny post, w którym się skarży na swój niezasłużony los, można było pod nim poczytać setki komentarzy ludzi, którzy nie rozumieją jeszcze bardziej. I tak dalej.

Przypomniała mi się przy tej okazji ubiegłoroczna awantura o tzw. podium girls, które w imię politycznej poprawności i rzekomej walki z seksizmem postanowiono wykolegować z Formuły 1 (a potem również z innych dyscyplin), zapomniawszy jednak przy tej okazji w ogóle zapytać je o zdanie. Czyli zrobiono dokładnie to, z czym chciano walczyć: potraktowano je przedmiotowo, tyle że pod sztandarem troski o to, by nie były traktowane przedmiotowo. Zresztą popełniłem kiedyś na ten temat również mały felieton.

Dzisiaj, z perspektywy blisko roku i kolejnych doświadczeń, jakie w tym czasie zafundowali nam zatroskani o poczucie humoru kobiet koledzy, widzę tę sprawę jeszcze wyraźniej: wszystkie męskie wysiłki, zmierzające do rzekomej poprawy sytuacji kobiet w sporcie, to w istocie próba przyklejenia na tą samą próżność nieco bardziej feministycznego plastra.

Gdybyśmy naprawdę chcieli rozwiązać ten problem, wystarczyłoby sięgnąć po rozwiązanie, które leży u stóp: zapytać kobiety, co tak naprawdę chciałyby robić, a następnie pozwolić im to robić. Chcecie jeździć na rowerach? Wsiadajcie na rowery! Chcecie grać w piłkę nożną? Grajcie w piłkę nożną! Chcecie tworzyć własne drużyny i zrzeszać się we własnych federacjach? A nie, chwileczkę, to jest przecież męska sprawa, my się tym zajmiemy, my się na tym znamy, mamy doświadczenie, kontakty, wypracowane procedury, a wy idźcie pokopać piłkę i pojeździć na rowerach, tak jak przecież chciałyście od początku…

Tak to niestety wygląda, bo zdecydowanie wciąż zbyt duża grupa facetów w sporcie to ci, którzy nadal nic nie rozumieją. Przede wszystkim tego, że jeśli chcemy coś zmienić, to po prostu musimy to zmienić, a nie tylko symulować zmiany. Tymczasem trudno uwolnić się od wrażenia, że wychodzi nam to tak, jak temu kolesiowi ze starego dowcipu, który chciał poprosić żonę, żeby podała mu cukier, ale mu się niechcący wyrwało: „pół życia przez ciebie, jędzo, zmarnowałem”.

My udajemy, że coś zmieniamy, kobiety udają, że są zadowolone. Deklarujemy, że chętnie widzielibyśmy je ubłocone na trasie jakiegoś górskiego maratonu, ale jednocześnie drapiemy się w czuprynę, bo kto w tym czasie ugotuje obiad i ogarnie lekcje z dzieciakami? I tak jest do czasu, aż komuś się wypsknie jakiś „niewinny” dowcip. Wtedy się okazuje, że dla nas od początku to były tylko żarty, a one potraktowały tę zabawę nieco bardziej serio.

I niesmak pozostaje.

Fot. Scott Robarts / Flickr

Festiwal obłudy.

Kiedyś dziennikarz wiedział więcej ode mnie i decydował, która informacja jest wystarczająco wartościowa, by mnie nią zainteresować. Dziś 50 dziennikarzy 50-krotnie powtarza hejterski wpis pani Pawłowicz, uważając go za godnego mojej uwagi. Tym sposobem „walczą” z hejtem, bez ograniczeń udzielając mu głosu. To się raczej nie ma prawa udać.

Zanim wrócę do tematów sportowych pozwolę sobie na podzielenie się pewną refleksją, jaka nasunęła mi się w mijającym tygodniu. Trudnym, tragicznym, podniosłym – nie sposób kilkoma epitetami oddać wszystkich uczuć, jakie mi w ostatnich dniach towarzyszyły. Uczuć często z sobą sprzecznych, bo trudno uciec od tego, że minione kilka dni oprócz zadumy i żałoby obfitowało również w niezmierzone morze jadu, wzajemnej nienawiści i powszechnej obłudy, obecnych niestety po obu stronach tego głębokiego rowu, jaki od kilku lat nas dzieli.

Kiedy pod koniec lat 90. przekroczyłem po raz pierwszy próg katowickiej Gazety Wyborczej, byłem pełen przekonania, że uczestniczę w czymś ważnym. I choć wówczas zajmowałem się biznesową częścią tego przedsięwzięcia, a między redakcją a biurem reklamy istniała swoista szklana ściana, wielu z nas miało poczucie pewnego rodzaju misji. Gazeta była dla wielu ludzi nie tylko źródłem codziennych informacji, ale też animatorem wielu sfer życia: kulturalnej, sportowej, zdrowotnej i innych. „Szkoła z klasą”, „Rodzić po ludzku”, „Polska biega”, czy „Polska na rowery”, to tylko nieliczne przykłady kapitalnych projektów, których celem (i skutkiem!) była rzeczywista zmiana sposobu myślenia i postępowania ludzi. Miara ich zaangażowania w rozmaite projekty była wówczas wyznacznikiem sukcesu danego medium.

