Ale to już było…

Nie ma właściwie dnia, by ktoś nie wrzucił w media społecznościowe aktu strzelistego o tym, że jak już koronawirus sobie pójdzie i wszystkie wyścigi na powrót ruszą, to wtedy nagle włączymy telewizory i będziemy się w nie gapić tak długo, aż życie wróci na właściwe tory.

No cóż… Nie chciałbym znowu zabrzmieć ja Smerf Maruda, ale to nie takie proste. Rzeczywistość bywa niestety rozczarowująca. I nie mam w żadnym wypadku zamiaru pozbawiać ludzi nadziei, ale mimo wszystko czasem warto wyjść poza własną bańkę i zrozumieć pewne mechanizmy.

Abstrahując od tego, czy przerwany sezon w ogóle się na nowo rozpocznie (tutaj pisałem nieco więcej o tym, dlaczego to niekoniecznie musi się udać), powtarzanie zaklęć, że wszyscy będziemy tak wygłodniali sportu, że raz dwa odrobimy wszystkie poniesione straty, to… no właśnie: tylko zaklęcia. Jeśli mnie pamięć nie myli, to w czasach świetności dawnego „Przekroju” była taka rubryka „Prosimy nie powtarzać”. Znakomicie się te wróżby do niej nadają.

Dlaczego?

Zacznijmy od tego, że oglądalność telewizji nie działa jak kurek z wodą, który możemy na moment przykręcić, a po ponownym odkręceniu woda popłynie dawnym strumieniem. Ubolewam na tym, bo w końcu sam w tej telewizji pracuję, ale zdaję sobie sprawę z tego, że powrót do wyników z przełomu lutego i marca (o wynikach ubiegłorocznych nie wspominając), będzie kosztował nas nieprawdopodobnie dużo pracy. I na pewno nie stanie się to wszystko jak za naciśnięciem guzika.

W dużym uproszczeniu: oglądalność bazuje na całej masie bardzo skomplikowanych procesów, ale jednym z nich jest coś, co dla jasności (nomen-omen) obrazu można nazwać przyzwyczajeniem. Tymczasem właśnie jesteśmy w sytuacji, w której ludzie swoje przyzwyczajenia zmieniają: więcej czasu spędzają w Sieci, może (oby!) trochę więcej czytają, a najprawdopodobniej zamiast sportu oglądają po prostu znacznie więcej seriali.

Netflix nie zniknie, kiedy wystartuje Tour de France. I raczej z dnia na dzień nie ograniczy swojej oferty programowej, żebyśmy się mogli nacieszyć sportem. Do sportu wrócą tylko najbardziej zdeterminowani. A z punktu widzenia chcących odrobić poniesione straty sponsorów, będzie to grupa zdecydowanie zbyt mała.

Na marginesie: pewnym pocieszeniem jest to, że w czasie izolacji coraz większa liczba odbiorców sięga w Internecie po treści płatne, co daje jakąś nadzieję, że np. Eurosport część strat poniesionych z tytułu niezrealizowanych praw odrobi w Playerze. Ale to ciągle będzie kropla w morzu…

Wracając do przykładu Tour de France: największy i najbardziej medialny wyścig świata nieprzypadkowo odbywa się zwykle w lipcu. I nieprzypadkowo jest oglądany nie tylko przez fanów kolarstwa. Tour de France w dużej mierze monetyzuje się dzięki temu, że oglądają go całe rodziny, planujące wyjazd na wakacje. Ta ekspozycja przekłada się z kolei w jakimś stopniu na to, że Francja od lat jest najchętniej odwiedzanym krajem świata, a znakomita część z prawie 89 milionów turystów pojawia się nad Loarą między lipcem a wrześniem. Najwięcej w sierpniu. Tegoroczny TDF planowany jest tymczasem na wrzesień.

Druga sprawa to fakt, że obecny (i nadchodzący!) kryzys nie dotyka tylko sportu, ale całych gospodarek. Zresztą dość jednoznacznie wypowiedziała się na ten temat pani minister sportu we Francji, która bez ogródek oznajmiła, że sport w tym roku nie będzie najważniejszy. Jak sprawdzałem przed chwilą, to wciąż była jeszcze ministrem, więc chyba coś jest na rzeczy…

Jedną z przykrych konsekwencji tego kryzysu będzie najprawdopodobniej utrata pracy przez dużą liczbę ludzi. Nawet zakładając dość odważny scenariusz, że ludzie na bezrobociu będą mieli więcej czasu na oglądanie wyścigów (lub w ogóle sportu), prędzej czy później nie będzie się dało uciec od tego, że ta grupa widzów będzie dysponowała znacznie mniejszą siłą nabywczą. A taka oglądalność, która nie przekłada się na realizowane później zakupy, jest sponsorom sportu przydatna jak świni siodło: fajny gadżet, tylko niezbyt praktyczny. A w każdym biznesie prędzej czy później chodzi o pieniądze.

