Wieloskrętka

Skala hejtu wokół tegorocznego Tour de Pologne urosła do tak absurdalnych rozmiarów, że w samoobronie i nieco mimowolnie zacząłem szukać w tym wszystkim jasnych stron. Nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak dawniej. Trudno nie uznać tego za swoisty „sukces” hejterów.

Kilka lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie, odwiedził mnie mój poprzedni szef. Jechaliśmy na jakąś konferencję do Wiednia, ale zanim następnego ranka wyruszyliśmy w drogę, poszliśmy na kolację i spacer po mieście.

Błąkając się po Krakowie dotarliśmy w okolice tzw. Bernadki, kładki łączącej Kazimierz z Podgórzem. Jej charakterystycznym elementem są zawieszone nad Wisłą rzeźby przedstawiające gimnastyków.

Nie pamiętam już, jak dokładnie brzmiało pytanie, zadane wówczas przez moją żonę, ale sens jej myśli sprowadzał się do tego, co sprawiło, że artysta sięgnął po taki środek wyrazu i wykonane z jakiegoś stopu metalu odlewy zawiesił nieruchomo na stalowej linie.

– Wieloskrętka – odparł bez chwili wahania mój szef. – Stalowa lina spleciona z wielu cieńszych. Cokolwiek na niej zawiesisz, wisi nieruchomo. Jak krzesełka w kolejce linowej.

Na tym zakończyliśmy dyskusję o artystycznych uniesieniach. Mój były szef jest inżynierem, didaskalia nieszczególnie go interesują. Funkcjonalne rozwiązania i proste odpowiedzi – jak najbardziej.

Dwa kolory

W „Czułym narratorze” Olga Tokarczuk sporo miejsca poświęciła zjawisku, które nazwała „chorobą dosłowności”. Chodzi o rozumienie świata i opisujących go słów wyłącznie w sposób jednoznaczny, pozbawiony jakichkolwiek niuansów i alternatywnych znaczeń.

Konsekwencją „choroby dosłowności” jest sprowadzenie wszystkiego do prostych, kontrastowych pojęć, które łatwo sobie przeciwstawiać i rozstrzygać: to dobre, tamto złe. Czarne i białe, pozbawione dystansu, przymrużenia oka. Wszystko śmiertelnie serio i ostatecznie.

I ta wieloskrętka, i Tokarczuk, przypominają mi się za każdym razem, gdy spojrzę na dyskusję o tegorocznym Tour de Pologne. Ileż tam jest definitywnych stwierdzeń na temat tego, jak jest, jak być powinno, co powinien zrobić Czesław Lang i co nas niebawem czeka.

W skrócie: jest źle, powinno było być lepiej, Czesław powinien odejść, a polskie kolarstwo czeka smutny koniec, bo Tour de Pologne to jego antypromocja i nic więcej poza nabijaniem kieszeni Langa pieniędzmi z państwowych spółek. A komentarz wyścigu w TVP tylko tę „antypromocję” wzmacnia.

No i balony. Nie zapominajmy o balonach, choć te w tym roku jakby zeszły na dalszy plan.

Foto: Szymon Gruchalski

Od razu zastrzegę, że na tegoroczny wyścig patrzyłem jednym okiem, zajmując się w tym czasie czymś innym. W całości obejrzałem tylko etap do Rzeszowa, bo akurat miałem dyżur i pisałem relację. Byłem też na mecie w Krakowie, gdzie pogadałem trochę z ludźmi widzącymi to wszystko z bliska.

I przepraszam, ale nie widzę wszystkiego w tak ponurych barwach, w jakich maluje rzeczywistość rzesza komentujących.

Szeroki plan

Zacząłbym chyba od tego, że w tym roku przed Tour de Pologne poprzeczka zawisła wyjątkowo wysoko. Tydzień przed startem polskiego wyścigu skończyła się absolutnie wyjątkowa i emocjonująca od początku do końca edycja Wielkiej Pętli.

To była prawdziwa kolarska uczta, której smak będziemy jeszcze długo wspominać. Wszystko, co miało i będzie miało miejsce po niej, wydaje się mdłe i nijakie. W sumie normalna sprawa: jeśli coś nam się podobało, to większość z nas chce, żeby przynajmniej przez jakiś czas nic tego nie przesłaniało.

