Carpe diem!

Czytam sobie komentarze po wczorajszym zwycięstwie Christophera Froome’a i z każdym zdaniem czuję coraz większą niechęć do ludzi. Nie ogarniam skali  bezrozumnego hejtu, jaki wylewa się na tego faceta. Czy naprawdę bycie kibicem i pasjonatem jakiegoś sportu daje nam prawo ferowania wyroków w każdej sprawie, która się z nim wiąże? Po to poświęcamy te godziny na oglądanie transmisji, żeby się później nadymać i udowadniać wszystkim wokół, jacy to jesteśmy mądrzy, bo „przywaliliśmy” człowiekowi, który nawet niespecjalnie może z nami podjąć dyskusję?

Nie, nie stałem się nagle fanem Froome’a. I nie uważam, by jego wczorajszy wyczyn miał moc przykrycia wszystkich wątpliwości, jakie się wiążą z jego startem w Giro. Niezmiennie twierdzę, że bez wyjaśnienia sprawy salbutamolu z Vuelty nie powinien był stawać na starcie tego i innych wyścigów. Ale stanął. Ktoś podjął taką decyzję, ktoś inny ją zaakceptował. W peletonie rozległ się w paru miejscach pomruk niezadowolenia, ale nikt przeciw tej decyzji otwarcie nie zaprotestował.

W naszym inkwizycyjnym zapale często zapominamy o kilku rzeczach. Po pierwsze o tym, że sport to na ogół struktura dość mocno zhierarchizowana, gdzie zawodnik jest tylko jednym z trybów całej maszyny. Może inaczej będzie w przypadku golfa lub szachów, ale wszystkie sporty drużynowe to na ogół spore struktury, w których każdy ma jakieś zadanie do wykonania i inny interes do ugrania. Zawodnicy – wbrew pozorom – nie są tu najważniejsi, bo ich przydatność na rzecz interesów zespołu jest dość mocno ograniczona w czasie. Jeśli kogoś dziwi, że Team Sky dokonuje dziwacznej (i – trzeba to jasno powiedzieć – nie zawsze uczciwej) ekwilibrystyki, w celu wykorzystania talentu Froome’a, to warto przypomnieć, że ma on „już” 33 lata. Jak długo jeszcze będzie się ścigał? Dwa lata? Trzy? Może pięć? A może jeszcze tylko rok, bo Dave Brailsford zadecyduje, że bardziej mu się opłaca inwestować w talent młodego (i tańszego) Bernala? Froome robi dokładnie to, co zrobiłby każdy z nas: łapie okazję, być może jedną z ostatnich. Chwyta dzień. Wczoraj pod Colle delle Finestre zrobił to samo: chwycił swój dzień. Najpiękniej od lat.

Po drugie: zapominamy o tym, że sport dla kibica jest tylko rozrywką. Emocjonującą i angażującą, ale nadal tylko rozrywką. Ważną tak naprawdę tu i teraz i w zdecydowanej większości przypadków nie mającą większego wpływu na nasze życie. Lubię czasem porównywać sport do kina, do którego chodzimy i płacimy za to, by przez jakiś czas dać się oszukać, zabrać w jakiś zupełnie fikcyjny świat, wyrwać nas na moment z nudnej codzienności, czasem rozśmieszyć, czasem przerazić, a czasem (niestety coraz rzadziej) czegoś o życiu nauczyć. W byciu sportowym kibicem nie chodzi o wiele więcej, dlaczego zatem traktujemy to tak śmiertelnie poważnie?

Zastanawiam się czasem, czy nie chodzi przypadkiem o to, że naszych bohaterów chcielibyśmy widzieć takimi, jakimi sami nie jesteśmy. Zabawne jest to, że oczekujemy od sportowców krystalicznej uczciwości, podczas gdy sami dla możliwości oglądania sportu niejednokrotnie naginamy reguły. Ilu jest pracodawców, którzy płacą za to, że w godzinach pracy ukradkiem (albo i całkiem otwarcie) zerkamy na transmisję w playerze? Dopóki nikt nas za to nie zwalnia z roboty, korzystamy z tej możliwości i łapiemy okazję. Chwytamy dzień. Bo ta rozrywka – na której przebieg nie mamy przecież najmniejszego wpływu – ma dla nas znaczenie zazwyczaj tylko tu i teraz. Przeżywamy to najsilniej, gdy oglądamy przekaz na żywo.

