Nawet piloci kamikadze zakładali hełmy. (A ten Czykier ciągle o kaskach…)

Przy okazji niedawnej przeprowadzki wpadła mi w ręce zabawna książeczka Roberta H. Franka „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy? Czyli ekonomia bez tajemnic”. Nie pamiętam już dobrze, z jakiego powodu ją kupiłem. Prawdopodobnie, jak moje dzieci były jeszcze małe, chciałem być przygotowany na rozmaite trudne pytania. Jak bowiem sugeruje sam podtytuł, to nie jest książka o rowerach, ale o przeróżnych, na pozór banalnych zjawiskach, z których znaczenia nie zawsze zdajemy sobie sprawę. A powinniśmy.

Kupiłem ją więc dawno temu, przeczytałem i odłożyłem gdzieś wysoko na półkę. Odnalazłem niedawno i naturalnie tytuł przypomniał mi o powracającej raz po raz dyskusji o konieczności używania przez kolarzy kasków. Gdybym był naiwny, pewnie pomyślałbym, że już sam argument „nawet piloci kamikadze używali hełmów” powinien zamykać wszelkie dyskusje, w których na ogół w ogóle nie chodzi o realnie rozwiązanie jakiegokolwiek problemu, ale po prostu o wygranie słownej potyczki. Ale z naiwności dawno już wyrosłem.

Znam osobiście kilka osób, które na każdą rowerową przejażdżkę zakładają kask, ale w internecie do upadłego bronią prawa do jazdy bez niego. Powołują się przy tym na najbardziej wymyślne wyniki badań, z których lwia część powstała dobre 30 lat temu, czyli w czasie, gdy rowerzystów a drogach było jak na lekarstwo, a świat szykował się do kolejnych boomów motoryzacyjnych. W samej Polsce liczba samochodów w latach 1990-2010 wzrosła blisko czterokrotnie. Na świecie nieco mniej, bo punkt wyjścia był znacznie wyższy, ale to nie zmienia faktu, że przez lata ton dyskusji na temat bezpieczeństwa na drogach narzucały niemal wyłącznie koncerny motoryzacyjne. To nie świadczy oczywiście o tym, że badania same w sobie są złe, ale o tym, że przy powoływaniu się na nie warto uwzględnić nieco szerszy kontekst i okoliczności, w jakich były realizowane.

Mnie osobiście najbardziej bawi przytaczany często argument, również wynikający z odpowiednich badań, który zdaje się sugerować, że kierowcy przejeżdżają bliżej obok tego rowerzysty, który ma na głowie kask. Nie przeczę, że w istocie może tak być, ale bardzo chciałbym wiedzieć, na jakich rowerach poruszali się biorący udział w tym badaniu ludzie. Bo kiedy jadę samochodem za kolarzem na szosówce, to ostatnią rzeczą, jaką widzę jest to, czy ma na głowie kask czy nie. Chyba że ktoś ma pozycję „małpy na szlifierce”, jak to zwykle obrazowo opisuje Piotrek Klin.

Korzystajmy więc z badań w akademickich dyskusjach do woli, ale nie zapominajmy o tym, że nie opisują one niezmiennych praw fizyki, ale pewne socjologiczne obserwacje, których wyniki w Polsce i w Australii mogą być od siebie zupełnie odległe, choćby z uwagi na różnice kulturowe.

No dobra, a o co chodzi z tymi pilotami? W zabawnej książeczce Franka jest to zaledwie króciutki epizod, dający jednak sporo do myślenia. Okazuje się bowiem, że u podstaw tego z założenia beznadziejnego pomysłu (piloci kamikadze nie spodziewali się wracać do domu, choć podobno i takie przypadki się zdarzały), leżało minimalizowanie ryzyka niepowodzenia misji. Chodziło o to, żeby dolecieć do celu i zrealizować zadanie, nie narażając ojczyzny na straty w materiałach wybuchowych.

To nie czas i miejsce na recenzowanie humanitaryzmu japońskich dowódców podczas II Wojny Światowej. W pewnym sensie jednak Frank wjeżdża z tymi pilotami cały na biało w dyskusję o jeździe w kaskach. Wydaje mi się bowiem, że kluczowym pytaniem, jakie można postawić w tej sytuacji brzmi następująco: „na czym polega nasza „misja”, gdy wychodzimy na rower?”.