Przez ostatnie 20 lat obserwowałem z bliska, jak tamte czasy odchodzą w niepamięć, a media zupełnie przestają się interesować ludźmi, zajmując się w zamian niemal wyłącznie sobą. W dzisiejszym świecie człowiek ma znaczenie tylko wówczas, gdy staje się respondentem, deklarującym czytelnictwo, albo jednostką, wpisującą w okno przeglądarki adres strony (a jeszcze częściej: klikającą w serwowany w social mediach odnośnik, zwykle mający niewiele wspólnego z treścią, którą promuje). Realnych ludzi, do których adresowany jest przekaz, zastąpili „real users” – abstrakcyjny twór, zdefiniowany w instytucie badawczym, będący usprawiedliwieniem i celem funkcjonowania danego tytułu.

Miarą sukcesu mediów, oprócz ich zasięgu, stała się mityczna „opiniotwórczość”, mierzona liczbą cytowań danego medium przez inne. Piramidalna głupota, a jednocześnie pułapka, w której wszyscy tkwimy: media, karmiące swoich odbiorców naciąganymi faktami i ci nieszczęśni odbiorcy, którzy na bazie tych treści budują swoje wyobrażenie o świecie. Wyobrażenie, nie wiedzę, bo w zdecydowanej większości tekstów więcej jest wartościujących epitetów, niż rzetelnego opisu rzeczywistości. Przestało być ważne, co ktoś powiedział lub zrobił. Ważne, że było to „skandaliczne”, „niesamowite”, „mocne”, „dosadne” – różnice w opisie zależą tylko od tego, po której stronie politycznego muru opowiada się dana redakcja. Ale o co chodziło? W sumie nieistotne. Meritum wypowiedzi na ogół niezbyt dobrze wypada w SEO, a to tego typu narzędzia dziś wyznaczają reguły, o czym i w jaki sposób należy pisać. Są kliknięcia, jest zabawa, chociaż w istocie to ogon macha psem.

Rozwój kanałów społecznościowych jeszcze bardziej pogłębił postępujący kryzys wiarygodności mediów. Nowe platformy miały szansę stać się dla mediów miejscem, którego zawsze im brakowało: prezentacji i promocji atrakcyjnych i unikalnych treści, które publikują (bo wciąż zdarza im się produkować naprawdę wartościowe i pouczające materiały). Zamiast tego stały się areną nieustającej pyskówki i personalnych wycieczek między dziennikarzami. Konfrontacja opinii i sposobów patrzenia na rzeczywistość ustąpiły miejsca nieustającym próbom obrażenia adwersarza w 280 znakach. Opiniotwórczość? Wolne żarty. Dziś mało komu zależy na tym, żeby kogoś przekonać. Liczą się tylko pokonani.

Kiedyś dziennikarz był człowiekiem, który wiedział o świecie więcej ode mnie i miał niemal nieograniczony dostęp do informacji. To on podejmował decyzję, która wiadomość jest dla mnie z jakiegoś powodu istotna i którą warto mnie nią zainteresować. Dziś 50 dziennikarzy za rzecz godną mojej uwagi uważa 50-krotne udostępnienie hejterskiego tweeta pani Pawłowicz, z którego jedyny możliwy racjonalny wniosek dotyczy kondycji umysłowej samej piszącej. A oni o jego wątpliwą zawartość potrafią się jeszcze godzinami kłócić!

Wiele w ostatnim tygodniu padło słów o tzw. mowie nienawiści. Wiele deklaracji, że za wszelką cenę należy z nią skończyć. Wiele z tych deklaracji składali sami dziennikarze. Jeszcze ciało śp. Pawła Adamowicza nie zdążyło wystygnąć, gdy już trwały kłótnie o to, kto za tę mowę nienawiści w większym stopniu opowiada. Jeszcze na dobre nie zdążyliśmy się pogrążyć w zadumie i żałobie, a już ze szczegółami czytaliśmy o ludziach, którzy chcieli nam w niej przeszkodzić.

Zgoda: tej zbrodni i tego, co do niej doprowadziło, w żadnym wypadku nie wolno przemilczeć. Ale może szukanie winnych dobrze byłoby zacząć od siebie? Bo można w nieskończoność oskarżać polityków i politycznych celebrytów o ciągłe podgrzewanie polsko-polskiej wojenki, ale nie można uciec od tego, że to media i dziennikarze tym samym politykom bez ograniczeń dają głos i przestrzeń do toczenia tej walki.

W tym trudnym czasie bez wątpienia jednej z najlepszych recept na walkę z hejtem udzielił Szymon Hołownia, który na swoim facebookowym profilu, żegnając Pawła Adamowicza napisał tak:

„Hejt to nie jest opinia, pomówienie czy insynuacja (z gatunku: „no, ja nie wiem jak jest, ale różnie o nim mówią”) to nie jest żadna prawda, hejtowi i trollingowi trzeba po prostu odciąć tlen, którym jest dawanie mu pola do wypowiedzi. A że to kogoś wykluczy? To co? To wykluczy. Ja też jestem wykluczony od udziału w operacjach kardiochirurgicznych oraz lotach kosmicznych, bo nie mam kompetencji, nie umiem, nie wiem, nie znam się, to proste.”

Moja mama, gdy czasem dokuczano mi w szkole, mówiła po prostu: „nie zwracaj uwagi, pośmieją się i przestaną, gdy zobaczą, że już nikogo to nie bawi”. A my dzisiaj, zamiast – zgodnie z zaleceniem Hołowni – odbierać hejtowi tlen, rozbieramy każde zdanie na czynniki pierwsze, szukając w tym ukrytego sensu. Analizujemy hejterskie wypociny jak wiersze. I wciąż się dziwimy, że ich autorzy nie ustają w wysiłkach, bo kolejnym razem jeszcze bardziej nas zaskoczyć? Że wymyślają coś jeszcze głupszego?

