Władca marionetek

Lance Armstrong nas oszukał, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale to, że dzisiaj ciągle wodzi nas za nos, to już wyłącznie nasza „zasługa”.

Już dawno pogodziłem się z tym, że wielu rzeczy na tym świecie nie ogarniam. Od czasu do czasu zderzam się jednak z sytuacją, w której skala mojego zdumienia dziwnością tego świata mnie samego zaskakuje. Tak jak chociażby w ostatnim tygodniu, kiedy to niemal z każdego kolarskiego profilu atakowało mnie święte oburzenie na pomysł duetu Armstrong & Hincapie, by za ciężkie pieniądze zorganizować rowerową wycieczkę po Majorce.

Wiedziony ciekawością sprawdziłem u źródła o co tak naprawdę jest ten cały hałas i przestałem rozumieć jeszcze bardziej. W krótkiej skądinąd zapowiedzi, zakończonej wezwaniem do kontaktu w celu poznania szczegółów projektu, nie znalazłem ani słowa o tym, że jest to obóz treningowy, albo że ma cokolwiek wspólnego z wyczynowym uprawianiem kolarstwa. Ot, zwykłe zaproszenie na „podziwianie zapierających dech w piersiach widoków” w towarzystwie twórców podcastu „The Move”. O co zatem cały ten hałas?

Moim zdaniem wyłącznie o to, żeby był. Nazwisko Armstronga wciąż elektryzuje tysiące kibiców, choć od dobrych kilku lat powinno być spowite gęstą zasłoną milczenia. I nawet jeśli przez jakiś czas wydawało się, że „Ten, Którego Imienia Się Nie Wymawia” na dobre przestanie być podmiotem lirycznym rozmów w kolarskim światku, to – niestety – znowu okazał się być sprytniejszy od nas. Tym razem jednak nas nie oszukał, ale umiejętnie wykorzystał wszystkie nasze słabości. A zwłaszcza słabość mediów, które dla kliknięć i oglądalności zrobią dzisiaj niemal wszystko, nie bacząc na to, że jednocześnie robią mu gigantyczną darmową reklamę.

Oburzenie na obecną działalność Armstronga z jednej strony mnie bawi, z drugiej – skrajnie irytuje. Bawi, bo niemal doskonale pokazuje, jak łatwo jest nas wodzić za nos. Wystarczy rzucić w eter prostą zapowiedź, że zamierza pojawić się w roli kibica na którymś z większych wyścigów, a portale i telewizje natychmiast wysyłają w tłum swoich reporterów, by wyśledzili, czy na pewno się pojawił i czy przypadkiem nie zrobił sobie zdjęcia na tle roweru.

Irytuje, bo to wszystko jest podszyte trudnym do zniesienia poziomem moralizatorstwa. No bo jak to tak? Facet, który nas wszystkich przez lata oszukiwał i któremu oficjalnie zakazano startów w jakichkolwiek – nawet amatorskich – zawodach sportowych, dziś pojawia się w glorii chwały na wydarzeniu w dyscyplinie, którą skalał swoim oszustwem? Razi mnie w tym wszystkim nieskrywane poczucie wyższości i tani rewanżyzm, że oto my maluczcy i biedni byliśmy przez lata robieni w konia, więc teraz dla równowagi najchętniej widzielibyśmy Armstronga grabiącego piasek na pustyni w Arizonie. I to najlepiej od świtu do zmierzchu, żeby po skończonej pracy nie miał już nawet siły pomyśleć o rowerze.

Problem tylko w tym, że poza wykreśleniem jego nazwiska z listy zwycięzcy wyścigów, poza karą dożywotniej dyskwalifikacji, zakazem startów w zawodach sportowych oraz poza konsekwencjami natury finansowej, Armstrong jest tak naprawdę wolnym człowiekiem. Nikt nie może mu zakazać podróżowania po świecie, stawania przy trasie wyścigu (sam go spotkałem dwa lata temu w hotelu na skraju pustyni Negev podczas izraelskiego startu Giro d’Italia), organizowania wycieczek rowerowych na Majorce, czy w jakimkolwiek innym miejscu. I czy nam się to podoba, czy nie – nikt mu nie odbierze wiedzy o tym jak się jeździ na rowerze i nikt mu nie może zakazać czerpania z tej wiedzy profitów. Czy to w formie podcastu, czy jakiejkolwiek innej.