Takich niuansów jest więcej, by przywołać choćby przykład z naszego rodzimego podwórka i wciąż realne widmo wycofania się CCC ze sponsorowania kolarskich drużyn. Bardzo bym nie chciał, żeby do tego doszło, ale to również nie jest tak, że jak u progu jesieni włączymy telewizory, to zaraz potem pobiegniemy do sklepów po wiosenne i letnie obuwie. Tego typu straty każda firma będzie odrabiała latami.

Last but not least: odbudowywanie ekspozycji i odrabianie strat sponsorów nie będzie również łatwe z technicznego punktu widzenia. Znakomita część wydarzeń sportowych będzie się odbywała w tym samym czasie, a ani telewizyjne anteny, ani czas widzów nie są z gumy. Oczywiście telewizje mogą uruchomić dodatkowe pasma, żeby obsłużyć w jednym czasie np. Giro d’Italia, Il Lombardię i Roland Garros. Ale oglądalność nie jest jedynym parametrem, branym pod uwagę w rozmowach z reklamodawcami. Liczy się również np. tzw. udział w rynku, a gdy kanały się magicznie rozmnożą, to udział każdego z nich w całym torcie proporcjonalnie się zmniejszy. I tak dalej…

Nie piszę tego wszystkiego po to, żeby kibicom sportu odbierać jakąkolwiek nadzieję, bo sam bardzo liczę na to, że już za moment wrócę do normalnej pracy i będę w niej spędzał długie godziny, żeby to wszystko, o czym wszyscy marzymy, przynajmniej w części mogło się spełnić.

Ale nie eskalujmy zbyt mocno oczekiwań i w miarę możliwości ograniczmy kolportowanie w Internecie nieprawdziwych informacji, że już niebawem wszystko będzie po staremu. Nie będzie. Zmieni się wszystko. Sport i jego percepcja również.

Zamiast tworzyć nierealne scenariusze, warto się raczej zastanowić, jak ten sport w przyszłości powinien wyglądać. Na jakie poświęcenia jesteśmy gotowi, żeby go nadal na takim poziomie utrzymywać. Bo że prędzej czy później odejdzie do lamusa model oparty o taki sponsoring, jaki dzisiaj znamy, tego jestem więcej niż pewien.

Foto: Flickr / brad 28

Aktywność z ograniczoną odpowiedzialnością

Pasjami uwielbiam stwierdzenie: „nie czytałem, ale moim zdaniem…”. Ewentualnie: „artykuł mi się urwał po kilku zdaniach, ale zgadzam się, że…”. No i klasyczne: „nie czytam tego szmatławca!”. Szanuję. Zwłaszcza ten wewnętrzny imperatyw, który zmusza człowieka do podzielenia się tą informacją ze światem. Ale ja nie o tym, choć do kwestii wewnętrznego przymusu jeszcze za moment wrócę.

Justyna Kowalczyk w swoim felietonie podzieliła się dość gorzką refleksją, że w tak ważnym momencie, który dotknął nie tylko sportowców, ale również wielu aktywnych amatorów, nikt z możnych świata sportu o tenże sport nie zawalczył.

W pewnym sensie jest to zrozumiałe. Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, w jakim stopniu zawodowy sport w Polsce uzależniony jest od polityki. Ale jednocześnie wielu z nas wysuwa na co dzień żądania, żeby spółki skarbu państwa inwestowały w sport jeszcze więcej i więcej.

Wystarczy spojrzeć w stronę toru kolarskiego w Pruszkowie i poczytać opinie o tym, jak – zdaniem wielu ludzi – sprawa wielomilionowego długu PZKol powinna zostać rozwiązana. „Minister powinien ten dług po prostu spłacić”. Alternatywnie: „powinien go przejąć (państwowy) COS”, albo „Orlen nie powinien był wycofywać się ze sponsoringu”. I tak dalej.

Jak okiem sięgnąć niemal cały profesjonalny sport w tym kraju jest w większym lub mniejszym stopniu przynajmniej pośrednio zależny od państwowych pieniędzy. Kto miałby w takiej sytuacji bronić sportu przed decyzjami rządzących? Kto odważy się warknąć na rękę, która go karmi?

Jeśli spojrzeć na decyzyjny chaos, jakim niemal każdego dnia częstuje nas miłościwa władza, obraz naszej rzeczywistości staje się jeszcze bardziej ponury. Bo oto nie dość, że w żaden sposób nie wyeliminowaliśmy najważniejszego zagrożenia, z którym – przynajmniej w teorii – próbujemy walczyć, to jeszcze doprowadziliśmy do sytuacji, w której nagle otwarto przysłowiowe klatki i wypuszczono zgłodniałych ruchu ludzi, bo sobie poszli pobiegać. W maseczkach. Ryzykujących własnym zdrowiem, by się nie zarazić i nie zaryzykować zdrowiem. Trudno o większy absurd, a podejrzewam, że to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo. Tradycję w stawaniu na skraju przepaści i robieniu kroku naprzód mamy w końcu dość bogatą.

