Zanim wrócę do tematów sportowych pozwolę sobie na podzielenie się pewną refleksją, jaka nasunęła mi się w mijającym tygodniu. Trudnym, tragicznym, podniosłym – nie sposób kilkoma epitetami oddać wszystkich uczuć, jakie mi w ostatnich dniach towarzyszyły. Uczuć często z sobą sprzecznych, bo trudno uciec od tego, że minione kilka dni oprócz zadumy i żałoby obfitowało również w niezmierzone morze jadu, wzajemnej nienawiści i powszechnej obłudy, obecnych niestety po obu stronach tego głębokiego rowu, jaki od kilku lat nas dzieli.
Kiedy pod koniec lat 90. przekroczyłem po raz pierwszy próg katowickiej Gazety Wyborczej, byłem pełen przekonania, że uczestniczę w czymś ważnym. I choć wówczas zajmowałem się biznesową częścią tego przedsięwzięcia, a między redakcją a biurem reklamy istniała swoista szklana ściana, wielu z nas miało poczucie pewnego rodzaju misji. Gazeta była dla wielu ludzi nie tylko źródłem codziennych informacji, ale też animatorem wielu sfer życia: kulturalnej, sportowej, zdrowotnej i innych. „Szkoła z klasą”, „Rodzić po ludzku”, „Polska biega”, czy „Polska na rowery”, to tylko nieliczne przykłady kapitalnych projektów, których celem (i skutkiem!) była rzeczywista zmiana sposobu myślenia i postępowania ludzi. Miara ich zaangażowania w rozmaite projekty była wówczas wyznacznikiem sukcesu danego medium.
Przez ostatnie 20 lat obserwowałem z bliska, jak tamte czasy odchodzą w niepamięć, a media zupełnie przestają się interesować ludźmi, zajmując się w zamian niemal wyłącznie sobą. W dzisiejszym świecie człowiek ma znaczenie tylko wówczas, gdy staje się respondentem, deklarującym czytelnictwo, albo jednostką, wpisującą w okno przeglądarki adres strony (a jeszcze częściej: klikającą w serwowany w social mediach odnośnik, zwykle mający niewiele wspólnego z treścią, którą promuje). Realnych ludzi, do których adresowany jest przekaz, zastąpili „real users” – abstrakcyjny twór, zdefiniowany w instytucie badawczym, będący usprawiedliwieniem i celem funkcjonowania danego tytułu.
Miarą sukcesu mediów, oprócz ich zasięgu, stała się mityczna „opiniotwórczość”, mierzona liczbą cytowań danego medium przez inne. Piramidalna głupota, a jednocześnie pułapka, w której wszyscy tkwimy: media, karmiące swoich odbiorców naciąganymi faktami i ci nieszczęśni odbiorcy, którzy na bazie tych treści budują swoje wyobrażenie o świecie. Wyobrażenie, nie wiedzę, bo w zdecydowanej większości tekstów więcej jest wartościujących epitetów, niż rzetelnego opisu rzeczywistości. Przestało być ważne, co ktoś powiedział lub zrobił. Ważne, że było to „skandaliczne”, „niesamowite”, „mocne”, „dosadne” – różnice w opisie zależą tylko od tego, po której stronie politycznego muru opowiada się dana redakcja. Ale o co chodziło? W sumie nieistotne. Meritum wypowiedzi na ogół niezbyt dobrze wypada w SEO, a to tego typu narzędzia dziś wyznaczają reguły, o czym i w jaki sposób należy pisać. Są kliknięcia, jest zabawa, chociaż w istocie to ogon macha psem.
Rozwój kanałów społecznościowych jeszcze bardziej pogłębił postępujący kryzys wiarygodności mediów. Nowe platformy miały szansę stać się dla mediów miejscem, którego zawsze im brakowało: prezentacji i promocji atrakcyjnych i unikalnych treści, które publikują (bo wciąż zdarza im się produkować naprawdę wartościowe i pouczające materiały). Zamiast tego stały się areną nieustającej pyskówki i personalnych wycieczek między dziennikarzami. Konfrontacja opinii i sposobów patrzenia na rzeczywistość ustąpiły miejsca nieustającym próbom obrażenia adwersarza w 280 znakach. Opiniotwórczość? Wolne żarty. Dziś mało komu zależy na tym, żeby kogoś przekonać. Liczą się tylko pokonani.