W imię walki z „mową nienawiści”, w czasie, w którym tłumy gdańszczan stały na mrozie, by oddać hołd swojemu zamordowanemu prezydentowi, ta sama „Wyborcza”, z której stron płyną apele o to, by skupić się na czynieniu dobra, publikuje materiał, w którym robi wiwisekcję kolejnego hejterskiego, „szokującego” wpisu Cejrowskiego na Facebooku. Po co? Jaki efekt ma to przynieść? O jaką wiedzę ma mnie to wzbogacić? Co mam poczuć? W jaki sposób ma z tego wyniknąć jakieś dobro? Jak chcemy walczyć z hejtem, bez ograniczeń udzielając mu głosu?

Być może ktoś mi w tym miejscu zarzuci „symetryzm”, ale moim zdaniem obłuda nie ma barw partyjnych, między którymi można by szukać równowagi. A to ona jest dzisiaj najczęstszym „towarem”, jakiego dostarczają nam media i dziennikarze. Nie ma większego znaczenia, po której stronie sporu się opowiadają – stosowany mechanizm zawsze jest taki sam. Obie strony rzucają w siebie wciąż tymi samymi kamieniami. I żadna zmiana nie nadejdzie, dopóki nie przestaną.

Jeśli mamy na serio podjąć walkę z mową nienawiści, to chyba nie ma lepszej metody, niż ta, którą proponuje Hołownia: odciąć jej tlen. Tymczasem jedyne, co dzisiaj robimy, to coraz chętniej dzierżawimy jej nasze głosy i nasze łamy.

W ten sposób niczego nie zmienimy.

 

Foto: Flickr / The Real Duluoz

Zbyt poinformowani.

Jakiś czas temu, w jednej z wielu internetowych i niewiele w życie wnoszących dyskusji, użyłem sformułowania, że jesteśmy „zbyt poinformowani”. Nie pamiętam już dzisiaj, czy samo wpadło mi do głowy, czy gdzieś je zasłyszałem, to zresztą nie ma większego znaczenia. Ważne, że dziś wydaje mi się nader aktualne.

Informacja jeszcze nie tak dawno była cennym dobrem. „Kto ma wiedzę, ten ma władzę” – zwykliśmy mówić. Dziś przestała służyć opisywaniu świata i rozwojowi wiedzy, a stała się tanim budulcem, z którego każdy lepi swój świat takim, jakim chciałby go widzieć.

Nie potrzebujemy dziś wiedzy, potrzebujemy szybkiego newsa. Nie musi nawet być prawdziwy, bo i tak szybko przykryjemy go kolejnym. Nie musi nic objaśniać, bo w tej zabawie na ogół nie chodzi o to, żeby zbudować coś trwałego. Tym światem rządzi tylko jedna reguła: nasze musi być na wierzchu.

Trochę jak w karcianej grze w wojnę, która nie wymaga praktycznie żadnych umiejętności. Wystarczy, że na górze położymy mocniejszą kartę, żeby zebrać całą pulę. Prosta zasada: mam informację, to robię z niej natychmiastowy użytek. Wrzucam w social media, może chociaż przez chwilę będę dla kogoś „autorytetem”. Przecież „wiem”, bo gdzieś o tym przed chwilą przeczytałem. Wystarczy, że dołożę do tego jakieś zdanie od siebie, a i to nie za często. Czasem bardziej na miejscu będzie jakiś mocny epitet.

„Wiemy” dziś wszystko: o świecie, o polityce, o sporcie, o medycynie, o drugim człowieku, jego motywach, jego pragnieniach, jego czynach. Nieważne, czy prawdziwych, czy może zmyślonych, gdy to akurat pasuje do naszej „wiedzy”, którą musimy się podzielić z innymi. Jesteśmy szafarzami zasług i win – najczęściej innych ludzi, niezwykle rzadko swoich. Bo przecież „wiemy”. Przecież jesteśmy poinformowani.

Tak naprawdę nie wiemy nic.

I niczego w tym świecie i w życiu nie osiągniemy, dopóki nie zdamy sobie w końcu z tego sprawy.

Z dedykacją dla tych wszystkich, dla których cisza i zaduma nad śmiercią prezydenta Gdańska, pana Pawła Adamowicza, okazały się zbyt przytłaczające, by nie poczuli potrzeby „wyjaśnienia” światu, kto ponosi za to odpowiedzialność…

Sypnęło dobrem.

Do pełni szczęścia brakuje mi właściwie jeszcze tylko wygranej w Lotto, która pozwoliłaby mi pozałatwiać kilka spraw doczesnych i nie martwić się szczególnie perspektywami na przyszłość. Nie musi być wysoka, żeby mi się nie poprzewracało w głowie. Poza tym mam już chyba wszystko: dwie ręce, dwie nogi, głowę (chyba) na karku, kochającą kobietę, ciepły dom oraz prawie już dorosłe i wyszczekane dzieci, które (mam nadzieję) powinny sobie dać w życiu radę. No i pracę, która jest jednocześnie moją pasją. Więcej mi nie trzeba.