Nie, nie lubię poczucia bycia oszukiwanym. Chciałbym wierzyć, że życie wokół mnie toczy się zawsze według jasno ustalonych reguł, ale żyję już dostatecznie długo, by wiedzieć, że tak się po prostu nie dzieje. Nie lubię się na to godzić, ale czuję, że nie mam wielkiego wyboru. Staram się zatem żyć tak, żeby wyciągnąć z tego dla siebie najwięcej – i chyba specjalnie nie różnię się w tym od przeciętnego kibica. Może poza tym, że nie czuję tak silnej potrzeby oceniania innych.

Wybraliśmy sobie trudną do kibicowania dyscyplinę, genetycznie skażoną genem nieuczciwości, i to od samego początku jej istnienia. Ale kiedy czytam w Cyclingtips esej człowieka, który pisze, że boli go życie, gdy ogląda zwycięstwo Froome’a, to jestem bezradny, bo nawet nie mogę mu powiedzieć: „człowieku, zmień dyscyplinę”, bo oszustwo i doping są obecne nawet w szachach i brydżu. Dlaczego akurat od kolarzy mielibyśmy oczekiwać więcej? Przeżyliśmy Armstronga, przeżyjemy Froome’a i Brailsforda. Pozłościmy się chwilę, a potem nam przejdzie. Znajdziemy nowych idoli, ktoś inny nas zachwyci, ktoś inny rozczaruje – jak to w codziennym życiu, które tak naprawdę toczy się z dala od kolarstwa. Chleb z powodu zwycięstwa Froome’a raczej nie podrożeje. I nie potanieje, gdy się okaże, że wygrał nieuczciwie.

Na myśl o wczorajszej jeździe Christophera Froome’a przychodzą mi do głowy tylko te krótkie słowa: chwytaj dzień. To była naprawdę przepiękna jazda, ale jutro to przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Pojutrze zaczniemy oglądać kolejny wyścig. Za miesiąc zaczniemy inną dyskusję. Te wszystkie opublikowane artykuły, wpisy na blogach i zapiski w zeszytach nie będą już miały najmniejszej wartości. Może czasem się do nich uśmiechniemy, może sobie kiedyś powiemy, że byliśmy naiwni i głupi. Ale wtedy będziemy już robić zupełnie coś innego. Po co się mamy tym dzisiaj zadręczać?

 

Foto: Fabio Ferrari – Lapresse / Giro d’Italia

Uwięziona Niepodległa.

Mój szef ostatnio coraz częściej narzeka, że jakość mojego client service znacząco się obniżyła, bo przestałem ważyć słowa i zacząłem bez ogródek wytykać klientom ich zaniechania i popełniane błędy. Pewnie ma rację, kariery w dyplomacji to ja raczej nie zrobię. Ale z drugiej strony w ciągu kilku ostatnich lat pogrzebałem już tylu zadowolonych z siebie i przekonanych o własnej zajebistości klientów, że w którymś momencie przestałem ich liczyć. Przy okazji, niesiony ich wiarą, pogrzebałem też własną działalność, więc – pardon maj frencz – dyplomację mam gdzieś. Kiedy więc oglądam trasę tegorocznego Tour de Pologne i widzę na mapkach takie twory, jak „Premia SPEC. Premia Niepodległa Lotos”, to dziękuję losowi, że nie postawił na mojej drodze człowieka, który to wymyślił, bo pewnie zanim zdążyłbym się z nim przywitać, skończyłyby mi się przekleństwa.

Drogi sponsorze, panie i władco budżetu. Jeśli decydujesz się na finansowe wsparcie sportowego wydarzenia, to rób to – bardzo proszę – w taki sposób, żeby nie czynić go więźniem twojego braku wyobraźni. Jeśli stawiasz organizatorowi warunki, których jedynym celem jest wskazanie w raporcie do przełożonych, że zapewniłeś ekspozycję swojej marki na poziomie zyliona impresji i o miliardowym ekwiwalencie, to, przepraszam bardzo, ale twoja wiedza o marketingu jest na poziomie faceta, rozklejającego na przystankach i latarniach kartki z ogłoszeniami. I obawiam się, że jest on w swym działaniu skuteczniejszy, bo koniec końców sprzeda tę swoją kanapę, a ty nadal pozostaniesz człowiekiem bez wyobraźni na odpowiedzialnym stanowisku.