Na tle tegorocznego Tour de France polski wyścig pod względem sportowym wyglądał faktycznie wyjątkowo ubogo. Tego, czy wypadłby lepiej, gdybyśmy wcześniej przez cały lipiec czekali na jeden atak pod Hautacam, a ten by nie nastąpił, nie dowiemy się nigdy. Niemniej wydaje mi się, że warto spojrzeć w tym przypadku również na tak szerokie tło.

Góry

Nie przyłączę się również do chóru ślepo krytykujących poprowadzoną wokół „bieszczadzkiego komina” trasę.

Pomijam już kwestie czysto techniczne, wynikające z ograniczeń narzuconych przez UCI (maksimum 2 h transferu dziennie). Nad mrzonkami o trasie prowadzącej „dookoła Polski” też nie warto się pochylać, chociaż niezmiernie mnie bawi domaganie się zmiany nazwy wyścigu, skoro nie odzwierciedla ona rzeczywistości.

Już słyszę to larum, gdyby Lang zmienił nazwę np. na Lang Race lub inną, związaną z marką sponsora. „Zamach na tradycję i narodową świętość” byłby odmieniany przez wszystkie przypadki.

W tym miejscu wypada również serdecznie pozdrowić wszystkich, którym solą w oku jest wzorowana na Tour de France nazwa polskiego wyścigu, ale których „patriotyzm” i przywiązanie do „polskich wartości” nie pozwalają sklecić w ojczystym języku zdania bez co najmniej kilku zawstydzających błędów. Czytanie o tym, że „wyścig mugł by się nazywać po Polsku” niezmiennie wywołuje uśmiech politowania na mojej twarzy.

Zresztą ta obłuda części krytykantów jest sama w sobie zabawna. Z jednej strony proponują podróż z Gdańska do Zakopanego, najlepiej przez Białystok i Zieloną Górę, bo przecież „wyścig ma promować Polskę”. Z drugiej, gdy dyskusja schodzi na problem niewystarczająco atrakcyjnych podjazdów, wyliczają te najlepsze w Czechach lub w Słowacji.

Nie wydaje mi się, by wyłącznie góry decydowały o atrakcyjności wyścigu. W takich na przykład Belgii i Holandii, gdzie na brak popularności kolarstwo raczej nie może narzekać, na nadmiar 15-kilometrowych stromych podjazdów organizatorzy nie cierpią, a dyscyplina jakoś nie upada. W Danii, którą tak zachwycaliśmy się miesiąc temu, najwyżej położonym punktem jest szczyt przęsła mostu nad Wielkim Bełtem, a do uprawiania tego sportu, z niemałymi sukcesami, Duńczyków to nie zniechęca.

Tylko te dwa przykłady pokazują, że źródło problemu tkwi gdzie indziej. Góry są fajne, ale da się bez nich żyć.

Foto: Szymon Gruchalski

Złe decyzje

Zdecydowanie zgadzam się jednak z uwagą, że błędem w tegorocznej edycji było umieszczenie jazdy na czas na przedostatnim etapie.

Mnie osobiście podoba się idea rozstrzygania 1200-kilometrowego wyścigu na sekundy, ale tym razem chyba poszła ona nieco za daleko i peleton faktycznie momentami sprawiał wrażenie, jakby jechał „na przeczekanie”.

Jeśli w ogóle w tygodniówce jest miejsce na etap jazdy na czas, to wydaje mi się, że sens ma to wyłącznie na otwarcie i tylko pod warunkiem, że będzie to czasówka na tyle długa lub trudna, by powstały różnice, które później trzeba gonić.

Mam nadzieję, że organizatorzy tego błędu nie powtórzą, bo z zasłyszanych w Krakowie plotek wywnioskowałem, że impreza w południowo-wschodniej Polsce zagości na trochę dłużej. Dlaczego? O tym za moment.

Wcześniej pozwolę sobie na moment zatrzymać przy samej transmisji.

Rutyna

Jako pracownik Eurosportu nie zamierzam komentować decyzji dotyczących sprzedaży praw telewizyjnych. Jest jak jest, nie zmienimy tego. To nie miejsce na dyskusje o polityce.

Warto jednak zauważyć, że Lang jest w pewnym sensie zakładnikiem tej sytuacji. On jest zobowiązany do tego, by zapewnić sygnał. Musi go po prostu kupić, a wielkiego wyboru na naszym rynku nie ma. Przychodami ze sprzedaży praw kolarskich zasadniczo nikt się z organizatorami i zespołami nie dzieli, co – na marginesie – jeśli nie ulegnie zmianie, moim zdaniem najdalej za kilka lat sprowadzi na dyscyplinę potężne problemy.