Ostatnie miesiące i tygodnie były dość intensywne, bo chociaż sezon kolarski się skończył i nie spędzałem już tak wielu godzin na oglądaniu, pisaniu i czytaniu relacji z wyścigów, to w „normalnej” pracy też działo się sporo, a pewne rzeczy dość mocno przyspieszyły. Mam wrażenie, że zbliżamy się do momentu, w którym „zapach papieru o poranku” nadal będzie dużą przyjemnością, ale przestanie być fetyszem, za pomocą którego wydawcy będą racjonalizować nieustające spadki sprzedaży swoich tytułów.

Tu mała dygresja, żeby nie wchodzić zbyt głęboko w szczegóły, ale rozjaśnić trochę moją filozofię: nie, papier nie zginie, prasa nie upadnie, a ludzie nadal będą kupować wydania drukowane, bo jeśli idzie o komfort czytania, to nie ma (i raczej długo nie będzie) takiej formy, która byłaby go w stanie zastąpić. Tyle, że ów komfort czytania zazwyczaj musi być poprzedzony komfortem nabycia, a z tym już nie jest tak różowo, bo:
a) żyjemy w wiecznym biegu i mamy coraz mniej czasu,
b) liczba punktów sprzedaży prasy drastycznie zmalała, a w tych, które zostały nie zawsze wszystko jest dostępne,
c) dystrybucja zrobiła się piekielnie droga, a na koniec zdarza się jeszcze, że wydawca cały sprzedany nakład musi wpisać w straty, bo po stronie dystrybutora ktoś źle pododawał cyferki i nagle w kasie zabrakło pieniędzy dla wydawcy (vide: np. problemy Ruchu).
Po to właśnie wymyślono tzw. prasę cyfrową: żeby czytelnikowi było wygodniej, a wydawca miał większą kontrolę nad tym, co produkuje.

Jedni eksplorują ten teren dość ostrożnie, jak np. Szosa, z którą pracujemy od samego początku jej wydawania, ale dla której wydanie cyfrowe jest jedynie formą uzupełniającą dla druku (chociaż konsekwentnie zdobywa coraz większą popularność i z wydania na wydanie coraz większa liczba użytkowników sięga po tę formę). Inni postanowili rzucić się od razu na głęboką wodę, zupełnie odcinając się od ciężaru dystrybucji druku i całkowicie zmieniając swoją filozofię działania.

Taką ścieżką poszedł Magazyn Bieganie, który od początku stycznia ukazuje się wyłącznie w wersji cyfrowej, ale już nie jako miesięcznik, a tygodnik. To była trochę jazda bez trzymanki, bo stawialiśmy ten projekt w rekordowym tempie (od pierwszej rozmowy do publikacji w App Store i Google Play upłynęły niecałe cztery tygodnie), ale taki sposób pracy ze zdeterminowanymi do działania ludźmi lubię najbardziej. A gdy dzisiaj patrzę na wyniki (uwzględniające pewną premię za to, że magazyn do końca stycznia dostępny jest bezpłatnie), satysfakcja jest jeszcze większa.

Ale co z tego ma użytkownik i po co zawracam tym głowę na „kolarskim” blogu? Chodzi o wygodę. O to, że bez wychodzenia z domu, bez szukania miejsca do zaparkowania i eksplorowania później półek w salonie prasowym, albo bez przeszukiwania czeluści Internetu w poszukiwaniu czegoś interesującego, można mieć dokładnie te same, wybrane przez redakcję, wiarygodne treści, sięgając nie dalej, jak do własnej kieszeni. Od potrzeby i pomysłu na czytanie ulubionej gazety do zagłębienia się w jej treści dzielą czytelnika trzy ruchy kciukiem. Tylko tyle.

Styczeń jeszcze się dobrze nie rozpędził, a już sypnął mnóstwem dobra. Najnowsza Szosa jest niemal w całości poświęcona regeneracji (tu mój szczery podziw dla redakcji, która w kompletnie martwej części sezonu zawsze znajdzie temat, który potrafi zająć człowieka na długie godziny). W Magazynie Bieganie dla odmiany temat trenowania w deficycie kalorycznym, przegląd aplikacji dietetycznych oraz sporo innych, ciekawych tekstów. Chociaż – co zabawne – pamietam nasze pierwsze rozmowy i założenia, że jako tygodnik wydania nie będą przesadnie obszerne. Okazuje się jednak, że gdy nie ma ograniczeń w objętości, a „ssanie” na rynku jest spore, to i tematów się znajdzie bez liku. Drugi numer pękałby w szwach, gdyby je tylko miał 😉

Mało? Jak ktoś nie może usiedzieć na miejscu i nosi go po świecie, to polecam jeszcze całkiem świeże Kontynenty – grudniowy numer również przebogaty i na długie, zimowe wieczory jak znalazł.

Piszę to wszystko po to, żeby sprostować pewne nieporozumienie, wynikające z opinii, która czasem do mnie trafia, a która jest całkowicie pozbawiona podstaw (i sensu). Kupując wydanie cyfrowe nie wyrządzasz krzywdy wydawcy. Wprost przeciwnie: działasz na jego i swoją korzyść. On otrzyma swoją zapłatę znacznie szybciej, niż po pół roku (tyle, a czasami nawet dłużej, płyną na konto wydawcy pieniądze z punktu, w którym kupujesz gazetę, oczywiście zakładając, że w ogóle kiedyś do niego dotrą). Dzięki temu szybciej będzie miał możliwość zrealizowania kolejnego materiału, który z wypiekami na twarzy będziesz mógł przeczytać.

Nie musisz się obawiać. Po prostu kupuj i czytaj.