Lance Armstrong nas oszukał, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale to, że dzisiaj ciągle wodzi nas za nos, to już wyłącznie nasza „zasługa”. To my nieustannie czynimy go sławnym i to my – dla popisywania się naszą własną moralną wyższością i nieskazitelnością – wciąż nagradzamy go atencją, na którą nie zasługuje.

Jeśli naprawdę uważamy, że jedynym co mu się od kolarskiego świata należy jest wieczne zapomnienie, to przestańmy do cholery w końcu o nim gadać. W każdym innym przypadku tańczymy do melodii, którą on nam intonuje.

Foto: Jered Gruber / Flickr.com

Eureka! To działa!

Muszę się przyznać do kilku rzeczy.
Po pierwsze do tego, że wciąż za mało wiem o MTB. Trochę się orientuję w bieżących wydarzeniach, kibicuję Biało-Czerwonym przy okazji ważniejszych imprez, kojarzę kilka kluczowych nazwisk, ale niewiele ponadto. Kiedyś próbował mnie tą pasją zarazić mój serdeczny przyjaciel, z którym jako dzieciaki biegaliśmy po jednym lesie (nie mieliśmy wspólnego podwórka), ale sukces w tym zakresie odniósł umiarkowany. On później wielokrotnie stawał na podium mistrzostw Polski, ja w najlepszym wypadku na kilku imprezach zrobiłem parę zdjęć. Jest to zatem jakiś obszar do nadrobienia, choć sam rower górski jest mi raczej obojętnym.

Po drugie: przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem nazwę Volkswagen Samochody Dostawcze MTB Team (wtedy w nazwie było jeszcze słowo „Użytkowe”), trochę nie wiedziałem co o tym myśleć. Długa, mało „seksi”, może i charakterystyczna, ale niezapadająca w pamięć. Miałem sporo wątpliwości, ale ponieważ moje zaangażowanie w tę odmianę kolarstwa było nieprzesadnie głębokie (patrz wyżej), postanowiłem po prostu przyglądać się rozwojowi wypadków. Dopiero po jakimś czasie skumałem, że VW Samochody Dostawcze odpowiada również za marketing i sprzedaż modelu, którego jestem skrytym psychofanem, czyli Californii. Moje uczucia wobec ekipy natychmiast stały się nieco cieplejsze.

Kiedy więc dostałem zaproszenie na wczorajsze śniadanie prasowe zespołu, niemal natychmiast potwierdziłem obecność. Wprawdzie nieszczególnie mnie interesowały niuanse sprzętowe i plan startowy na najbliższą wiosnę, ale bardzo mnie ciekawiło jak to wszystko działa i co sprawia, że ten interes się kręci. No i w końcu miałem okazję osobiście poznać Bogdana Czarnotę, z którym pewnie setki razy mijaliśmy się na ulicy rodzinnego (niewielkiego) miasta, ale jakoś nigdy nasze ścieżki nie przecięły się na tyle blisko, żeby mieć szansę się wzajemnie przedstawić.

Kilka rzeczy mnie zaskoczyło.

Po pierwsze: nie wiem jakim budżetem dysponuje grupa, ale nie sądzę, by była to ośmiocyfrowa kwota. Tymczasem wszystko wydaje się tam być poukładane: zawodnicy mają na czym jeździć, mają się w co ubrać, mają co zjeść i mają jasno wytyczone cele, które konsekwentnie realizują. Jeśli potrzeba – mają fizjoterapeutę, w razie czego jest w zanadrzu psycholog i trener mentalny, nie wspominając o takich „drobiazgach” jak personalizacja sprzętu. Trochę dziwnie się czuję, lokując te wszystkie rzeczy w kategorii „zaskoczenie”, ale zwykle gdy zdarza mi się rozmawiać z ludźmi z „branży” MTB, na ogół słyszę niemal wyłącznie narzekania, że „na nic nie ma”.