Relacja może się podobać lub nie. Można ją oglądać lub nie. Jeśli ktoś wylewa w internecie morze hejtu na komentatorów, bo „zmarnował tyle czasu przed telewizorem”, powinien raczej spojrzeć w lustro. Bo to był jego czas i jego telewizor. Nikt go do siedzenia przed nim nie zmuszał.

Stanę w obronie kolegów z konkurencji, bo z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu zajmuje złapanie właściwego „rytmu” oraz nauczenie się rozpoznawania zawodników po sylwetkach i fragmentach schowanych za wielkimi okularami twarzy, bo numery na komentatorskich monitorach widać tylko w zbliżeniu.

„Kolarz z wąsem” to nie „wstyd”, „żenada” czy „skandal”. To brak rutyny, bo siedem wyścigowych dni w roku to za mało, żeby nabrać biegłości w tej robocie, która tylko z pozoru wydaje się łatwa.

Ale przecież internetowi „znawcy wszystkiego” wiedzą lepiej: jak komentować, jak pisać, jak kadrować zdjęcia i jak wymawiać nazwisko Vingegaard, bo duńska kuzynka szwagra nagrała „właściwą” formę i wysłała Messengerem. Ale to opowieść na inną okazję.

Foto: Szymon Gruchalski

Impreza na wyłączność

Tę Tokarczuk na początku przywołałem nie bez powodu. Nie tak dawno wywołała niemałą awanturę, gdy powiedziała, że książek nie pisze się dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy mają ochotę czytać.

W kolarstwie (i w ogóle w sporcie) w pewnym sensie jest dokładnie odwrotnie: imprezy organizuje się dla wszystkich. Tymczasem tym, czego w otoczeniu kolarstwa zupełnie nie rozumiem, część kibiców uważających się za „prawdziwych fanów”, jest głęboko przekonana, że wyścigi są wyłącznie dla nich.

Tour de France ma w Eurosporcie wielokrotnie większą oglądalność od wszystkich innych wyścigów. Nie dlatego, że „prawdziwi fani” budzą się wówczas z zimowego snu lub nagle pączkują, ale m.in. dlatego, że przed ekranami siada wówczas zupełnie nowa, „okazjonalna” publika, przyciągnięta sławą wielkiej imprezy i chętna obejrzeć kawał Francji. I ta publika też ma prawo dobrze się bawić, a nie być wiecznie obsztorcowywana w Internecie, że się nie zna i zadaje głupie pytania.

Ci rzekomo „najwierniejsi” i podkreślający na każdym kroku, że zależy im na „promocji kolarstwa”, bardzo często robią naprawdę wiele, by tych „nowicjuszy” jak najbardziej zniechęcić. Zupełnie tak samo jak piłkarscy kibole, choć brakuje tu szalików, wydzielonych trybun i innych kibolskich atrybutów.

Foto: Szymon Gruchalski

Z Tour de Pologne jest podobnie. Przekonanie o tym, że wyścig jest wyłącznie dla tych, którzy „muszą” go oglądać, a potem załamywać ręce nad „zmarnowanym czasem” (oraz obowiązkowo o fatalnej kondycji polskiego kolarstwa) jest tak silne, że niektórzy nie wahają się sięgnąć po największe obelgi i najgłupsze postulaty, by wyrazić swoje niezadowolenie.

Postami z hasłem „Lang powinien odejść” lub wprost z żądaniem jego „dymisji” ja na miejscu Czesława wytapetowałbym sobie biuro. Myśl o zdymisjonowaniu właściciela z jego prywatnej imprezy wprawia mnie zawsze w szampański nastrój.

Będzie jeszcze trudniej

Mam raczej złe wieści dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych: ta impreza nie jest wyłącznie dla was. Dokładnie w takim samym stopniu jest to impreza dla tych wszystkich „zwykłych” ludzi z Sanoka, Leska, Łańcuta czy dowolnego innego miasta i wioski. Oni mają dokładnie takie samo prawo się bawić oglądaniem kolorowego peletonu, nawet jeśli nie zawsze wiedzą, o co tak do końca w tej zabawie chodzi.

I – obawiam się – te wieści będą jeszcze „gorsze”. Bo w tych wspomnianych wcześniej okołowyścigowych plotkach bardzo często pojawiało się zdanie, że w tym roku wyraźnie dawało się odczuć, że pieniędzy na organizację imprezy było mniej niż w poprzednich latach. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić.