Sponsoring sportu to dość skomplikowana gra w win-win. Tyle, że są aż cztery strony, biorące udział w tej zabawie: organizator, uczestnicy, widzowie i sponsorzy. Każdy z tego dealu powinien wyjść zadowolony. Ale jeżeli jedna strona usiłuje zdominować pozostałe, to z dobrej imprezy i miłych wrażeń robi się ponury seans BDSM, w którym tylko jeden podmiot dobrze się bawi, a reszta usiłuje ukryć zażenowanie.

Tour de Pologne to dobra impreza, z potencjałem na świetną. Można marudzić, że trasa ciągle jest prawie taka sama, ale nie można zapominać, że to jest tylko siedmiodniowy wyścig, a nie trzytygodniowy tour. No i dysponujemy takimi górami, jakie mamy i taką infrastrukturą, jaką mamy. Fajnie, jakby Tour de Pologne mogło jechać od Bałtyku po Tatry, ale obawiam się, że niewiele jest miejsc, w których ten cały wyścigowy majdan i obsługę, liczoną w setkach osób, można by pomieścić na noclegi. Podobno jakiś czas temu jedna z ekip worldtourowych (bodaj Team Sky, ale nie dam się za to pokroić), rzuciła pomysłem, żeby się przesiąść do kamperów, uwalniając tym samym od hoteli i transferów, ale póki co pomysł zmaterializował się wyłącznie w formie zapisu na serwetce, więc jest jak jest.

Mamy zatem dobry i profesjonalnie zorganizowany wyścig, na który często przyjeżdża bardzo dobra obsada. Tu się kłaniam w pas Czesławowi Langowi i jego ekipie, bo naprawdę niewiele jest w tym kraju ludzi, którzy z taką determinacją od 25 lat inwestują swoją energię w sport, który po długim czasie posuchy ledwie kilka lat temu zaczął na nowo mościć się w świadomości kibiców. Tych ostatnich zresztą też mamy z roku na rok więcej i coraz bardziej zaangażowanych, choć wciąż warto szeptać ciche modlitwy o przyjazd Sagana, bo wtedy nasi południowi sąsiedzi przyjeżdżają tu liczniej i robią jeszcze lepszą robotę. W całym tym sportowym miksie jest tylko jeden element, który tym wszystkim wysiłkom z uporem maniaka obniża rangę, a całą imprezę zwyczajnie ośmiesza: sponsorzy.

To, że o naszym narodowym wyścigu od lat się mówi „tour de balon” nie jest – zakładam – pomysłem Czesława, tylko wynikiem finansowego szantażu i presji, wywieranej na nim przez „specjalistów” od marketingu. Z jednej strony nie ma się czemu dziwić, zdecydowana większość polskiego rynku reklamy działa wedle prostej reguły: „logo większe i na środek”. Ma być dużo i ma być tanio – aż dziw bierze, że ludzie potrzebują kilku lat studiów, żeby zrozumieć tylko to jedno krótkie zdanie. Większość ma na wizytówkach napisane „specjalista ds. komunikacji”, ale z pojęciem „komunikacja” nie kojarzy się im dialog, tylko jednostronne głoszenie: „my, my, my i tylko my”. Jest na naszym rynku kilka wyjątków, którzy odnajdują się w sponsoringu wydarzeń sportowych i potrafią na nim budować swoją wartość (Orlen, PZU, Lotto, 4F, Oshee i może kilka innych), ale cała reszta to marketingowe przedszkole specjalnej troski. Co gorsza: na ogół kompletnie pozbawione zdolności uczenia się od innych, choć nie trzeba przecież wielkiego wysiłku, żeby zobaczyć, jak na kolarstwie buduje swoją markę na przykład Skoda (żeby już nie sięgać po przykłady bardziej odległe, jak Movistar, LCL, Cofidis i wiele, wiele innych).

Kluczem do sukcesu w sponsoringu sportu jest dbałość o to, żeby wspierana impreza była postrzegana możliwie najlepiej. Pomysł, by tegoroczna edycja nawiązywała do rocznicy odzyskania niepodległości i opierała się o markę Niepodległa uważam za bardzo dobry – jest to przynajmniej jakaś opowieść, której tej ta impreza potrzebuje, by się mocniej zakorzenić w świadomości kibiców. Ale „Niepodległa Lotos”? Co to do cholery jest? Gramatycznie koszmarny bełkot, który psuje cały wizerunek i ośmiesza przekaz.