Po drugie: to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to pomysł. Nie wiem, czy tak było od początku, ale dziś zrobiło to na mnie wrażenie: są w drużynie „starzy wyjadacze”, którzy dzielą się z resztą swoim doświadczeniem, są „killerzy”, których zadaniem jest przede wszystkim wygrywanie, są ci, którzy się doskonalą i są też tacy, jak dołączający właśnie do zespołu zaledwie 16-letni Kamil Klimek, którzy przez zespół i trenera będą teraz szlifowani jak diamenty. Są do tego wszystkiego ambitne cele, jest szczegółowo rozpisany plan startowy i nawet mnie – niemal kompletnemu laikowi w tej dziedzinie – wydaje się to wszystko mieć ręce, nogi i – przede wszystkim – głowę.

Ale to, co w tym wszystkim wydaje mi się najważniejsze, to fakt, że to wszystko – eureka! – działa. Nie dość, że cele są realizowane na polu sportowym, to klei się to wszystko również na poziomie biznesu. O profesjonalizacji polskiego zespołu na takim poziomie, że organizuje on rzeczowe i interesujące spotkanie z dziennikarzami, podczas którego prezentuje wyniki, cele, plany i pomysły na ich realizację, poza paroma wyjątkami raczej na co dzień nie słyszymy. Zwłaszcza w dyscyplinie, będącej obecnie dość daleko od mainstreamu.

A ponieważ mam małe zboczenie zawodowe na punkcie właśnie profesjonalizacji w zarządzaniu sportem i efektywności działań sponsoringowych, skorzystałem z okazji by podpytać sympatyczną Panią Magdę z działu PR Volskwagen Samochody Dostawcze o to, czy również im się ta współpraca opłaca. W sumie nie spodziewałem się przeczącej odpowiedzi, zwłaszcza po prezentacji wyników za 2019 i planów na bieżący rok, ale wolałem się upewnić. Interesowało mnie zwłaszcza to, czy jako sponsor mierzą w jakiś sposób efektywność tego zaangażowania. I tu również bez zaskoczenia: mierzą i wychodzi im, że to dobra droga.

Wnioski są więc takie: mamy markę, która mimo że w portfolio ma w zasadzie jeden seksowny produkt (California) i obiektywnie niezbyt pobudzającą wyobraźnię nazwę, potrafi wokół siebie zbudować zupełnie nieoczywiste, ale bardzo konkretne zainteresowanie, przekładające się wprost na wynik sprzedażowy. Mamy grupę utalentowanych i mocno zaangażowanych ludzi, mamy zdeterminowanych i profesjonalnych menedżerów (Maciej Zabłocki i Bogdan Czarnota).

Mogę się mylić, ale na moje wyczucie sukces to suma tych wszystkich czynników, a nie warunek do tego, żeby w ogóle zacząć coś robić.

I tę ostatnią myśl szczególnie dedykuję większości zarządzających polskim kolarstwem, na każdym odcinku i w każdej jego odmianie.

Foto: VW Samochody Dostawcze MTB Team

(Un)fair play…

Gdyby „fair play” była marką, miałaby zapewne godny pozazdroszczenia ekwiwalent reklamowy. I byłoby to może i urocze, gdyby nie było podszyte wielką hipokryzją. Bo futbol jest w istocie rozkochany w łamaniu własnych reguł. I niejednokrotnie na tym właśnie buduje swoją wartość.

Nie oszukujmy się: sport to dzisiaj przede wszystkim biznes. Trochę to smutne i można się na to zżymać, ale u schyłku drugiej dekady XXI wieku warto się wyzbyć w tym zakresie wszelkich złudzeń. I właściwie nie miałbym nic przeciw temu, gdyby nie fakt, że w biznesie ważne jest również coś takiego, jak jego społeczna odpowiedzialność.

W biznesie sportowym wydaje mi się ona szczególnie istotna, bo sam sport i tzw. kultura fizyczna są dość istotnymi elementami wychowania młodzieży. Miło byłoby oczywiście oczekiwać społecznej odpowiedzialności od hodowcy norek albo właściciela sklepu z alkoholem, ale aż tak naiwny nie jestem (chociaż wierzę, że ten ostatni ma przynajmniej szansę się wykazać nie sprzedając alkoholu nieletnim). Niemniej jeśli chodzi o sport, a zwłaszcza o piłkę nożną i piłkarzy, do których wzdychają niezliczone tabuny młodzieńców, moje oczekiwania są zdecydowanie większe.