Tymczasem (to już z innych pogłosek) włodarze miast i miasteczek na trasie wyścigu już ponoć zapraszali Tour de Pologne za rok. Tam impreza bardzo się podobała, ludzie byli zadowoleni, a nie można zapominać o tym, że zbliża się rok wyborczy, w którym wiele krętych zwykle ścieżek w magiczny sposób się prostuje i zyskuje nową nawierzchnię…

To nie jest tak, że nie można tego wyścigu uczynić sportowo atrakcyjniejszym. Ale obawiam się, że w tych coraz trudniejszych czasach te wszystkie niuanse i półcienie staną się jeszcze bardziej istotne. O proste odpowiedzi, jak ta tytułowa wieloskrętka, będzie coraz trudniej.

Czy nam się to podoba czy nie, będziemy musieli dużo baczniej przyglądać się nie tylko imprezie, ale również towarzyszącym jej okolicznościom. Albo po prostu o niej zapomnieć. Bo Lang nie po to 30 lat temu kupił do niej prawa i konsekwentnie rozwija, by wyłącznie zbierać za to razy od postronnych obserwatorów. To jest biznes jak każdy inny. I jak każdy inny musi na siebie zarabiać.

Spodziewam się w związku z tym jeszcze większego hejtu. W tym roku osiągnął taki poziom, że nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak wcześniej.

O wyścigu powiedziano w tym roku tyle złego, że ja sam, choć zwykle za wiele rzeczy imprezę krytykowałem, tym razem mimowolnie i na przekór szukałem w nim jasnych stron.

To jedyne, co się wam udało, hejterzy. Najserdeczniejsze gratulacje!

Foto: Szymon Gruchalski Cycling (za zgodą Autora)

Jeden centymetr robi różnicę (czyli jak do ważnej sprawy zabrałem się od d… strony)

– Wojtek, czy Ty masz u siebie siodełka testowe, które można poprzymierzać i dopasować sobie do zadu? – zapytałem zaprzyjaźnionego współwłaściciela poznańskiego salonu VELO7.

– Nie mam i mieć nie będę, bo to nie ma najmniejszego sensu. Może i dobierzesz coś tym sposobem i przestanie cię boleć tyłek, ale zacznie cały człowiek – odpowiedział bez ogródek.

– Rozwiązujemy ten problem inaczej – dodał.

A cała sprawa zaczęła się od tego, że jakiś czas temu zacząłem jazdę jakoś bardziej dotkliwie odczuwać tam, gdzie odczuwać jej nie lubię, czyli w siedzeniu.

Zmiana

Z jednej strony dziwna sprawa: rower mam od lat ten sam, czasem coś tam w nim wymieniam, a to koła, a to napęd, ale zasadniczo nic poza tym się nie zmienia. Ja wprawdzie zgubiłem parę kilogramów, ale na anatomię mojego odwłoku nie powinno to wpłynąć w odczuwalnym stopniu.

Poskrobałem się jednak po rzadkiej czuprynie i „odkryłem”, co w ostatnim czasie się zmieniło. Otóż przeprowadziłem się z Krakowa do Poznania. A to oznacza, że przestałem hasać po małopolskich pagórkach, a zacząłem więcej po płaskim: szybciej, znacznie dłużej w niższej pozycji, częściej niż poprzednio w dolnym chwycie. Słowem: inaczej.

W ogóle na te podpoznańskie równiny, gdzie przewyższenia równają się wysokości wiaduktu i sumie nierówności na drodze, najchętniej przesiadłbym się na maszynę bardziej aero, ale to melodia przyszłości. Tym bardziej, że moja wysłużona Emonda wciąż jeszcze daje radę.

Małe krzywizny

Wracam jednak do Wojtka, który zaproponował mi fitting i dobór siedzenia za pomocą maty tensometrycznej.

W pierwszym odruchu zareagowałem tak, jak prawdopodobnie reaguje większość ludzi na myśl o fittingu. Że to zawracanie głowy, rzecz głównie dla prosów, a poza tym, helou, chodzi „tylko o siodełko”. Ponieważ jednak nie mam powodu, by ekipie Velo7 nie ufać, postanowiłem pójść tym tropem i sprawdzić, czym to się w istocie je. Tym bardziej, że moja Lepsza Połowa postanowiła w ramach urodzinowego prezentu partycypować w operacji „Zmiana Tronu”.