Zasadniczo zgadzam się z tezą, którą postawiła Justyna, ale rozwinąłbym ją jeszcze w nieco innym kierunku. Mnie osobiście w tym wszystkim zabrakło ludzi sportu, którzy by powiedzieli reszcie, jak zadbać o siebie w sposób odpowiedzialny i mądry.

Kiedy przed miesiącem opublikowałem tutaj tekst o bieganiu za rzucanym przez władzę patykiem, będący w istocie krytyką naszego powszechnego konformizmu i braku społecznej wrażliwości i odpowiedzialności, posypały się zewsząd gromy, że się niepotrzebnie czepiam, bo przecież prawo „pozwala” na aktywność, więc ludzie będą biegać i jeździć. Bo mogą. W prywatnej korespondencji dostałem za to sporo wiadomości, z których wynikało, że ludzie zasadniczo zgadzają się z tym, co napisałem, ale brakuje im podobnego zdania ze strony sportowych autorytetów.

Sportowcy tymczasem albo wdali się dyskusję o meandrach interpretacji rządowych rozporządzeń, albo – jak napisała Justyna – „popłynęli z prądem” i zaczęli pracę nad swoim core stability.

Zabrakło tylko jednego: prostego i zdecydowanego przekazu z jakiego właściwie powodu to robią. Wszelkie wyjaśnienia zastąpiono hasztagiem #zostańwdomu. Dobre i to, choć ludzie wciąż nie rozumieli, dlaczego właściwie mają siedzieć w domach, skoro władza otwiera im furtkę do wyjścia na zewnątrz. Inna sprawa, że za tą furtką zwykle czekał patrol policji, ale wtedy dyskusja schodziła na zupełnie inny temat. O istocie sprawy nie mówił właściwie nikt.

Być może jest to moja prywatna fiksacja, ale w sprawach związanych ze zdrowiem nie zwykłem ufać ani władzy, ani ludowej mądrości. Za grosz nie wierzę rządzącym, którzy najpoważniejszy od ośmiu dekad kryzys próbują wykorzystać do umocnienia swojej władzy. Nie wierzę w skuteczność podejmowanych przez nich decyzji, które nie służą wyłącznie jednemu celowi: walce z epidemią. W tej materii wierzę wyłącznie lekarzom i naukowcom. Wnioski staram się wyciągać bezpośrednio z liczb i analiz, w żadnym wypadku z ich domorosłych interpretacji. A liczby na razie mówią właściwie jedno: w walce z pandemią sukces jest wciąż przed nami.

Brakuje mi głosu jakiegokolwiek autorytetu, którego w końcu posłuchałaby nasza władza, zamiast się miotać między skrajnie głupimi rozwiązaniami, jak choćby sławetne zamykanie lasów. Brakuje mi wizji, w oparciu o którą można zbudować jakąś konkretną strategię: „na taki czas ograniczamy określonego rodzaju aktywność, takie i takie rozwiązania chcemy zastosować, w takim terminie chcemy osiągnąć określony efekt”.

Tak, jak zrobili to chociażby Czesi, którzy skupili się tylko na jednym: opanowaniu kryzysu. Oni swój sukces już osiągnęli, przynajmniej częściowo. I właśnie wracają do wciąż ograniczonej, ale względnej normalności.

A my? Wciąż tak naprawdę nie wiemy na czym stoimy. „Do odwołania” – to nasza jedyna strategia i jedyny pewny termin.

Wiele się u nas mówiło o „modelu szwedzkim”, w którym władza bardzo ostrożnie gospodaruje wszelkimi ograniczeniami. Nie podejmuję się dyskusji o tym, czy ów model okazał się sukcesem, bo na razie ani liczby o tym nie świadczą, ani sami Szwedzi nie są do końca przekonani, czy podjęte w ich imieniu decyzje były tymi, których oczekiwali. Przywołuję ten przykład z innego powodu: do wprowadzenia „modelu szwedzkiego” nie trzeba zbyt wielu administracyjnych decyzji. Wystarczy zacząć zachowywać się jak Szwedzi, którzy bez rozporządzeń ze strony rządzących w ogromnym stopniu ograniczyli się sami. My nadal biegamy za rzuconym patykiem i czekamy na wieści, jakież to nowe fascynujące rozwiązanie jutro lub pojutrze zaproponuje nam władza.

