Co się stało z naszą kasą?

Spokojnie, nikt mi nic nie ukradł, ten tytuł to taka swobodna trawestacja starej piosenki Kaczmarskiego. Ale od kilkunastu dni codziennie przeglądam dziesiątki depesz o problemach finansowych, które uderzają w cały biznes, również sportowy. I w głowie kłębią mi się dziesiątki pytań. W większości bez odpowiedzi, bo na ekonomii znam się umiarkowanie, niemniej zdrowy rozsądek podpowiada, że coś tu poszło bardzo nie tak.

Jakieś 12 lat temu porzuciłem pracę w korporacji przybity poczuciem, że jestem więźniem własnego sukcesu. Pracowałem wówczas w sprzedaży w dużym wydawnictwie i doświadczałem tego, czego doświadcza każdy handlowiec, próbujący nakarmić wciąż nienasycony organizm organizacji. Czym więcej dowoziłem, tym wyżej wędrowała poprzeczka i tym większe były cele na kolejny miesiąc, kwartał czy rok. Ale gdy tylko nadchodził moment nawet lekkiego załamania, obserwowałem kolegów z sąsiednich biurek, jak pakowali swoje rzeczy do kartonów. Cele pozostawały niezmienne. Znamy to wszyscy.

Kroplą, która przelała czarę goryczy, była wówczas wizyta u jednego z dużych klientów. Polski oddział globalnego koncernu, ten zaś to absolutny światowy top, jeśli idzie o zasięg i obroty. Wyżej w tej branży być się już nie dało. Weszliśmy do budynku, a tam atmosfera jak w rodzinnym grobowcu. Nie mieliśmy pojęcia o żadnym poważnym kryzysie, a przed spotkaniem studiowaliśmy wyniki – wszystkie na zielono, w Polsce również. Nic z tego nie rozumiałem, dopóki ktoś nam nie powiedział wprost: urośliśmy, ale za mało. Teraz czekają nas poważne cięcia.

Znam też historię dużej firmy z branży sportowo – odzieżowej, która musiała dokonywać gigantycznej restrukturyzacji, likwidując oddziały na całym świecie. Tylko dlatego, że się jeden facet w garniturze pomylił w obliczeniach i pochwalił przed radą nadzorczą niemożliwym do zrealizowania wynikiem. Nie mam pojęcia ilu ludzi straciło przez to pracę.

Dałem sobie spokój.

Z bycia zakładnikiem sukcesu stałem się później więźniem własnej porażki i w sumie tak do końca nie jestem pewien, co lepsze. Niemniej od dawna sypiam nieco lepiej, a budzę się z wiarą, że życie mnie nauczyło czegoś więcej, niż gonienia za własnym ogonem. To jednak opowieść na inną okazję.

Patrzę teraz na te kasandryczne przepowiednie mówiące o końcu świata jaki znamy i trochę nie mogę się nadziwić, że przez te wszystkie lata budowania światowej gospodarki nikomu nie przyszło do głowy, że pewnego dnia trzeba będzie to wszystko na jakiś czas zamknąć i przeczekać. Ludzkość, skądinąd wiele razy doświadczona różnego rodzaju plagami, zrobiła się tak pewna siebie, że uznała, iż teraz może się już tylko rozwijać i nic jej w tym marszu nie zatrzyma. „No to potrzymajcie mi drinka” – powiedział koronawirus.

Wydaje mi się nie mieć dzisiaj większego znaczenia model, w jakim funkcjonują gospodarki, bo w gruncie rzeczy wszystkie i to na wszystkich poziomach realizują w zasadzie jeden schemat: natychmiastową redystrybucję niemal każdej zarobionej złotówki, juana czy centa. Niewielkie w istocie różnice polegają z grubsza na tym, że inaczej wydaje się je w modelach kapitalistycznych, a nieco inaczej w socjalnych. Efekt jest mniej więcej podobny: w kasie niemal zawsze jest pusto.

Chociaż są też wyjątki. Ciekaw jestem gdzie są dziś wszyscy krytycy, którzy pomstowali na Apple, że trzyma na kontach zarobione miliardy? Ciekaw też jestem, czy doczeka się słowa uznania jeden z byłych prezesów dużej polskiej spółki, usunięty ze stanowiska podobno i za to, że kitrał w skarbcu kasę, zamiast ruszyć w Europę na zakupy słabszych konkurentów.

W sporcie zasadniczo sytuacja wygląda tak samo. Jeśli kluby mają szczęście i nie są po uszy zapożyczone, to w znakomitej większości są niemal doskonale zbilansowane. Kiedyś pisałem tekst o tym, jak zorganizowany pod względem właścicielskim i kapitałowym był Team Sky. Przestudiowałem kilka lat ich raportów finansowych. Największy w światowym peletonie budżet spinał się niemal idealnie na zero. Dziś czytam pełne trwogi słowa Gerainta Thomasa, że odwołanie Tour de France i innych wyścigów grozi kolarstwu poważnym głodem.

Nie chodzi mi o to, żeby się teraz pastwić nad naszą krótkowzrocznością, bo nic to już w tej chwili nie zmieni. Ale jeśli mamy z tej sytuacji wyciągnąć jakąś lekcję, to wymaga ona szybkiego porzucenia przez nas wszystkich myślenia o tym, jak wrócić do tego, co było. O bardzo wielu aspektach życia będziemy się musieli nauczyć myśleć zupełnie inaczej.

Od kilku dni jestem zbudowany listem, jaki do społeczności lekkoatlatycznej wysłał szef World Athletic Sebastian Coe. Napisał on w nim między innymi, że warto wykorzystać ten trudny moment na to, żeby na nowo przemyśleć pewne rzeczy. I żeby w końcu zerwać z myśleniem, opartym na schemacie „zawsze tak robiliśmy”.

Bardzo w tym kibicuję i jemu, i nam wszystkim.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.