Underdog – czyli jak dobrze zrobić przeciętny (niestety) film.

Raczej nie powinienem pozować na krytyka filmowego, bo znam się na tej robocie jak przeciętny Polak (czyli jestem fachowcem, bo od czasu do czasu czytuję Tomasza Raczka). Zresztą… nie ma co ukrywać, że na MMA znam się podobnie. Ale skoro trafiła mi się okazja pojawienia się na premierze „Underdog”, to postanowiłem podzielić się kilkoma wrażeniami, nie tak oczywistymi, jeśli wziąć pod uwagę, że na ogół marudzę prawie na wszystko.

Mając na względzie, że jest to w bardzo wielu obszarach absolutny debiut producentów, to jest to całkiem dobrze zrobiony film. Przede wszystkim: znakomicie zagrany. Tu niskie ukłony i dla Eryka Lubosa, który jest zdecydowanie najlepszym, co spotkało tę produkcję, i dla Janusza Chabiora, który nagle pojawia się zupełnie nie wiadomo skąd i natychmiast odmienia klimat obrazu, i dla Aleksandry Popławskiej, która… jest. I to wystarczy, by na ekranie zrobiło się cieplej. Mamed Chalidow też jest i w gruncie rzeczy najbardziej jest sobą, co można uznać za udany eksperyment. Gdyby próbował grać, to… ujmę to tak: Tomaszowi Kotowi jeszcze nie zagraża 😉

Zdjęcia również są świetne, a cały film jest bardzo dynamicznie zmontowany oraz – co w naszych warunkach dość nietypowe – całkiem dobrze udźwiękowiony. Nie mam pojęcia z czego to wynika, ale ilekroć jestem w kinie na polskim filmie, mam ochotę krzyknąć, żeby ktoś włączył napisy, bo zupełnie nie rozumiem, co ci ludzie na ekranie do siebie mówią. Tutaj pod tym względem jest całkiem dobrze.

Lepiej niż dobrze jest za to pod względem muzyki i tutaj duże brawa za odwagę, bo ścieżka dźwiękowa wcale nie jest oczywista. Czyli niekoniecznie tak, że małe polskie miasteczko, to od razu hip-hop, bit i niewyraźne rymy o przegranym życiu i szansie, która odjechała ostatnim pekaesem. Nic z tych rzeczy. Można tu usłyszeć nawet Ludovico Einaudi, czyli faceta, który skomponował kilka fragmentów muzyki do genialnych „Nietykalnych” z Omarem Sy. I co najlepsze: całość się świetnie broni.

Ale to by było na tyle, bo film ma też jedną, ale za to dość poważną wadę: potwornie słaby scenariusz. Ja wiem, że oczywiście najbardziej lubimy te melodie, które już znamy, ale niektóre sceny były niemal żyletką wycięte z „Rocky’ego”, podlane obficie Jackiem Danielsem i polską wódką, a następnie wklejone w mazurski krajobraz. Gdyby do ratusza w Ełku wiodły długie schody jak w Filadelfii, to jestem pewien, że filmowy „Kosa” wbiegłby po nich i na szczycie uniósł w górę dłonie.

Takich kalek z innych produkcji jest niestety więcej, ale trudno je nawet wszystkie przywołać, żeby niechcący nie opowiedzieć całej fabuły. W efekcie całość jest przewidywalna jak rozkład jazdy PKP: wiesz, że pociąg będzie opóźniony, tylko nie wiesz jak bardzo. Na element zaskoczenia raczej bym tu nie liczył.

Czy zatem warto? Można. Jak ktoś chce w dość łagodny sposób zetknąć się ze światem MMA, to jest to okoliczność atrakcyjniejsza, niż oglądanie bez odpowiedniego przygotowania walk w Polsacie. Głównie ze względu na Aleksandrę Popławską, która… jest. No i grę Lubosa, która jest bardzo.

No chyba, że walki w telewizji relacjonuje inny zestaw komentatorów, niż ci panowie, którzy robili to w filmie. W takim wypadku lepszy będzie Polsat, bo o tak drewniany komentarz (to zresztą również jedna ze scenariuszowych kalek) trudno nawet na zawodach w smażeniu jajecznicy.

Film od piątku w kinach. Przed premierą pojawiła się pewna aluzja do frekwencji na „Klerze”. Tak ją tutaj tylko zostawię, żeby nie zapomnieć, że padła 😉

Foto: YouTube

Nie płakałem za Kamilem. Czyli jeszcze słowo o „Sportowcu Roku”.

Zgodnie z utartą świecką tradycją początek roku przynosi nam różnego rodzaju rozstrzygnięcia wszelakich „naj” za rok miniony, w tym również zabawę najpopularniejszą, najbardziej prestiżową i o największym znaczeniu w polskim sporcie, czyli po prostu Plebiscyt Przeglądu Sportowego na „Sportowca Roku”. Zgodnie z tą samą tradycją rozstrzygnięcie nie zadowoliło wszystkich (bo i nie mogło), zatem nie powinno szczególnie dziwić, że już po ogłoszeniu finałowej dziesiątki tu i ówdzie rozległy się pomruki niezadowolenia, osiągając apogeum w chwili ogłoszenia zwycięzcy, którym okazał się siatkarz Bartosz Kurek.

Mnie osobiście ten wybór ucieszył, ale dlaczego – o tym nieco dalej, bo w sumie nie ma to większego znaczenia. Jest kilka rzeczy, które mnie nieustannie intrygują, choć dopuszczam też możliwość, że ja po prostu czegoś zwyczajnie nie rozumiem. Na początek jednak dwie uwagi natury formalnej.

