Muszę się przyznać do pewnej słabości: czytam komentarze w mediach społecznościowych. Czasami nawet wdaję się z nimi w polemikę, którą często „przegrywam”, gdy dyskusja przekracza granice absurdu lub staje się zwykłym festiwalem hejtu. Wtedy odpuszczam, bo kopanie się z koniem zwyczajnie nie ma sensu.
Bywa też, że te dyskusje stają się dla mnie inspiracją do jakichś przemyśleń, chociaż w większości przypadków są to raczej smutne refleksje nad nędzną kondycją umysłową ludzi, którym ktoś dał narzędzie do łatwego zdobywania wiedzy, a oni wolą ją zakrzyczeć.
Właściwie z nieznanego mi wciąż powodu, dziś trzeba mieć zdanie na każdy temat i koniecznie trzeba się nim podzielić ze światem. Milczenie, a już nie da Boże przyznanie się do niewiedzy, okazują się być najbardziej wstydliwym problemem współczesnej ludzkości.
„Przecież to wyścig o puchar sołtysa” – raczył był skomentować pewien znawca tematu informację o wygranym przez Kubę Kaczmarka wyścigu Belgrad – Banja Luka. Trudno zgadnąć, co myśliciel właściwie chciał przekazać światu poza własną frustracją, ale poszło, skorzystał ze swojej opacznie rozumianej wolności słowa. Nie zadał sobie przy tym trudu sprawdzenia, że polskie ekipy na Bałkanach nałowiły w tych „podrzędnych” wyścigach całkiem sporo punktów, które mogą się okazać bezcenne, gdy przyjdzie do przydzielania kwot startowych na kolejne mistrzostwa świata. Ważne było tylko to, by zademonstrować niechęć autora do imprezy, która być może zawiniła mu tym, że nie jest Wielkim Tourem, bo jak wiadomo dla „prawdziwych” kibiców tylko one się liczą.
Kiedy kilka dni temu Novak Djoković uderzył piłką arbiter liniową i został za to wykluczony z dalszej rywalizacji w US Open, w sieci natychmiast rozgorzała na ten temat dyskusja. Bynajmniej nie o tym, który przepis Serb złamał, a o tym, kto się chciał na nim zemścić i za co. Fakt, że dyskwalifikacja była skutkiem naruszenia regulaminu Wielkiego Szlema nie miał dla dyskutujących najmniejszego znaczenia. Ważne było tylko to, by zwolennicy Djokovicia przekrzyczeli tych, którzy za nim nie przepadają. Lub odwrotnie, bo per saldo nie ma to większego znaczenia. Czy ktokolwiek z dyskutujących wyszedł z niej mądrzejszy o jakąkolwiek wiedzę? Śmiem wątpić.
To, co wydarzyło się później, czyli seria werbalnych ataków na poszkodowaną sędzię, przekroczyło już wszelkie granice absurdu i zezwierzęcenia użytkowników internetu. Poczynając od klasycznego oskarżania ofiary, że „powinna była uważać na to, co się dzieje na korcie” (nie musiała, bo zagranie nie było elementem gry, miało miejsce po zakończeniu partii), na wyszydzaniu śmierci jej zmarłego przed laty w wypadku syna kończąc.
Gdzie? W której części człowieka rodzi się potrzeba pisania takich rzeczy? Skąd wypadają te zdania, które ludzie przenoszą na klawiaturę? I po co? Naprawdę nie pojmuję.
Nieco ponad dwa lata temu popełniłem felieton o tym, że nie chciałbym być sportowcem, którego siedzący na kanapie Janusze nieustannie poddają ocenom i krytyce. Zaraz odezwało się kilku oburzonych, którzy swego prawa do krytyki gorliwie bronili, powołując się nawet na konstytucyjną wolność słowa. Wszystko fajnie, tylko moim zdaniem to trochę pomylenie pojęć. Wolność słowa to prawo do wygłaszania własnych poglądów, ale nie obowiązek zajmowania stanowiska w każdej sprawie. Wielu samozwańczych komentatorów rzeczywistości zdaje się o tym zapominać i nadużywa wolności słowa do tego, by za wszelką cenę pokonać i upokorzyć innych dyskutujących.