Na początek kawa, wywiad i podstawowe badanie, czy wszystko zgina się tam, gdzie powinno i jak powinno. Przy okazji tych oględzin wyszło na jaw, że choć ogólnie jestem w miarę prosty i w miarę sprawny, to jednak prawa kostka z jakiegoś powodu ucieka mi nieco do wewnątrz.

Rzecz może z pozoru niezbyt istotna, ale jeśli dodać do tego, że kilka ładnych lat temu zafundowałem sobie naciągnięcie ścięgna achillesa (fun fact: do kontuzji doprowadziłem, ustawiając sobie siodełko w poprzednim rowerze zbyt wysoko), to całość, jak się chwilę później okazało, nie pozostawała bez wpływu na moją jazdę i doznania z tejże.

Rozwiązaniem okazały się przygotowane na miejscu wkładki do butów FootBalance. Ich dopasowanie poprzedziło całą „siodelkową” procedurę, a polegało najpierw na zeskanowaniu mojego „podwozia” na specjalnym urządzeniu, zrobieniu na nim paru ćwiczeń w celu odwzorowania kształtu stopy w różnych pozycjach, a następnie wygrzaniu uformowanej wkładki, która teraz nieco podnosi mi wewnętrzną część stopy, prostując nogę w kostce.

Zmiana fundamentalna, ale nie jedyna.

Kiedy już wsiadłem na rower i oklejony markerami zacząłem kręcić, konieczne okazało się kilka innych korekt. Na przykład przesunięcie maksymalnie do tyłu bloków, żeby moje kolana nie „wyprzedzały” stóp.

Człowiek – pająk. I to koślawy

Tu ważne wtrącenie: moja figura jest równie dziwaczna co jej właściciel. Długie nogi, długie chude ręce i relatywnie krótki i dość pękaty tułów. Mam świadomość, że na rowerze wyglądam pokracznie, a ustawienie tego w odpowiedniej pozycji jest nie lada wyzwaniem. W dodatku to, co dotychczas robiłem „na czuja”, kierując się głównie wyznacznikiem wygody, niekoniecznie było rozwiązaniem dobrym z punktu widzenia mojej anatomii.

Wspomniana wyżej nieco przekoślawiona kostka sprawiała bowiem, że na rowerze miałem wrażenie, że prawym kolanem kręcę znacznie bliżej ramy. „Poradziłem” z tym sobie, przekręcając nieco w bok blok w prawym bucie. Odczucie minęło, ale problem pozostał. A jego przyczyna prawdopodobnie by się pogłębiała, gdyby dokonująca oględzin Oliwia nie zauważyła tej drobnej krzywizny.

Siedziałem w Velo7 Lab już prawie godzinę, w butach miałem już nowe, wygodne wkładki, a jeszcze na dobre nie zaczęliśmy rozmowy o tym, po co tam przyszedłem.

W końcu jednak przyszedł moment, w którym najpierw odcisnąłem swoje szanowne cztery litery, by dać sobie zmierzyć rozstaw kości kulszowych, a następnie usadziłem się na rowerze z matą tensometryczną pod siedzeniem.

I tu kolejne dwie ciekawe obserwacje. Po pierwsze, na odrobinę zbyt wąskim siodełku, na jakim jeździłem do tej pory, w zasadniczej pozycji najmocniej opierałem się nie na siedzisku, a na środkowej, wąskiej już części siodła. Po drugie, mój ciężar spoczywał głównie na jego lewej części, co prawdopodobnie znów było skutkiem kompensowania dawno już zapomnianego dyskomfortu związanego z naciągniętym ścięgnem.

— Mam za duży rower! – stwierdziłem z zaskoczeniem.

Małe różnice robią różnicę

Otóż nie. Mam po prostu zupełnie niepotrzebny tzw. offset w sztycy, który powoduje, że zbyt mój krótki tułów zbyt mocno odjeżdża do tyłu. Prawdę mówiąc: nawet nie wiedziałem, że mogę mieć inną.

Skutkiem tego stanu rzeczy jest rzecz, którą zauważyłem na fotosach z rozmaitych ustawek: cały czas mam wyprostowane łapy w łokciach, choć zwykle staram się pilnować, by tego nie robić. Ciało jednak wie lepiej.