Pierwsza: sam plebiscyt w swojej formule „publicznej”, czyli tej, która opiera się na głosach czytelników Przeglądu Sportowego (część tytułów przyznaje redakcja i tu trudno się doszukać większych kontrowersji), nie ma żadnych ostrych kryteriów wyboru. Odkąd ogłoszona zostaje lista nominowanych, można głosować całkowicie „po uważaniu” i argumentując swój wybór niepodważalnym „bo tak!”.

Z biznesowego punktu widzenia taka formuła ma sens, bo warto pamiętać, że oprócz zrobienia frajdy sportowcom cała ta zabawa ma przede wszystkim promować tytuł i markę najbardziej opiniotwórczego dziennika sportowego w Polsce. Obwarowanie plebiscytu precyzyjnymi kryteriami niosłoby z sobą ryzyko znacznego ograniczenia zasięgu plebiscytu, eliminując z niego kibiców okazjonalnych, którzy sportem niekoniecznie ekscytują się na co dzień, ale od czasu do czasu lubią sobie popatrzeć na ulubioną dyscyplinę. Mogę się założyć, że znakomita większość kibiców np. lekkoatletyki ma kontakt z dyscypliną wyłącznie podczas dużych imprez mistrzowskich oraz igrzysk. Podobnie jest z wioślarstwem, kajakarstwem, szermierką i niezliczoną liczbą innych dyscyplin, w których Polacy zdobywają medale. Brak ostrych kryteriów wyboru jest prawdopodobnie ukłonem w stronę tych kibiców.

Ale ta otwarta i nieostra formuła niesie z sobą również taką konsekwencję, że wyłącza jakąkolwiek merytoryczną dyskusję i argumentację. Kiedy więc czytam pełne rozczarowania tweety sportowych fachowców i dziennikarzy, w których przekonują, że „powinien wygrać Stoch”, ciśnie mi się na usta pytanie: „ale niby dlaczego „powinien”, skoro nie zostało określone absolutnie żadne kryterium, na podstawie którego głosujący mieliby weryfikować ową powinność?”. Skoro nie określiliśmy kryteriów i reguł, to nie wymagajmy od ludzi, żeby się nimi kierowali w wyborze. Skoro zaoferowaliśmy im dowolność wyboru, to wypadałoby tę dowolność uszanować, nie narzucając po fakcie tego, jak powinni byli głosować, skoro „powinien wygrać Stoch”.

Druga rzecz, która jest w istocie również konsekwencją tych nieostrych kryteriów, jakimi należałoby się kierować w wyborze, to tak naprawdę trudność w zdefiniowaniu tego, na jakiego sportowca de facto ludzie głosują. Do niedawna wydawało mi się, że decydującą jest miara popularności i aktualnych emocji, stąd zwyczajowa premia, otrzymywana często przez sportowców, których wyczyny rozgrzewają emocje w trakcie głosowania.

Ale przyjrzałem się raz jeszcze laureatom poprzednich edycji i zakołatało mi w głowie, że może chodzić tu o zupełnie inny czynnik, który okazuje się być decydujący w tej powszechnej formule głosowania: o „fajność”. Można toczyć długie i zupełnie bezowocne debaty o wyższości Kamila Stocha nad Bartoszem Kurkiem, ale podejrzewam, że w powszechnym odbiorze waga poszczególnych tytułów i sportowych osiągnięć nie ma większego znaczenia. Kurek poprowadził siatkarską reprezentację do drugiego z rzędu tytułu mistrzów świata, będąc przy tym po prostu „fajnym” kolesiem: trochę zadziornym, energicznym i bardziej wyszczekanym od skromnego, skupionego i sympatycznego, ale mimo wszystko nieco zbyt zamkniętego w sobie Stocha. Mogę się mylić, ale jak patrzę pod tym kątem na listę laureatów Plebiscytu PS z ostatnich 15-20 lat (czyli mniej więcej z okresu, w którym poza stałymi czytelnikami Przeglądu do głosu doszli „okazjonalni” kibice, korzystający z sms-ów, audiotele czy Internetu), to ta teoria składa mi się w jakąś spójną całość: wygrywali zwykle „najfajniejsi” z najlepszych.

Dla jasności: nie mam absolutnie nic przeciw Kamilowi Stochowi. Uważam go za sportowca absolutnie wybitnego. Ale wybór Bartka Kurka mnie bardzo ucieszył. Bynajmniej nie dlatego, że był „lepszy” od Kamila Stocha (zresztą… jak to do licha porównywać?).

Stoch w 2018 roku wygrał prawie wszystko, co było do wygrania: Turniej Czterech Skoczni, Kryształową Kulę, olimpijskie złoto. Wedle wszelkich kalkulacji osiągnął w ubiegłym roku znacznie więcej, niż rok wcześniej i niż w 2014 roku, gdy zwyciężał w wyborze na Sportowca Roku. Jedyne, czego nie udało mu się powtórzyć, to podwójne złoto na Igrzyskach. Ale suma zwycięstw rzuca na kolana. W porównaniu z nim Bartosz Kurek wygrał „tylko” Memoriał Huberta Wagnera i Mistrzostwa Świata, na których został wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem. Pojęcia nie mam, jak od strony formalnej porównać te wyczyny, ale pewnie waga przechyliłaby się na stronę Kamila.