Za stwierdzeniem Justyny, że „nikt o sport nie zawalczył” kryje się dla mnie jeszcze jedno przesłanie: nikt nie powiedział, jak w tej sytuacji uprawiać go mądrze. Zresztą nie tylko w czasie pandemii, ale również na co dzień.

Wśród wielu argumentów broniących uprawiania sportu za wszelką cenę i mimo wciąż realnego zagrożenia, najczęściej pojawia się ten, że ludzie po prostu „muszą”.

Rozumiem rzecz jasna wszystkie korzyści, jakie płyną z przewietrzenia sobie głowy. I doskonale zdaję sobie sprawę, że endorfiny i adrenalina mają właściwości uzależniające. Ale kiedy aktywność staje się przymusem, zapala mi się jakaś ostrzegawcza lampka. Kiedy nałóg zaczyna rządzić naszym życiem, bez względu na to jak dobrze uzasadniony, staje się zwyczajnie groźny. Dla więzów rodzinnych, dla portfela i dla otoczenia.

Dla mnie osobiście jakikolwiek przymus stoi w całkowitej sprzeczności z przyjemnością. Może właśnie dlatego uparcie odrzucam ten argument o „konieczności”? Bo zdając sobie sprawę, że codzienna aktywność jest dla nas ze wszech miar korzystna i potrzebna, to jednak mimo wszystko chciałbym, żeby była jeszcze przyjemna.

Dlaczego ten show musi trwać?

OK. Spróbujmy jakoś podsumować to, co dziś wiemy.

  • Po czterech miesiącach od wykrycia wirusa mamy na dziś (niedziela, 19 kwietnia) niespełna 2,4 mln potwierdzonych przypadków zachorowań na świecie. Drugi milion przybył w ciągu 13 dni. Kolejny prawdopodobnie będzie potrzebował ok. 10 dni.
  • Rządy dotychczas zaraportowały śmierć ponad 160 tys. osób, ale do tej liczby nie należy się zbytnio przywiązywać. W niektórych krajach (np. w Polsce) w tej statystyce nie są w ogóle ujmowane zgony niepotwierdzone bezpośrednim testem, w innych (np. USA, Chiny) dane o przypadkach niepotwierdzonych, ale prawdopodobnych, są uzupełniane z opóźnieniem.
  • Wbrew wielu popularnym w mediach społecznościowym opiniom liczba zachorowań nie maleje. Owszem, stopniowo zmniejsza się dynamika ich przyrostu, ale to jest zupełnie coś innego. Nawet biorąc pod uwagę wciąż rosnącą liczbę wyzdrowiałych (ponad 600 tys.), to liczba aktywnych przypadków każdego dnia nieustannie rośnie.
  • Tym bardziej nie maleje liczba zgonów, które – poza dwoma niezbyt dobrze udokumentowanymi przypadkami sprzed ok. 2000 lat – są procesem raczej nieodwracalnym. W przypadku zgonów trudno mówić nawet o jakichkolwiek trendach, bo dzienne dane potrafią się różnić o +/- kilkadziesiąt procent.
  • Trzy najmocniej dotknięte skutkami pandemii kraje w Europie to Włochy (23,2 tys. ofiar), Hiszpania (20 tys.) i Francja (19,3 tys.). Zupełnym przypadkiem w tych właśnie krajach wciąż planowane są trzy największe wyścigi kolarskie w tym sezonie (do tego za moment wrócimy).
  • Wiemy również, że część osób przechodzi COVID-19 bezobjawowo, co jednak nie wyklucza możliwości zarażania się od nich innych ludzi. Tu ciekawy przykład takiej sytuacji. Jedynym sposobem wykrycia takiego „nosicielstwa” jest regularne wykonywanie testów. Tymczasem liczba wykonanych testów waha się w różnych krajach od promila do ledwie kilku procent w stosunku do wielkości społeczeństwa.
    Aha! Wykonanie 1000 testów nie oznacza, że przebadano 1000 osób. Wiele osób (np. służba zdrowia) jest naturalnie badanych wielokrotnie. Na marginesie: w Polsce w tej statystyce przodują podobno politycy (ci sami, którzy odebrali to prawo lekarzom).
  • W Wuhan niemal natychmiast po częściowym zniesieniu ograniczeń zanotowano wzrost liczby zachorowań. Co prawda jednorazowy, ale mając na uwadze dyskusyjną przejrzystość polityki informacyjnej Państwa Środka warto odnotować.
  • Już dziś mówi się bez ogródek, że jesienią czeka nas druga fala pandemii (o ile pierwsza zdąży w ogóle wyhamować).
  • Japończycy zaczynają przebąkiwać, że organizacja igrzysk olimpijskich w Tokio może nie dojść do skutku nawet po ich przeniesieniu na przyszły rok. Raz, że bez szczepionki może to być wciąż zbyt niebezpieczne, a dwa: Japończycy zaczynają rozumieć w jak głębokim kryzysie się znaleźli, zwlekając z poprzednią decyzją i udając przed światem, że wszystko jest pod kontrolą. Okazało się, że bardzo nie jest.
  • Coraz częściej pojawiają się informacje, że koronawirus pozostanie z nami znacznie dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Rok 2022 jest w tej chwili dość wciąż dość ostrożnym szacunkiem.
  • Jakaś dobra wiadomość? Badania w Holandii wykazały, że ok. 3% ludzi nabyło odporność na działanie koronawirusa. Co prawda to oznacza, że 97% jej (jeszcze) nie ma, ale od czegoś trzeba zacząć.
  • No i sprawa najważniejsza: wszystkie, dokładnie wszystkie podjęte dotąd działania, począwszy od dystansu społecznego, po pełny lockdown, są wyłącznie sposobami na ograniczenie rozprzestrzeniania się wirusa, a nie na walkę z nim. Dopóki nie zostanie wynaleziona i – co nie mniej ważne – upowszechniona szczepionka, ludzkość bardziej będzie uciekać przed zagrożeniem, niż je likwidować.