Jeśli na tym, żeby się przejechać, potrenować, przewietrzyć głowę, naładować endorfinami, a potem bezpiecznie wrócić, nie narażając siebie i innych oraz nie ryzykując, że wszyscy będziemy się składać na ewentualne koszty leczenia (w Polsce wciąż zatrważająco niska jest świadomość tzw. społecznych kosztów wypadków, liczonych w tłustych miliardach złotych), konieczność jazdy w kasku nasuwa się właściwie sama. Wzorem japońskich dowódców powinniśmy minimalizować ryzyko, by nasza misja się powiodła.

Ale jeśli naszym celem jest wygranie dyskusji w internecie, to spoko, kasków nie zakładajmy. Wojownicy klawiatur nie muszą. Siedząc w nich przed ekranem mogliby wyglądać co najmniej głupio.

Chcieć, nie musieć

Jest sobota. Odespałem wczorajszy wieczorny dyżur i leżąc jeszcze w łóżku leniwie goniłem wolno płynące myśli. Mieliśmy w planach jakieś zakupy, ale olaliśmy plany. Zrobi się przy okazji, nie ma sensu czynić z tego zagadnienia. Pójścia na rower nie planowałem, bo przy takiej pogodzie nie mam z tego frajdy, a robienie czegoś wbrew sobie, byle tylko zapisać kolejny trening na Stravie wydaje mi się kompletnie pozbawione sensu.

Do porannej kawy przeczytałem sobie wspomnieniowy post Lady Kitchen. Pamiętam tamtą awanturę, ale nie zdawałem sobie sprawy, że sprawy zaszły tak daleko i tak wielu ludzi było gotowych wzajemnie się obrażać z powodu sposobu lepienia pierogów. To wiele mówi o naszej kondycji umysłowej.

Zastanawiam się (bo naszedł mnie przy tej okazji bardzo refleksyjny nastrój), czy aby w tej autokreacji nie zabrnęliśmy za daleko? Czy w tych usilnych próbach ciągłego prezentowania się lepszymi, niż w rzeczywistości jesteśmy, nie pokazaliśmy się mimowolnie z najgorszej strony?

Ostatni tydzień w sieci upłynął na dyskusji o granicach swobody wypowiedzi i uprawnieniach właścicieli serwisów społecznościowych do arbitralnego usuwania wpisów lub zawieszania całych kont użytkowników. Gdy się przyjrzeć tej dyskusji bliżej, można się na serio przerazić skalą niezrozumienia dla reguł obowiązujących w przestrzeni, z której wszyscy korzystamy dzięki czyjejś pomysłowości i pracy. Ktoś ją dla nas zorganizował i określił jej zasady, a my potraktowaliśmy ją jak swoje własne poletko. Domagamy się wywłaszczenia serwisów społecznościowych z prawa do zarządzania narzędziami, które dały nam do dyspozycji. To też wiele o nas mówi.

Coraz mniej jest w Sieci miejsca na wymianę myśli. Zastępuje ją zacięta walka o to, by za wszelką cenę wygrać dyskusję, jeśli nie argumentami, to chociażby obrażaniem adwersarza. Liczy się tylko zwycięstwo. Nieważne, że często zbudowane na kłamstwie, które potem trzeba w pocie czoła prostować, by ktoś niechcący nie zrobił sobie krzywdy.

Złapałem się na tym, że z dnia na dzień coraz mniej mnie to interesuje. Coraz mniej mam siły i zapału do tego, żeby kogokolwiek przekonywać do swoich racji. A jeszcze mniej do tego by spełniać czyjekolwiek oczekiwania.

Publikuję ostatnio w mediach społecznościowych głównie te rzeczy, które są ważne dla mnie samego. Ponieważ chwilowo niewiele dzieje się w interesujących mnie dyscyplinach, nieco więcej miejsca poświęcam temu, co dzieje się dookoła. Bywa, że po prostu podzielę się jakimś złośliwym komentarzem do otaczającej mnie rzeczywistości.

Ktoś napisał mi niedawno w komentarzu, że się na mnie „rozczarował”, bo nie sądził, że mogę sobie pozwolić na otwartą krytykę działań naszej władzy. A niby dlaczego nie? Nie mam prawa mieć w tych sprawach własnego zdania? Płacę jakieś inne podatki, które odbierają mi prawo do sprzeciwiania się decyzjom, które uważam za zwyczajnie głupie?