Jest tylko jeden niuans, który sprawia, że sukces Kurka cieszy mnie bardziej. Stoch w ubiegłym roku nie wdrapał się na szczyt; on już tam po prostu był. Przez ostatnie lata konsekwentnie wypracowywał sobie rolę niekwestionowanego króla polskich skoków i całego sportu, któremu czasem zdarzają się słabsze dni (tym razem niefortunnie w trakcie głosowania), ale na którego zawsze można liczyć.

Bartosz Kurek dla odmiany pokonał bardzo długą i bardzo ciężką drogę ponownego udowadniania swojej wartości przed nowym selekcjonerem i starą publicznością, która w części zdążyła już wymazać go z pamięci. Z zawodnika, bez którego reprezentacja poradziła sobie w siatkarskim mundialu przed czterema laty, stał się ostoją nowej kadry, bez której drugie z rzędu, a trzecie w historii zwycięstwo w Mistrzostwach Świata nie byłoby możliwe. Pod tym względem rola Kurka wydaje mi się nie do przecenienia, a tytuł Sportowca Roku absolutnie zasłużony. Ale to wyłącznie moje własne kryteria. Bo ja osobiście najbardziej w sporcie cenię tych, którzy upadają, ale wciąż jeszcze mają siłę wstać. Żadne zwycięstwo mnie tak nie cieszy, jak podniesienie się po przegranej.

Na marginesie: też uważam, że Kurek jest „fajniejszy” 😉

Foto: Flickr / Grzegorz Jereczek

Sport za czarnym parasolem pana Ly.

Nie będę udawał, że znam się jakoś szczególnie dobrze na piłce nożnej, a jeszcze lepiej na zarządzaniu klubem piłkarskim. Nic z tych rzeczy. Niemniej od ponad dwudziestu lat kręcę się w okolicach zarządzania biznesem, trochę umów w życiu już widziałem, kilka podpisałem. Gorzkie owoce niektórych zbieram do dzisiaj, bo jedna z moich biznesowych przygód zakończyła się dość bolesną porażką. Zdarza się. Ale nie mam problemu ze spojrzeniem w lustro, bo zasłużone baty zbieram sam, a całą przygodę traktuję jako solidną lekcję od życia.

Tymczasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że polski sport w sferze organizacyjnej na wszelką naukę jest dość mocno impregnowany. Kłopot w tym, że skutki tej ignorancji niejednokrotnie spadają na innych: sportowców, trenerów, kibiców, pracowników klubów i tych wszystkich, którzy w sport wkładają z czystej pasji mnóstwo serca i czasu. Oni wszyscy na koniec dnia dostają od działaczy z liścia.

Nie zamierzam tu odtwarzać chronologii zdarzeń w Wiśle, bo napisano na ten temat już tak wiele i stworzono z tego tak mdłą operę mydlaną, że „Klan”, „Dynastia” i „W Kamiennym Kręgu” lada moment będą musiały zewrzeć szyki, by dać odpór tej wiślackiej telenoweli. Skupię się za to na kilku drobiazgach i paru konkluzjach, jakie z nich wynikają, a jak ktoś jest ciekawy całej historii, to polecam do śledzenia twitterowy profil Szymona Jadczaka, który od dość dawna tropi gangsterskie wątki w Wiśle Kraków i który całą tę sprawę zna chyba najlepiej. Szymon stworzył też coś absolutnie genialnego, układając mnóstwo informacji w swoisty ranking, prezentujący „dokonania” wszystkich, którzy przyłożyli rękę do zatopienia krakowskiego klubu. Szczerze polecam – naprawdę mocna rzecz.

W skrócie: 22 grudnia, w lobby pewnego hotelu, z dala od kamer i mikrofonów, sprzedano klub piłkarski Wisła Kraków. Dumnym nabywcą stało się konsorcjum zarejestrowanego w Luksemburgu funduszu inwestycyjnego Alelega, reprezentowanego przez niejakiego pana Vanna Ly, rzekomo członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, oraz Noble Capital Partner, brytyjskiego funduszu, reprezentowanego przez pana Matsa Hartlinga. Akuszerem tego kontraktu był niejaki Adam Pietrowski, podający się za piłkarskiego menedżera i legitymujący się zdjęciem ze Zbigniewem Bońkiem. Na temat wiarygodności wymienionych wyżej dżentelmenów nie będę się rozwodził, ponieważ znacznie lepiej ode mnie zrobił to w swoim felietonie Krzysztof Stanowski. Od siebie dodam tylko tyle (uwaga: spoiler alert!): nie uwiarygodniono ich wcale, a pojawiające się raz po raz informacje, jak ta poniższa, o umocowaniu pana Hartlinga, powodowały tylko coraz większy wytrzeszcz ze zdumienia.

To wszystko jednak nie przeszkodziło władzom Wisły w zawarciu umowy sprzedaży klubu, choć w tym momencie impreza dopiero zaczęła się rozkręcać i rozpoczęło się nerwowe oczekiwanie na przelew, który miał nadejść do 28 grudnia (taki był warunek umowy) i który – jak nietrudno się domyślić – nie pojawił się do dzisiaj.

Jeśli o mnie chodzi, to najciekawsza informacja w tej smutnej epopei pojawiła się w Sylwestra, kiedy to Towarzystwo Sportowe Wisła (dotychczas formalny właściciel klubu) opublikowało oświadczenie, w którym poinformowało, że w związku z zaistniałą sytuacją w dniu 31 grudnia „odbyły się spotkania Zarządu TS Wisła z przedstawicielami kancelarii prawnej, która analizuje zapisy w umowie sprzedaży Wisły Kraków SA”.