Tyle fakty. Po co o tym wszystkim piszę? O tym za moment.

Najpierw małe zastrzeżenie: uprzejmie proszę w tym miejscu o darowanie sobie wszelkich porównań ze „świńską grypą”, SARS, MERS, grypą sezonową etc.

Po pierwsze: z metodologicznego punktu widzenia te dane są zupełnie nieporównywalne, bo w żadnym poprzednim przypadku nie zastosowano takich ograniczeń, jak obecnie. To oznacza, że nie wiemy, jak wyglądałyby powyższe liczby, gdyby tych ograniczeń nie było. Chcieli to sprawdzić Brytyjczycy, ale szybko im przeszło (i słusznie). Niemniej już na etapie symulacji wychodziło im, że trzeba się liczyć z setkami tysięcy ofiar – tylko w UK. A mnie nieszczególnie interesuje „co by było, gdyby…”

Po drugie: nie zamierzam wdawać się w spory dotyczące interpretacji tych danych. Zdaję sobie doskonale sprawę, że operuję na dużych uogólnieniach i choć pewne wartości są raportowane w podobny sposób, kryją się za nimi zupełnie inne składniki (jak w przypadku wspomnianej wyżej liczby zgonów, czy samych danych o zachorowaniach, uzależnionych od liczby wykonanych testów).

Chodzi o pokazanie tylko jednego: na razie – mówiąc dość oględnie – raczej nie wygrywamy.

Tymczasem już od prawie dwóch miesięcy niemal codziennie przeglądam dziesiątki informacji o pomysłach na dokończenie lig, wznowienie treningów, rozegranie przełożonych na bliżej nieokreśloną przyszłość spotkań, czy organizację odroczonych imprez. Jak chociażby Tour de France, którego nowy termin poderwał niemal całą kolarską społeczność, choć na poziomie racjonalnym w jego organizację wierzą prawdopodobnie tylko nieliczni, a pozostali na wszelki wypadek zastrzegają sobie możliwość wycofania się rywalizacji, gdyby okazała się ona nie dość bezpieczna.

Podczas wczorajszej rozmowy w Radiu Gol Michał Rawa zadał nam pytanie: „czy w tej sytuacji nie byłoby lepiej po prostu wszystkiego odwołać i zacząć na serio myśleć już o kolejnym sezonie?”. W końcu przecież wszystko wskazuje na to, że i tak zmierzamy w tę stronę.

Na szybko przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi, dlaczego wciąż tak kurczowo trzymamy się tegorocznego kalendarza i gotowi jesteśmy go nieustannie naginać i modyfikować.

Po pierwsze: jest to niezbędne dla podtrzymania motywacji zawodników. Niby to oczywistość i niby „tylko data”, a jednak podkreślają to wszyscy: ta data pozwala znaleźć jakiś punkt odniesienia i cel, do którego wszyscy mogą zmierzać. Po drodze będzie do rozwiązania całe mnóstwo problemów, jak choćby bardzo nierówne warunki do treningów, na co niedawno zwracał uwagę np. Tom Dumoulin. Ale nie zmienia to rzeczy najważniejszej: jest cel, więc jest też powód, dla którego warto podtrzymywać ciągłą gotowość i zaangażowanie treningowe.