Sponsorzy imprez sportowych często lubią się nazywać „partnerami”. To, z czym mamy do czynienia, to niestety nie jest partnerstwo, tylko mało wyrafinowana forma ekonomicznej przemocy. Gwałt na organizatorze, na języku i na kibicach. Czy na pewno, drogi sponsorze, taki efekt zamierzałeś osiągnąć?

Legendowanie TDP

Błąkała mi się ta myśl pod czaszką od dobrych kilku tygodni i nie mogłem jej w żaden sposób zwerbalizować. Oświecenie przyszło – nie wiedzieć dlaczego – podczas oglądania relacji z Tour of California. Ale to nie tego wyścigu myśl ta dotyczyła, tylko naszego rodzimego Tour de Pologne. Przez długi czas się zastanawiałem, co z tym wyścigiem jest nie tak i czego mu brakuje, aż w końcu znalazłem odpowiedź: opowieści.

Nasza rodzima worldtourowa impreza ma wszystko, czego potrzeba: niezłą obsadę, dość ciekawą zazwyczaj trasę, całkiem długą tradycję, ale… nie idzie za nimi żadna legenda, która z roku na rok nadawałaby jej jakąś ciągłość.

Oglądamy od lat Tour de France, Giro, klasyki i na każdą kolejną edycję, lub każdy kolejny etap patrzymy jak na kolejny rozdział wciąż tej samej opowieści. Na Tour de Pologne patrzymy… (no, w każdym razie ja patrzę) jak na kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa i skończy, na rok o nim zapomnimy, a potem powróci: jako kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa, skończy i tak dalej… Jedyną rzeczą, która spina te kolejne odcinki są statystyki i lista zwycięzców.

Każdy z wielkich wyścigów zdążył przez lata obrosnąć dziesiątkami legend, które doskonale znamy i co roku odświeżamy: Bartali & Coppi, Saroni & Moser, Kanibal, bruki, LeMond & Fignon… Ale również te tragiczne, lub niezbyt chwalebne historie: Tom Simpson, Armstrong i wiele innych. To wszystko na koniec składa się w jakąś opowieść. Czasem mam wrażenie, że jedyną konsekwentną historię Tour de Pologne opowiadają balony reklamowe.

Oczywiście trochę przerysowuję, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak trudny jest polski rynek reklamowy, od lat funkcjonujący na bazie prostego briefu: „ma być dużo i ma być tanio”. Znalezienie sponsora na tak dużą imprezę z całą pewnością nie należy do łatwych zadań, a znalezienie takiego, który miałby pomysł na to, jak się promować, wykorzystując atuty kolarstwa, to jak szukanie stada jednorożców, pasących się wśród kwiatów paproci. Ale tu również wydaje mi się, że stworzenie wokół Tour de Pologne jakiejś legendy mogłoby te poszukiwania znacznie ułatwić. Tymczasem cały wyścig, jego trasa, a w konsekwencji także historia, są nieustannie zakładnikami partnerów i sponsorów. A w takich warunkach trudno cokolwiek budować.

Przyglądałem się niedawno z bliska temu, jak Izraelczycy zaadoptowali na swoje potrzeby legendę Bartalego. Powiedzmy sobie wprost: przemycający tajne dokumenty Gino Bartali ani nie był Żydem, ani nie miał bladego pojęcia o państwie Izrael, bo powstało ono dopiero kilka lat po wojnie. Był po prostu głęboko religijnym, dobrym człowiekiem, który nie godził się na dziejące się wokół zło. Izrael, planując swoją promocyjną strategię i opierając ją o kolarstwo, nie zrobił nic innego, jak tylko porządnie odrobił lekcję z marketingu: uczynił Bartalego ikoną, a wokół jego legendy począł od zera budować własną tradycję. Zabrali się do tego metodycznie i z żelazną konsekwencją. I sądzę, że nie będą musieli długo czekać na efekty. Ale mieli farta w jednym: trafił im się fundator, który kolarstwem żyje i który w nim widzi drogę do rozwoju własnego biznesu. Ze świecą takich szukać u nas.