No i – poza wszystkim – czy ja się z kimkolwiek umawiałem na spełnianie czyichś oczekiwań? „Jestem rozczarowany”. Dobre sobie.

Czytam od dziesięciu już prawie miesięcy mnóstwo rozważań na temat tego, co pandemia zmieni w naszym życiu. Był taki moment, gdzieś w okolicach kwietnia lub maja, kiedy do świadomości ludzi zaczęły się przebijać pomysły, że może jednak oparcie konstrukcji świata na nieustannym wzroście i rozwoju nie jest jedynym pomysłem, jaki ludzkość może zrealizować. Że może w tym dążeniu do czynienia sobie ziemi poddaną, do kolejnych podbojów, zasiedleń i nieustannego przyrostu, osiągnęliśmy już jakiś kres?

Ale jak szybko te pomysły się pojawiły, tak szybko zniknęły. Nawet jeśli nasz strach przed chorobą jest wielki, to i tak przegrywa z kretesem z obawą przed zmianami. Postanowiliśmy przeczekać. Niech to wszystko jak najszybciej minie i niech już będzie po staremu. Bez kolejnych niespodzianek.

Trochę szkoda, bo wydawało mi się to szansą. Przeżyłem w swoim życiu wiele poważnych zmian. Nie wszystkie były przyjemne i łatwe. Te najtrudniejsze okazały się najbardziej owocne. One nauczyły mnie najwięcej. One najbardziej zmieniły mnie samego. Dzięki nim odkryłem, że bardziej cieszę się życiem, gdy nie upływa mi ono na nieustannej pogoni: za awansem, za pieniędzmi, za kolejnymi dobrami, „za szczęściem”. Okazało się, że wcale nie trzeba za tym wszystkim bez pamięci biegać. Radość z życia jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się zatrzymać.

Przez większość mojego dorosłego życia byłem przekonywany, że polega ono na gromadzeniu kolejnych dóbr i tytułów. Na byciu „kimś”. Dziś rozumiem, że bycie „kimś” w świecie pełnym ludzi kreujących za wszelką cenę swój wyśniony, ale nieprawdziwy wizerunek, nie ma tak naprawdę najmniejszego sensu. Szkoda czasu na dopasowywanie się do oczekiwań obcych ludzi.

Dziś największą frajdę sprawia mi zrobienie śniadania dla żony. Pójście na spacer. Napisanie fajnego tekstu, z którego sam jestem zadowolony. Zrobienie czegoś dlatego, że się chce, nie dlatego, że się musi. Podzielenie się sobą, kawałkiem swojego świata.

I zrobienie tego przede wszystkim dla siebie, bez przejmowania się opinią innych.

To jest dla mnie prawdziwe szczęście. Warto było się dla niego zatrzymać.

(Foto zupełnie bez związku z tematem. Po prostu tęsknię za plażą w Jutlandii)

Opinie jak niemiecka chemia. Złe zagraniczne lepsze od naszych dobrych

Nie zgadzam się z oceną całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia. Moim zdaniem jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej owa „cała Polska”.

Jeśli jest w sporcie coś, co pociąga mnie w nim w sposób szczególny, to jest to jego złożoność i wielowymiarowość. To coś, co sprawia, że nie jest dziedziną oderwaną od życia, ale pewną jego szczególną formą. I gdy tylko się zechce, można jej się przyjrzeć nieco bliżej. Rozłożyć na części pierwsze i zrozumieć, co składa się na sukces, a co jest przyczyną porażki.

Całkiem jak w życiu, tylko nieco łatwiej, bo tu zazwyczaj wiemy, czego należy szukać.

My jednak zazwyczaj wolimy iść na skróty i patrzeć wyłącznie na jedną stronę tego – nomen omen – medalu. Jak często przy ocenie wyników sportowców. I przy wynikach pewnych wyborów.

Burza, jaka rozpętała się wokół wczorajszej nagrody Przeglądu Sportowego dla Tour de Pologne pokazuje to jak na dłoni. Choć tym razem o oceny było jeszcze łatwiej, bo skrytykowali ją „zagraniczni eksperci”, a to dla wielu rodzimych komentatorów kolarstwa niczym głos wyroczni. „Zagraniczni eksperci” z natury rzeczy muszą mieć rację.

Ale czy na pewno mają?