Drugi powód ma ścisły związek z tym, wokół czego kręci się ten cały biznes: z pieniędzmi. Pozyskiwanie funduszy na organizację imprezy nie należy do najłatwiejszych, a już na pewno nie jest rzeczą, która się dzieje szybko. Pomijam tu kwestie proceduralne, związane z podpisywaniem umów, ale sam proces uzgodnień odpowiednich świadczeń i ich wartości bywa bardzo długotrwały. Zwłaszcza w przypadku tak wielkiej imprezy jak TDF, gdzie do pogodzenia jest mnóstwo interesów, często całkowicie z sobą sprzecznych.

Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że część tych świadczeń rozliczana jest post factum, czyli strony umawiają się na określone świadczenia, ale rozliczają je dopiero po realizacji wszystkich zadań. To daje organizatorom pewną elastyczność w kwestii terminów, pomijając oczywiście ograniczoną pojemność samego kalendarza.

Ale to rozwiązanie tworzy również nieco przestrzeni dla sytuacji, której wszyscy byśmy sobie życzyli, czyli np. wypracowania szczepionki i odpowiednio szybkiego rozdystrybuowania jej wśród kibiców, ustawiających się przy trasie wyścigu. Abstrahuję oczywiście od dzisiejszego prawdopodobieństwa zaistnienia takiej sytuacji, ale czysto teoretycznie można przyjąć, że coś takiego się wydarzy.

Gdyby organizator dziś odwołał imprezę i w ślad za tym rozwiązał wszystkie umowy, proces ich ponownych uzgodnień prawdopodobnie storpedowałby możliwość rozegrania wyścigu, nawet gdyby okoliczności na to pozwoliły.

Oczywiście znacznie trudniej mają wszyscy ci, którzy zainkasowali część gotówki z góry, np. z tytułu praw telewizyjnych. Nic dziwnego, że FIFA i UEFA w pocie czoła pracują nad możliwością dokończenia lig i rozstrzygnięcia pucharów, bo tam część niemałych pieniędzy już została wypłacona i lada moment staną przed koniecznością wykonania przelewów w drugą stronę. Tu różnica jednak polega na tym, że mecz piłkarski można rozegrać przy pustych trybunach. Wyścig kolarski bez udziału kibiców trudno sobie w ogóle wyobrazić. Chyba że rozgrywany byłby w całkowitej tajemnicy, ale chyba nie o to nam chodzi.

To pytanie Michała dało mi jednak do myślenia i w końcu przyszło mi do głowy, że kierunek, w którym kombinują organizatorzy wyścigów, pokrywa się niemal doskonale z tym, w którą stronę wędrują myśli rządzących, powtarzających w kółko mantrę o potrzebie „odmrażania” gospodarek.

Na ekonomii znam się umiarkowanie, ale intuicja mi podpowiada, że dogmatyczne dążenie do przywrócenia dotychczasowego porządku będzie raczej skazane na porażkę. To mleko się już wylało i wpychanie go na siłę do butelki przyniesie opłakane skutki.

Nie umiem sobie dzisiaj wyobrazić jaki sens miałoby na przykład ponowne odbudowywanie kolarstwa wokół UCI, która w sytuacji zagrożenia całej dyscypliny – delikatnie mówiąc – raczej nie stanęła na wysokości zadania? Jaki cel zostałby zrealizowany, gdybyśmy teraz próbowali ratować federacje narodowe, które w obliczu kryzysu jedna po drugiej okazują się kompletnie niewydolne i – nie ma co owijać w bawełnę – zupełnie niepotrzebne. Jakie bezpieczeństwo i stabilność jest w stanie zapewnić zespołom model oparty o sponsoring, który nawet w codziennych okolicznościach zmusza je do skomplikowanej ekwilibrystyki, by przedłużyć kontrakt o kolejny rok?

Moim skromnym zdaniem teraz właśnie jest odpowiedni moment na zadawanie tego typu pytań i szukanie na nie odpowiedzi. Być może świat już je zna, tylko musi odkryć ich zastosowanie dla innych dyscyplin (vide: komercyjne federacje w sportach walki, znane z innych biznesów modele crowdfundingowe, może idea całego sportu, dostępnego w modelach pay-per-view itp.). A może musi ich w tym momencie poszukać na nowo? Nie wiem.

Jestem jednak pewien, że kluczem do wyjścia z tej sytuacji na pewno nie jest udawanie, że już za chwilę wszystko wrócić do normy i będziemy mogli żyć jak dotąd. Już dziś wiemy, że to jest bardzo mało prawdopodobne. Najpierw musimy się nauczyć wygrywać z zagrożeniem. A w tej materii sukces jest jeszcze przed nami.

I na koniec jeszcze jedno zastrzeżenie: piszę to wszystko z pozycji faceta, którego codzienne życie w dużej mierze zależy od tego, co dzieje się w sporcie. Od blisko dwóch miesięcy dzień w dzień przeglądam tysiące informacji z Covid-19 w roli głównej. Jak kania dżdżu pragnąłbym już się zająć czymś innym. W normalnych okolicznościach dziś zapewne pisałbym materiał z Amstel Gold Race. Bardzo za tym tęsknię, jak my wszyscy. I też chętnie poszedłbym na rower.