W 115. minucie meczu o Superpuchar Hiszpanii napastnik Atletico znalazł się (po błędzie obrońcy Realu) w niemal doskonałej sytuacji strzeleckiej. Przy stanie 0:0 i na pięć minut przed końcem meczu akcja Moraty mogła być rozstrzygająca dla wyniku spotkania. Gdyby oczywiście trafił, ale tego nie dowiemy się nigdy. Nie dostał nawet takiej szansy, bo Fede Valverde bezpardonowo go wyciął tuż przed polem karnym. Dostał za to czerwoną kartkę i… nagrodę dla najbardziej wartościowego piłkarza w meczu.

Nie jestem fanem Atletico, nie jestem też kibicem Realu. Wynik tego meczu wisi mi tak naprawdę kalafiorem, ale gdy czytam komentarze po tej sytuacji, coś się we mnie mimowolnie gotuje.

„To najwspanialszy faul taktyczny w historii futbolu”. „Valverde powinno się postawić pomnik przed Bernabeu”. „Wygrał ten mecz dla Realu”. „Man Of The Match!” – to zaledwie promil z tysięcy komentarzy, jakie można przeczytać po tym zagraniu.

Odbyłem na ten temat kilka interesujących dyskusji, w których rozmówcy próbowali mnie przekonać, że właściwie wszystko jest w porządku, że takie sytuacje to w piłce nożnej rzecz normalna, a w sporcie chodzi przecież przede wszystkim o wygrywanie, więc czasem cel uświęca środki.

Serio? Nadal nie jestem przekonany.

Być może ta sytuacja nie raziłaby mnie tak bardzo, gdyby nie fakt, że świat piłki nożnej wytatuował sobie napis „fair play” wszędzie, gdzie to tylko możliwe. „Fair play” jest widoczne na każdym meczu, na niemal każdej bandzie, na proporcach i na koszulkach wszystkich piłkarzy. Gdyby „fair play” była marką, miałaby zapewne godny pozazdroszczenia ekwiwalent reklamowy.

Byłoby to może i urocze, gdyby nie było podszyte ewidentną hipokryzją. Nakład sił i środków, zainwestowanych w promocję zasad sprawiedliwej gry, sprowadzających się w praktyce niemal wyłącznie do wykopania piłki na aut, gdy któryś z piłkarzy od pięciu minut leży na murawie, wydaje się zupełnie nieadekwatny do osiągniętych rezultatów. Fair play jest w istocie jedną z ostatnich rzeczy, jakie oglądamy na boiskach.

Ale jest jeszcze jeden, ważniejszy powód, dla którego nie mogę pogodzić się z tą sytuacją. Gdyby przyszedł do mnie mój syn i zapytał za co Valverde dostał nagrodę – nie potrafiłbym mu tego wytłumaczyć.

Już nawet pomijając fakt, że określenie „faul taktyczny” to oksymoron, który służy nam do łatwego usprawiedliwiania drobnych niegodziwości, gdy cel zdaje się uświęcać środki, ta cała sytuacja wydaje mi się wewnętrznie całkowicie sprzeczna.

Jasne, Valverde został uznany najbardziej wartościowym zawodnikiem za postawę w całym meczu, a nie z powodu tego faulu na Moracie. Ale właśnie za sprawą tego faulu nie powinien był zobaczyć żadnej nagrody, a już na pewno nie związanej z jakimikolwiek wartościami.

Złamał reguły gry, w którą gra. Został z tego powodu wyrzucony z boiska. Czerwona kartka to odpowiednik dyskwalifikacji zawodnika. Po czerwonej kartce nie siada się na ławce, tylko schodzi prosto do szatni. Po to, żeby z niej chwilę później wyjść i odebrać nagrodę? I uważamy, że to jest „fair”? Przecież to tak, jakby np. forum biznesu przyznało nagrodę „pracownik miesiąca” komuś, kto okradł konkurencję.

Czego w ten sposób uczymy nasze dzieci? Że można grać nieczysto, łamać zasady, krzywdzić rywali, a na koniec być za to nagrodzonym? Czy na pewno chcemy, żeby w taki sposób postępowały w życiu? Czy któregoś dnia nie zagrają w ten sposób również przeciw nam? Dlaczego nie miałyby tego zrobić, skoro sami ich uczymy, że cel jest ważniejszy od gry zgodnej z regułami? Na tym polega ta „odpowiedzialność”?

Foto: Flickr / Canada Soccer