Podoba mi się inicjatywa Mobilnego Muzeum Tour de Pologne – to świetny krok naprzód w budowaniu jakiejś historii. Ale wydaje mi się, że trzeba ją również spróbować jakoś na nowo opowiedzieć. Wśród 75 edycji wyścigu z całą pewnością znalazłoby się coś, na czym można by oprzeć taką opowieść: angażującą, wciągającą w dyskusję, pozwalającą się dotknąć i zarazić pasją. Muzeum złożone z gablot to dobry początek, ale – mam nadzieję – tylko początek. Zwracanie się do widzów w trybie oznajmującym może przykuć ich uwagę wyłącznie na chwilę. Pytanie jak wciągnąć ich w jakąś interakcję? Jak sprawić, by widzowie poczuli się częścią tego wydarzenia?

IMG_2917IMG_2919

Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem relację z Tour of California i odniosłem wrażenie, że te dwie imprezy wyglądają nieco podobnie: ciekawa trasa, dobra obsada, ale brak jakiejś spójnej opowieści. Tyle tylko, że TOC ją regularnie tworzy, budując wyścig wokół rodzimych kolarzy i chętnie pokazując kibiców, którzy się angażują w dopingowanie zawodników. I tego mi chyba w Tour de Pologne brakuje najbardziej: zaangażowania. Wciągnięcia widzów w tę zabawę i pokazania, że są częścią tej historii, a nie tylko masą, wypełniającą przestrzeń między barierkami i balonami.

Moja partnerka zapytała mnie kiedyś półżartem: „o czym jest ten wyścig, który tak wytrwale oglądasz?”. Nie miałem problemu, by odpowiedzieć po Tour de France. Ale nie bardzo wiedziałem, o czym było Tour de Pologne.

Do tego właśnie niezbędna jest jakaś historia, do udziału w której kibice będą chcieli dołączyć. Przyznaję, że nie mam jeszcze pomysłu, co by to mogło być. Ale może ktoś ma?

 

 

Visit Israel.

Sprawy mają się tak, że jakimś zupełnie dziwacznym zrządzeniem losu znalazłem się w Izraelu, na starcie 101. edycji Giro d’Italia. Za „dziwaczne zrządzenie losu” odpowiada izraelskie ministerstwo turystyki, które tę eskapadę zorganizowało, oraz redakcja Sport.pl, w której powstał pomysł, żeby wydelegować właśnie mnie. Wszystkim zaangażowanym w ten proceder z tego miejsca dziękuję i… oto tu jestem.

O tym, skąd wziął się pomysł, by Giro d’Italia rozpoczynało się właśnie w Jerozolimie napisałem dość obszernie tutaj, więc nie będę się powtarzał. Co prawda przedwczoraj na kolacji poznałem jeszcze jeden powód, ale tymczasem zachowam go dla siebie i na lepszą okazję… 😉

O stronie sportowej również zdążyłem już popełnić jeden materiał, więc jeśli ktoś jest zainteresowany tym, jak widzę rozpoczynający się właśnie wyścig – zapraszam tędy.

Tymczasem kilka słów o tym, co tutaj przez pierwsze dwa i pół dnia zobaczyłem i doświadczyłem, bo choć w sumie w życiu widziałem już niemało, to te wrażenia ciągle wymykają się prostym regułom, dzięki którym na co dzień jakoś ogarniam rzeczywistość.

Po pierwsze: przyjechałem tutaj z jakimś wyobrażeniem miejsca, do którego jadę. Mam takie zboczenie, że nigdy nie studiuję przewodników i nie robię sobie listy miejsc i zabytków, które muszę zobaczyć. Nie po to też jadę na drugi koniec świata, żeby się nie dać zaskoczyć, bo wszystko wcześniej widziałem w Google Street View. Zamiast stać w kolejce do kasy, a potem w drugiej kolejce do eksponatu, z opisu którego być może się dowiem, jak ludzie żyli w przeszłości, wolę sobie godzinę posiedzieć w kawiarni i sącząc kawę popatrzeć, jak ludzie żyją dzisiaj. Wyobrażałem więc sobie pustynny kraj i surowe, ciasno zabudowane, kamienne miasta, pełne sklepów z dewocjonaliami (choć jak się dobrze zastanowić, to tylko jedna religia na swoich symbolach robi solidny biznes – ale to temat na inną dyskusję). Wyobrażałem sobie cichych i pogrążonych w zadumie ludzi, skromnie ubranych i stanowiących ostry kontrast z krzykliwą, kolorową i dość nachalną kulturą arabską.