Pewien znajomy przypomniał mi niedawno o istnieniu tzw. efektu Dunninga-Krugera, którzy opisali zjawisko przeceniania swoich kompetencji przez osoby niewykwalifikowane w swojej dziedzinie i – odwrotnie – tendencji do powątpiewania w swoje umiejętności przez ludzi mogących pochwalić się jakąś rzetelną wiedzą. Oparli oni zresztą swoje obserwacje o tezę sformułowaną już przez Darwina, któremu przypisuje się stwierdzenie, że „ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie, niż wiedza”. To, co każdego dnia widzimy w social mediach, to doskonałe potwierdzenie tych obserwacji.
Jeszcze ciekawszym zjawiskiem są próby nieustannego kwestionowania autorytetów naukowych i podważania prawdziwych stwierdzeń za pomocą całkowicie wyssanych z palca bredni. Usłyszałem kiedyś bardzo ciekawe zdanie o tym, że mamy tendencję do traktowania obiektywizmu jako wyciągania średniej z prawdy i kłamstwa. Odnosiło się co prawda do pracy dziennikarzy, ale wydaje mi się, że w tym przypadku również doskonale pasuje.
Nie potrafimy tak łatwo przyjąć tego, że rzeczy są takimi, jakie są. Musimy je za wszelką cenę skonfrontować z kompletnymi bzdurami. Nie można po prostu mieć racji. Trzeba jej bronić w walce z ignorantami, by samemu nie być posądzonym o brak kompetencji. Jeśli tej walki nie podejmujesz – przegrywasz dyskusję, w której nikogo nie interesuje prawda i wiedza, tylko pokonanie i zdeptanie adwersarza. Bo jeśli nie mamy niczego do powiedzenia na temat jakiegoś zjawiska, zawsze możemy przypuścić personalny atak na tego, kto je opisuje.
To nie jest oczywiście typowo polskie zjawisko, ale z zasady częściej występuje tam, gdzie ludzie na ogół toną w kompleksach i szukają ujścia dla własnych frustracji w różnego rodzaju formach przemocy. Przede wszystkim werbalnej i skierowanej przeciw obcym ludziom. Najlepiej takim, którzy przed zmasowanym atakiem najczęściej nie mogą się bronić, bo musieliby poświęcić na to całe życie.
Mniej więcej miesiąc temu BBC Sport ogłosiło w swoich kanałach społecznościowych, że będzie usuwać coraz częściej pojawiające się tam przemocowe komentarze oraz blokować i zgłaszać ich autorów administratorom serwisów. W Polsce skala tego zjawiska jest już tak duża, że należałoby raczej w ogóle wyłączyć możliwość komentowania czegokolwiek (co kilka serwisów już jakiś czas temu zrobiło).
My niestety już dawno zapomnieliśmy, że milczenie jest złotem. Wolimy się taplać w szambie pełnym pseudo wiedzy i zwykłej nienawiści. I pod żadnym pozorem się nie przyznawać, że czegoś nie wiemy, bo wtedy po prostu spadniemy z drabiny społecznej. Nawet jeśli dotychczas nie pokonaliśmy na niej choćby jednego stopnia.
To bardzo ciekawe niesłychanie złożone zagadnienie.
Technologia wraz z demokratyzacją zwielokrotniła możliwości komunikacyjne ludzi, o włos nie zwiększając ich możliwości poznawczych. Pozostaliśmy reaktywni jak zawsze, mając większe możliwości karmienia złudzeń, że wiemy. Mylimy myśli z wiedzą, opis z rzeczywistością, poglądy z faktami. Być może wynika to z faktu, żeśmy produktem tego Kosmosu mocno z nim kompatybilnym i więcej do trwania życia tego gatunku nie jest nam potrzebne, bo skoro myślenie pochłania moc energii, po co myśleć…
Sam proces komunikacji jest poza refleksją wszelką, tak jak jakiś rodzaj samoświadomości. Wystarczy ciut logiki, by rozumieć, że wiedza jest bardziej dążeniem, złudzeniem. Jednak wymagać logiki, to ciut za dużo.
Rozterka konstatujących ten stan rzeczy, też bardzo ludzka jest. Jak frustracja, że pada, choć wolelibyśmy większej porcji słońca. Dość to frustrujące, bo i my jesteśmy jak inni, a nieco większa świadomość stanu rzeczy, wcale nie oznacza, że cokolwiek zmienimy w wielkim procesie ewolucji.
No i właśnie. Znowu się rozgaduję, a prawdopodobnie najsensowniej byłoby pozdrowić autora i życzyć mu pogody ducha, bo skoro tak jest, jak jest – musi tak być.
Pozdrawiam serdecznie!
PolubieniePolubienie