Nie, nie robię sobie jaj, możecie sprawdzić tutaj. 31 grudnia zarząd podjął się analizy umowy, którą podpisał niecałe półtora tygodnia wcześniej i na mocy której sprzedał nie wiadomo komu i nie bardzo wiadomo na jakich warunkach najcenniejsze (choć po uszy zadłużone) aktywo swojego majątku.

Gdybym był kibicem Wisły, w tym momencie poczułbym, że ktoś mi napluł w twarz (w gruncie rzeczy nie po raz pierwszy, ale to inna historia). Na chwilę obecną status jest taki, że TS Wisła nie ma pieniędzy, nie ma akcji swojej spółki, nie ma prezesa (pani prezes po akcie „sprzedaży” podała się do dymisji i zniknęła z pola widzenia), a właściwie nie wie, czy go ma, bo na mocy umowy, która nie wiadomo czy obowiązuje, domniemanym prezesem jest pan Pietrowski (ten od zdjęcia z Bońkiem), choć akuratnie pozostaje nieuchwytny. Ale co najlepsze: nie ma też inwestorów, w rękach których znajdują się akcje klubu, bo ci się znienacka zdematerializowali. Pan Vanna Ly najpierw rzekomo był w podróży, potem okazał się być przeziębiony, a ostatnie doniesienia są takie, że miał zawał. Zaiste jest to mało zabawna sytuacja, ale nie sposób tego skomentować inaczej, niż dając przestrzeń memom:

Reasumując: w ciągu kilku tygodni Wisła Kraków z jednego z bardziej zasłużonych klubów stała się jednym wielkim pośmiewiskiem.

No ale miały być konkluzje. Jedna jest taka, że gdy cała ta sprawa nabierała jeszcze rozpędu, żyłem mocno naiwną wiarą, że ktoś jeszcze zdąży się ogarnąć i zanim sprawy zajdą za daleko, walnie pięścią w stół i krzyknie coś w stylu: „czy was do końca powaliło?!”. Nic z tych rzeczy. Działacze brnęli dalej, kibice złorzeczyli dziennikarzom, którzy podważali wiarygodność „inwestorów”, PZPN się biernie przyglądał („nic nie możemy zrobić”), a prokuratura oglądała to wszystko jak serial na Netflixie, chyba nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę i że może warto zainterweniować, bo temat mocno śmierdzi. Ale może nie ma paragrafu na głupotę, a w całej tej sprawie ta najmocniej rzucała się w oczy, choć pytanie Stanowskiego o motywy całej tej hecy i prawdziwy powód próby przejęcia klubu wydają mi się dzisiaj ze wszech miar zasadne.

Drugi smutny wniosek z całej tej awantury jest taki, że polski sport na poziomie organizacyjnym jest wciąż kompletnie niedojrzały. Sprawa Wisły nie jest przecież pierwszym i odosobnionym przypadkiem. Warszawscy kibice jakiś czas temu przeżywali upadek Polonii, chwilę później bliższy kontakt z dnem celebrował Widzew, problemy miał ŁKS, w samej piłce nożnej bolesnych doświadczeń można by wymienić sporo. Niczego i nikogo to nie nauczyło.

Gdy niedawno opisywałem problemy Polskiego Związku Kolarskiego, zwróciłem uwagę na to, że w kolarskiej centrali wciąż nikt nie ma żadnego pomysłu na to, jak wyprowadzić związek z 12-milionowego długu, ale zarząd nie przestaje powtarzać, że „przecież pieniądze muszą się znaleźć”. Helou!? One się nie zgubiły, tylko je bez sensu przepieprzyliście! I się nie znajdą, tylko trzeba na nie solidnie i uczciwie zapracować!

Sport jest niezwykle trudnym biznesem, bo w dużej mierze opiera się na sprzedaży złudzeń i ulotnych emocji. Piłka nożna, w której często obraca się gigantycznymi kwotami (moim zdaniem niejednokrotnie demoralizującymi zarówno piłkarzy, jak i działaczy), wymaga pod tym względem jeszcze większej dojrzałości i odpowiedzialności, bo wielkie pieniądze lubią się tutaj łatwo pojawiać i równie łatwo znikać. Wszędzie tam, gdzie każdą złotówkę trzeba najpierw ciężką pracą wyszarpać, a potem trzy razy ją obejrzeć przed wydaniem, sytuacja bywa o wiele zdrowsza, a zarządzanie sportem znacznie bardziej odpowiedzialne. No ale zgodnie z ludzką naturą i zbójeckim prawem rynku: zawsze trzeba chcieć więcej. Tyle, że trzeba to też potrafić.

Chciałbym, żeby historia Wisły czegoś ludzi nauczyła, ale nie mam zbyt wielkich złudzeń. Ci, którzy dzisiaj być może podśmiechują się pod nosem z parasola pana Vanny Ly, w gruncie rzeczy zachowują się tak samo: udają, że świat ich nie widzi. Problem w tym, że oni w tej pozycji również nie widzą świata i często przestają rozumieć reguły, które nim rządzą. Pozostaje im wówczas tylko wiara w to, że „pieniądze muszą się znaleźć”. Tutaj się „znalazły”. Drobny szczegół, że prawdopodobnie nigdy nie istniały. Ale może za parasolem nikt nie zauważy?

Foto: Youtube / KRKnews