W tym miejscu jedno zastrzeżenie: nie zamierzam poruszać w tym wątku kwestii politycznych i roztrząsać, czy Izrael jest okupantem w Palestynie, czy nie i jaki w związku z tym powinienem mieć stosunek do goszczących mnie ludzi. Zbyt mało na ten temat wiem, żeby się tutaj wymądrzać, a nie chcę budować własnej opinii w oparciu o przekaz jednej strony. Owszem, czytałem np. „Drzewo migdałowe” i jeszcze parę innych książek, ale uważam, że poznawanie prawdy nie polega na wyliczaniu średniej z dwóch odmiennych punktów widzenia. Obiecałem sobie, że po powrocie do Polski poszukam na ten temat możliwie obiektywnych źródeł. Tyle.

Wracam zatem do moich wyobrażeń i ich zderzenia z rzeczywistością, które okazują się mieć tylko jeden, niewielki zbiór wspólny: Stare Miasto. Tam się mniej więcej wszystko z sobą zgadza. Ale poza murami… witamy w realnym świecie.

Po pierwsze: Jerozolima, którą zobaczyłem, jest bardzo nowoczesnym i zielonym miastem. Tu ciekawostka: wszystkie budynki w Jerozolimie z mocy prawa muszą być wykończone tym samym materiałem: wydobywanym na miejscu kamieniem jerozolimskim. Prawo to wprowadzili w latach 20. XX wieku Brytyjczycy, zarządzający wówczas Jerozolimą, a ich decyzję sprowokował boom budowlany, który nastąpił, gdy na ziemie obecnego Izraela zaczęły masowo napływać tysiące Żydów z całej Europy. Nieszczególnie podobało się to Arabom, więc cwani Wyspiarze wykombinowali, że skoro kamieniołomy i obróbka kamienia były w rękach arabskich rzemieślników, to powinni być zadowoleni z monopolu na budowlankę. Koniec końców zadowoleni byli wszyscy: Arabowie mieli zapewniony stały dochód, Żydzi mogli mieszkać w nowych domach, a Brytyjczycy mieli w Świętym Mieście święty spokój. Prawo to obowiązuje do dziś, czego efektem ubocznym jest wizualnie spójna architektura całego miasta. Jeśli do tego dodać, że ta zabudowa nie jest przesadnie gęsta, a każdy skrawek wolnej przestrzeni wypełnia zieleń, Jerozolima okazuje się bardzo przyjemnym miejscem do życia.

Jest i niestety łyżka dziegciu: to piękne miasto paraliżują potworne korki, bo Izraelczycy – podobnie zresztą jak Polacy – nawet po gazety do kiosku najchętniej jeżdżą samochodem.

Po drugie: żyją tutaj niezwykle życzliwi i pogodni ludzie. I to nie jest wyłącznie kwestia tego, że jako goście ministerstwa turystyki jesteśmy tu dość mocno rozpieszczani, bo mam tego świadomość. Ale pierwszego dnia pobytu poszedłem sobie na krótki, samotny spacer po Jerozolimie, żeby kupić kartę do modemu. W zwykłej, małej, ciasnej budce, oferującej badziewie do telefonu znalazłem człowieka, który najpierw mnie dokładnie przepytał na okoliczność tego, do jakiego urządzenia potrzebuję karty, jak intensywnie zamierzam ją wykorzystywać, jak długo planuję pozostać w Izraelu i czy zamierzam wrócić, żebym nie musiał drugi raz płacić za starter. Potem załadował kartę do modemu, poprosił o sprawdzenie, czy działa i dopiero wtedy poprosił o płatność. A kiedy terminal trzykrotnie odrzucił moją kartę (co się tutaj podobno zdarza dość często i nie ja jeden miałem podobny problem), facet wskazał mi drogę do najbliższego bankomatu. Modem z aktywną, ale nie opłaconą jeszcze kartą miałem już w plecaku. Gdy go spytałem, czy chce moje prawo jazdy dla pewności, że wrócę, spojrzał na mnie jak na przybysza z kosmosu i zapytał: „a dlaczego miałbym ci nie wierzyć, że wrócisz?”.