To nie jest przejaw pesymizmu czy braku wiary. Jako dziennikarza interesuje mnie przede wszystkim zrozumienie procesów, które właśnie zachodzą. I w miarę możliwości chłodna ocena tego, co się w tej chwili dzieje oraz tego, jakie to może mieć dla nas wszystkich (w tym dla mnie) skutki w przyszłości. Nie mam niestety szklanej kuli, mogę więc wnioskować tylko na bazie tego, co wiemy. A w tym momencie i z tą wiedzą, jaką posiadam, nie czuję się upoważniony do roztaczania hurraoptymistycznych wizji. Na razie ten mecz przegrywamy. Ale wciąż wierzę, że w końcu uda nam się go wygrać.

Tylko do tego powinniśmy – jak to zwykli mówić futbolowi komentatorzy – zmienić obraz naszej gry. Przed nami jeszcze sporo wiraży przed szczytem Stelvio.

Foto: Flickr / bazaarboy

E-wyścigi? Chyba nie-e

OK, wszystko rozumiem. Na bezrybiu i rak ryba, a potrzeba matką wynalazków. Ale jeśli już jesteśmy przy przysłowiach, to przypomnę, że na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje. Czy tam, że z pustego. Całkiem na miejscu byłoby też słynne porównanie, że różnica między wyścigiem kolarskim a e-wyścigiem, to jak różnica między krzesłem, a krzesłem elektrycznym.

Fajna była ta zabawa w wirtualną edycję De Ronde, ale jeśli kiedyś miałyby się ziścić proroctwa, że niebawem tak będzie wyglądał cały sport, to ja chyba podziękuję. Nie chciałbym dożyć tego dnia. I bynajmniej nie dlatego, że mam coś przeciwko tego typu rywalizacji. Chodzi bardziej o dogmaty. O to, co właściwie nazywamy sportem.

Dla mnie osobiście jednym z fundamentów uczciwej sportowej rywalizacji jest to, że wszyscy startują w tych samych warunkach. Tymczasem wiele do myślenia dała już obserwacja samego startu wirtualnej edycji wyścigu we Flandrii, gdzie część zawodników wystartowała, a część wciąż czekała, aż ich zegar skończy odliczanie. Być może nie miało to jakiegoś wielkiego znaczenia, ale – jak to się mówi – niesmak pozostał. Długość skarpetek też zasadniczo nie ma wielkiego znaczenia, a wszyscy wiemy, jaka jest rzeczywistość…

Być może 30 wirtualnych kilometrów to również nie jest dystans, na którym identyczne warunki miałyby jakiś istotny wpływ na wynik, ale z punktu widzenia uczciwej rywalizacji byłoby całkiem zasadne, żeby wszyscy startowali mniej więcej w podobnych okolicznościach przyrody. Tymczasem oglądaliśmy zawodników kręcących w pokoju, w ogrodzie, w garażu (lub piwnicy), w różnych temperaturach, różnej wilgotności, z różną siłą „wiatru” z wentylatorów itd.

Rozumiem oczywiście powody, dla których zostało to w ten sposób zorganizowane. Rozumiem emocje, jakie ta rywalizacja budziła. Bardzo się cieszę z wygranej Grega, zwłaszcza w takim momencie, kiedy CCC zaczęło niebezpiecznie balansować na krawędzi przepaści. Zrozumiem, jeśli przez jeszcze jakiś czas będzie nam dane cieszyć się wyłącznie tego typu substytutami wyścigów.

Ale wobec nazywania tego „sportem” i dopatrywania się w tym jego przyszłości, jestem mimo wszystko bardzo sceptyczny. O ile widzę wiele sensu we „wspólnych” treningach w wirtualnej przestrzeni, o tyle mam nadzieję, że „poważna” rywalizacja w wirtualnym świecie długo jeszcze nie stanie się naszą rzeczywistością. Również z tego powodu, że – mam bardzo poważną obawę – w tym formacie bardzo szybko nam się znudzi.

Nie wydaje mi się to „nowym początkiem” sportu. Raczej jego dość smutnym końcem.

Easy come, easy go?

Można by w gruncie rzeczy powiedzieć: „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, ale mimo wszystko trochę żal. I może wykażę się tutaj niepoprawnym optymizmem, ale wiedząc, że przyszłość jest raczej niewyraźna, widzę tu jeszcze jakieś światło w tunelu. I mam nadzieję, że to nie to, o czym w tej chwili pomyśleliście 😉

Po pierwsze: jeśli się nie mylę, to żadne decyzje jeszcze nie zapadły. Wprawdzie prezes Dariusz Miłek zastrzegł, że nie drgnie mu powieka, gdy będzie musiał podpisać kwity o likwidacji lub wygaszaniu projektu CCC Team, ale jednocześnie podjęcie, a przynajmniej zakomunikowanie ewentualnych decyzji odłożył o kilka tygodni. To daje jakiś cień nadziei, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że ostatni miesiąc nie był szczególnie łaskawy dla optymistów.