W żadnym zagranicznym komentarzu nie znalazłem analizy innych wydarzeń, z którymi TdP konkurował o miano „Imprezy Roku”. Nie sądzę, by ktokolwiek w ogóle zadał sobie takie pytanie, a wydaje mi się w tej sprawie fundamentalne, bo rok 2020 był w wydarzenia raczej ubogi. Tour de Pologne się jednak odbyło, mimo wyjątkowo trudnej sytuacji, przypominającej momentami chodzenie po polu minowym. I okazało się – również mimo makabrycznego wypadku na 1. etapie – wyjątkowo udane pod względem oglądalności. Oraz frekwencji, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na trasie nie powinno być właściwie nikogo.

Nikt nie zadał sobie i organizatorom plebiscytu pytania o kryteria, jakimi się kierowano przy wyborze. Wybór oceniono przez pryzmat „złego wrażenia”, jakie wywołał wypadek Fabio Jakobsena w Katowicach. Wypadek, który nie został przecież przez organizatora spowodowany, choć niewątpliwie pokazał jak na dłoni, że pewne rzeczy można było rozwiązać inaczej.

Tyle tylko, że to wszystko wiemy dzisiaj.

W sierpniu byliśmy wszyscy skoncentrowani na tym, by w okolicy mety nie było kibiców, bo takie były wymogi narzucone przez UCI organizatorom wyścigów w czasie pandemii. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie skutki uboczne przyniesie ich stosowanie. Nie przewidzieli tego organizatorzy, nie przewidziała ustalająca dla nich wytyczne UCI, nie przewidzieli również uczestnicy imprezy. Dlaczego więc pretensje skupiają się tylko w jednym miejscu?

Po zdarzeniu pozostało złe wrażenie. Pełna zgoda. Ale czy siedem z rzędu dopingowych zwycięstw Armstronga w Tour de France zrobiło dobre wrażenie? Czy dobre wrażenie sprawiło wycofanie się dwóch zespołów z ubiegłorocznego Giro d’Italia? Dlaczego akurat wobec Langa jesteśmy tacy surowi? Bo tak spontanicznie orzekli „zagraniczni eksperci”?

„To nie tak. Wyścig jest świetnie zorganizowany, a kolarze uwielbiają przyjeżdżać do Polski. Poza tym macie cudownych kibiców i fantastyczną atmosferę. Naprawdę, to poziom światowy. Natomiast nie zmienia to faktu, że kolarze powinni być lepiej chronieni” – powiedział niedługo po wypadku Patrick Lefevere, pytany przez Marka Bobakowskiego o to, czy uważa, że wyścig jest źle zorganizowany.

Pięć zdań, z których cztery chwalą organizację wyścigu, a ostatnie wskazuje na potrzebę zwrócenia większej uwagi na bezpieczeństwo kolarzy. My skupiliśmy się tylko na nim, adresując je wyłącznie w stronę organizatora, choć przecież podmiotów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kolarzy jest znacznie więcej. Od nich samych począwszy, na UCI ustalającej szczegółowe do poziomu wysokości skarpetki zasady skończywszy.

Nie lubię wcielać się w rolę obrońcy Tour de Pologne. Sam wielokrotnie krytykowałem organizatorów za różne rzeczy i ciągle uważam, że imprezę można pod wieloma względami uatrakcyjnić i poprawić. Ale jednocześnie mam w sobie dość pokory, by nie krzyczeć z fotela „a nie mówiłem!”, oceniając po fakcie sytuację, której skutki były moim zdaniem niemożliwe do przewidzenia.

Jednostronność tych ocen jest dla mnie zaprzeczeniem wszystkiego, co ważne w sporcie, którego istotą jest pokonywanie przeszkód, a nie uginanie się pod ciężarem krytyki.

Ocena całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej „cała Polska”.

No ale cóż. Wybór nie spodobał się „zagranicznym ekspertom”. Posypaliśmy więc sobie zachodnią przyprawą naszą własną stęchliznę i postanowiliśmy się w niej rozsmakować. Przecież skoro zagraniczne, to musi być dobre.

A tak na marginesie, choć kiedyś już o tym wspominałem: wideo z finiszu w Katowicach przez jakiś czas było najczęściej wyszukiwanym klipem w polskim internecie. Filmy z wypadku zostały łącznie wyświetlone kilka milionów razy.

Skoro robią „złe wrażenie”, to dlaczego je tak wytrwale oglądamy?