Są to też ludzie, którzy zarażają swoim entuzjazmem. Bez tego chyba nie udałoby się tu zorganizować takiego przedsięwzięcia, jak Giro, ale tu na każdym kroku spotyka się ludzi, którzy najpierw z uwagą cię słuchają, a później z ogromnym zaangażowaniem opowiadają o swojej pasji. Miałem przyjemność poznać osobiście Sylvaina Adamsa – człowieka, który to izraelskie Giro wyśnił i właśnie swój sen realizuje. Dzień przed startem tego gigantycznego przedsięwzięcia miał czas dla wszystkich. I w kilku zdaniach opowiedział mi o tym, jak postrzega sport i jak ważną widzi w nim rolę w budowaniu społeczności. Nie tylko lokalnej, ale również międzynarodowej. Rozmawialiśmy kilka minut, a zdążył mi opowiedzieć również o kolejnej wizji: zorganizowania wyścigu na kształt „Tour of Israel”, również z udziałem sąsiednich krajów arabskich. Podobno wysłał im już zaproszenia do rozmowy o tym pomyśle i ma nadzieję któregoś dnia usiąść przy stole z dzbanem herbaty i pogadać o tym, co mogli by razem zrobić. Jak widzę jego energię, to jestem pewien, że się mu uda.

Jako goście specjalni nie czujemy się tu specjalnie traktowani, ale za to mieliśmy szansę zobaczyć coś, czego żaden turysta w Jerozolimie jeszcze nie oglądał: odkryty zupełnie niedawno starożytny tunel, biegnący od murów Jerozolimy do sadzawki Siloe. Wybudowany prawdopodobnie jeszcze za czasów Heroda i ukryty pod główną ulicą Miasta Dawida, miał być drogą ucieczki w razie potrzeby ewakuowania miasta. Dziś odkrywana jest zarówno dawna główna ulica, położona prawie 8 metrów pod dzisiejszymi zabudowaniami, jak i ów tajemniczy tunel. I znowu: pasja, z jaką burmistrz Miasta Dawida opowiadał o tym odkryciu i przedsięwzięciu, jest zaraźliwa.

Izraelczycy mówią o sobie, że wszyscy czują się ofiarami tego niepotrzebnego i niekończącego się konfliktu. Chcą normalnie żyć, pracować, wieczorami siedzieć w knajpie, bawić się, tańczyć i jeździć na rowerze, kiedy im przyjdzie na to ochota. I robią to, a pomysł sprowadzenia do Izraela Giro powstał między innymi po to, żeby świat mógł tę normalność zobaczyć.

Jest nas tu 22 dziennikarzy z różnych stron świata, od Australii, przez Niemcy, Austrię, Hiszpanię, Danię, aż po Kanadę i USA. Z Polski jesteśmy tylko we dwójkę. Z całej tej grupy tylko dwie osoby były w Izraelu już wcześniej, cała reszta jest po raz pierwszy. Wszyscy jak jeden mąż deklarują, że jeszcze kiedyś tu wrócą. I nie, to nie są uprzejme odpowiedzi na pytania naszych gospodarzy. To są rozmowy między nami: w busie, przy kolacji, w hotelowym lobby, czy w biurze prasowym. Każdy z nas zobaczył tu coś zupełnie innego, niż się spodziewał.

To nie jest impreza dla polityków. Nie było tu żadnego przecinania wstęgi i armii urzędników, ściskających dłonie kolarzy. W czasie, gdy trwała ceremonia prezentacji ekip, na scenie nie pojawił się żaden urzędnik. Minister Jerozolimy pokazywał w tym czasie miasto jakiejś grupie gości. Minister turystyki planował pójść na rower. A Sylvain Adams kręcił się wśród ludzi, ubrany w kolarską koszulkę.

I to prawda, że politycy pełnią swój mandat z wyboru tych samych ludzi, którzy później mówią, że ten cały polityczny konflikt stawia ich w sytuacji, w której czują się jego ofiarami. Ale nikt tu nie głosuje na polityków, którzy deklarują ostateczne militarne rozwiązanie kwestii palestyńskiej. Wszyscy obiecują pokój. Problem w tym, że z realizacją tych obietnic ciągle jest jakiś problem. Ale widocznie politycy na całym świecie są do siebie dość podobni…