Po drugie: nawet zakładając ów pesymistyczny scenariusz, trzeba sobie będzie zdawać sprawę z tego, że kolarstwo – przynajmniej po tej stronie ekranu – wciąż jest tylko rozrywką. Życie, które wiosną 2020 roku postanowiło nas nieco wychłostać, toczy się tak naprawdę w zupełnie innym miejscu. I nieco inne sprawy będą teraz ważniejsze, przynajmniej przez jakiś czas.

Warto jednak na tę sprawę – jak zresztą na każdą inną – spojrzeć z kilku punktów widzenia.

Przede wszystkim warto pamiętać, że na władzach każdej spółki, a już szczególnie jeśli jest to spółka publiczna, ciążą pewnego rodzaju obowiązki. Jednym z nich jest dochowywanie należytej staranności w zarządzaniu. W dużym uproszczeniu oznacza to mniej więcej tyle, że jeśli dokonuje się przeglądu rewirów, które w sytuacji kryzysowej mogą podlegać procesom restrukturyzacji, to muszą temu procesowi podlegać wszystkie obszary działalności, a nie tylko te, które zarząd lub szef rady nadzorczej lubią nieco mniej.

Mówiąc wprost: jeśli CCC z powodu zamkniętych sklepów ma kłopoty z utrzymaniem płynności, to nie może machnąć ręką na wydatki, związane ze sponsoringiem drużyn kolarskich. Tym bardziej, jeśli te akurat nie realizują zadań, związanych z promowaniem marki. Władzom spółki mogłaby za taką niegospodarność grozić nawet odpowiedzialność karna.

Jest więc dzisiejsza informacja w pewnym sensie sygnałem dla inwestorów, że władze firmy niezmiennie robią po prostu co do nich należy.

Ale właściciel CCC w innym miejscu mówi:

„Niemoralnym byłoby redukować koszty pracownicze pomijając w tym kolarzy”.

To zdanie wydaje mi się absolutnie kluczowe w całej wypowiedzi i ja go czytam jako przekaz, skierowany przede wszystkim do pracowników spółki: „będziecie potraktowani sprawiedliwie i nie będziecie pracować na tych, którzy nie pracują na was”. Nie wiem, czy prezes Miłek to zdanie o moralności wymyślił sam, czy ktoś mu to podpowiedział, niemniej chapeau bas!

Dzisiejsza zapowiedź jest zatem podwójnie istotna pod względem komunikacyjnym. Raz: jest przekazem dla inwestorów, mówiącym „czuwamy nad wszystkim i w naszym zarządzaniu nie ma białych plam”, a dwa: jest to sygnał dla pracowników, że nie ma też świętych krów.

W tym miejscu można by też wspomnieć o dobrym punkcie wyjścia do renegocjacji kontraktów z kolarzami i zespołem sportowym, ale wydaje mi się to sprawą tak oczywistą, że nie ma sensu się w tym zagłębiać. Cięcia dotkną zapewne wszystkich.

Jest jeszcze jedna rzecz, która daje cień nadziei, że ten projekt mimo wszystko nie skończy się tak nagle, jak się – ku naszej uciesze – rozpoczął. Wydaje mi się bowiem (z naciskiem na owo „wydaje”), że nagłe wycofanie się CCC z projektu sponsoringowego przyniosłoby jedynie bardzo krótkoterminowy efekt, a sporo długoterminowych perturbacji, bo koniec końców komunikację po kryzysie trzeba by budować zupełnie od nowa.

W skali całego biznesu CCC też nie byłoby to działanie, które byłoby w stanie uratować całą firmę, potrzebującą do utrzymania działalności nie kilkunastu milionów oszczędności, ale raczej setek milionów przychodów.

No chyba – czego niestety również nie można wykluczyć – rozmiar kryzysu byłby tak ogromny, że CCC byłoby zmuszone do całkowitego zniknięcia z rynku.

A wtedy? No cóż… Z punktu widzenia kibiców kolarstwa pozostanie nam tylko ze smutkiem westchnąć, wspominając miłą, choć krótką przygodę z World Tourem.

Przygodę, na którą – obiektywnie rzecz biorąc – kompletnie zdezorganizowane polskie kolarstwo nieszczególnie sobie zasłużyło.

Easy come, easy go. A życie – miejmy nadzieję – jakoś potoczy się dalej.

Foto: Getty Images