Kiedyś dziennikarz był człowiekiem, który wiedział o świecie więcej ode mnie i miał niemal nieograniczony dostęp do informacji. To on podejmował decyzję, która wiadomość jest dla mnie z jakiegoś powodu istotna i którą warto mnie nią zainteresować. Dziś 50 dziennikarzy za rzecz godną mojej uwagi uważa 50-krotne udostępnienie hejterskiego tweeta pani Pawłowicz, z którego jedyny możliwy racjonalny wniosek dotyczy kondycji umysłowej samej piszącej. A oni o jego wątpliwą zawartość potrafią się jeszcze godzinami kłócić!
Wiele w ostatnim tygodniu padło słów o tzw. mowie nienawiści. Wiele deklaracji, że za wszelką cenę należy z nią skończyć. Wiele z tych deklaracji składali sami dziennikarze. Jeszcze ciało śp. Pawła Adamowicza nie zdążyło wystygnąć, gdy już trwały kłótnie o to, kto za tę mowę nienawiści w większym stopniu opowiada. Jeszcze na dobre nie zdążyliśmy się pogrążyć w zadumie i żałobie, a już ze szczegółami czytaliśmy o ludziach, którzy chcieli nam w niej przeszkodzić.
Zgoda: tej zbrodni i tego, co do niej doprowadziło, w żadnym wypadku nie wolno przemilczeć. Ale może szukanie winnych dobrze byłoby zacząć od siebie? Bo można w nieskończoność oskarżać polityków i politycznych celebrytów o ciągłe podgrzewanie polsko-polskiej wojenki, ale nie można uciec od tego, że to media i dziennikarze tym samym politykom bez ograniczeń dają głos i przestrzeń do toczenia tej walki.
W tym trudnym czasie bez wątpienia jednej z najlepszych recept na walkę z hejtem udzielił Szymon Hołownia, który na swoim facebookowym profilu, żegnając Pawła Adamowicza napisał tak:
„Hejt to nie jest opinia, pomówienie czy insynuacja (z gatunku: „no, ja nie wiem jak jest, ale różnie o nim mówią”) to nie jest żadna prawda, hejtowi i trollingowi trzeba po prostu odciąć tlen, którym jest dawanie mu pola do wypowiedzi. A że to kogoś wykluczy? To co? To wykluczy. Ja też jestem wykluczony od udziału w operacjach kardiochirurgicznych oraz lotach kosmicznych, bo nie mam kompetencji, nie umiem, nie wiem, nie znam się, to proste.”
Moja mama, gdy czasem dokuczano mi w szkole, mówiła po prostu: „nie zwracaj uwagi, pośmieją się i przestaną, gdy zobaczą, że już nikogo to nie bawi”. A my dzisiaj, zamiast – zgodnie z zaleceniem Hołowni – odbierać hejtowi tlen, rozbieramy każde zdanie na czynniki pierwsze, szukając w tym ukrytego sensu. Analizujemy hejterskie wypociny jak wiersze. I wciąż się dziwimy, że ich autorzy nie ustają w wysiłkach, bo kolejnym razem jeszcze bardziej nas zaskoczyć? Że wymyślają coś jeszcze głupszego?
W imię walki z „mową nienawiści”, w czasie, w którym tłumy gdańszczan stały na mrozie, by oddać hołd swojemu zamordowanemu prezydentowi, ta sama „Wyborcza”, z której stron płyną apele o to, by skupić się na czynieniu dobra, publikuje materiał, w którym robi wiwisekcję kolejnego hejterskiego, „szokującego” wpisu Cejrowskiego na Facebooku. Po co? Jaki efekt ma to przynieść? O jaką wiedzę ma mnie to wzbogacić? Co mam poczuć? W jaki sposób ma z tego wyniknąć jakieś dobro? Jak chcemy walczyć z hejtem, bez ograniczeń udzielając mu głosu?
Być może ktoś mi w tym miejscu zarzuci „symetryzm”, ale moim zdaniem obłuda nie ma barw partyjnych, między którymi można by szukać równowagi. A to ona jest dzisiaj najczęstszym „towarem”, jakiego dostarczają nam media i dziennikarze. Nie ma większego znaczenia, po której stronie sporu się opowiadają – stosowany mechanizm zawsze jest taki sam. Obie strony rzucają w siebie wciąż tymi samymi kamieniami. I żadna zmiana nie nadejdzie, dopóki nie przestaną.
Jeśli mamy na serio podjąć walkę z mową nienawiści, to chyba nie ma lepszej metody, niż ta, którą proponuje Hołownia: odciąć jej tlen. Tymczasem jedyne, co dzisiaj robimy, to coraz chętniej dzierżawimy jej nasze głosy i nasze łamy.
W ten sposób niczego nie zmienimy.
Foto: Flickr / The Real Duluoz
Myślę podobnie.,,Odciąć tlen”
PolubieniePolubienie