Siodło zmieniliśmy na widoczne na zdjęciu Selle Italia, centymetr szersze od oryginalnego w rowerze Bontragera i z dużo większym otworem anatomicznym. Przesunęliśmy je maksymalnie do przodu, choć dopiero zmiana sztycy na pozbawioną offsetu rozwiąże problem definitywnie, bo wciąż siedzę odrobinę za daleko. Pochyliliśmy siedzisko o 1 stopień, co odrobinę odciążyło jego środkową część.

I – uwaga – podnieśliśmy wszystko o centymetr wyżej, mimo moich początkowych obaw o odnowienie się kontuzji.

Nic takiego nie nastąpiło.

Po kilku jazdach i parunastu godzinach spędzonych na rowerze po tych zmianach, mogę stwierdzić tylko jedno: znaczną poprawę komfortu. Co prawda do nowej pozycji musiałem się chcwilę przyzwyczaić, ale szybko poszło. W dodatku mam wrażenie (ale wciąż tylko wrażenie, bo nie dorobiłem się jeszcze pomiaru mocy), że w tej nowej pozycji jeździ mi się również znacznie wydajniej.

Przed fittingiem broniłem się więc zupełnie niepotrzebnie. A sam „zabieg” polecam, bo poza zdecydowaną poprawą komfortu jazdy, można się przy okazji dowiedzieć paru ważnych rzeczy o własnej anatomii.

A dopasowane wkładki chyba zacznę stosować również na co dzień w „cywilnych” butach. Coś mi mówi, że moja prawa kostka będzie mi wdzięczna.

Otwór

W poniedziałek 18 października 1999 roku zostałem dilerem. W każdym razie tak oficjalnie nazywało się stanowisko, na które zostałem wówczas zatrudniony w katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Ja i trzy inne osoby, w tym niejaki „Banderas”, nazwany tak na okoliczność opatrunku założonego na wskazujący i środkowy palec, bo któryś z nich miał chyba złamany.

Do naszych obowiązków należała sprzedaż reklam.

Nie pamiętam, bym miał wtedy jakiekolwiek kompetencje handlowe, oprócz tego, że umiałem zawiązać krawat. Była to istotna umiejętność, gdyż były to czasy raczkującego dopiero Internetu i większość spraw załatwiało się wysyłając oferty faksem, wykonując telefony i umawiając się na spotkania. Ale wszystkich tych rzeczy, wraz z umiejętnością mówienia tzw. językiem korzyści, musiałem się dopiero nauczyć.

Szło nam wszystkim raz lepiej, raz gorzej, choć „Banderasowi” niestety na ogół gorzej. Jego „język korzyści” sprowadzał się głównie do tego, że opowiadał o tym, jacy jesteśmy zajebiści. Nie wzbijał się przy tym na wyżyny elokwencji i raczej operował prostymi obrazami, przekonując klientów, że w „Wyborczej” mamy artykuły, a w „Dużym Formacie” to nawet zdjęcia. Sukces wciąż był przed nim.

„Banderas” nie zrobił oszałamiającej kariery, choć podejrzewam, że w jakimś stopniu zawdzięcza to również dość ekstrawaganckiemu pomysłowi, by pewnego dnia pójść do szefa oddziału po zwrot 25 złotych za pranie marynarki, którą uznał za narzędzie pracy. W moją pamięć zapadł jednak dożywotnio dzięki najlepszemu sprzedażowemu tekstowi, jaki w życiu słyszałem. Prawdziwemu Mount Everestowi języka korzyści.

Otóż pewnego dnia zrozpaczony „Banderas” wykonał bez większego sukcesu kilkadziesiąt telefonów, aż pod wieczór, zupełnie już zrezygnowany, wyartykułował do słuchawki argument, że „jak pan da u nas reklamę, to wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”.

Nie mam pojęcia, co „Banderas” dzisiaj robi, bo nasze drogi rozeszły się niedługo po tamtej akcji. Ale ta historia wraca do mnie za każdym razem, gdy trafiam w sieci na jakąś dyskusję o problemach polskiego sportu.

A nie dalej jak wczoraj przeczytałem rozmowę o polskim kolarstwie z Bartkiem Huzarskim.

Rozmowę polecam i generalnie z większością argumentów się zgadzam, choć z wybitym do tytułu przesłaniem już niekoniecznie. Ale moją uwagę zwróciła nieco inna rzecz. Otóż w chwili, kiedy pada pytanie o sprawy związane z finansowaniem, „Huzar” z jakiegoś powodu od odpowiedzi ucieka.

Żeby było jasne: to nie jest zarzut, raczej ciekawa obserwacja. Ogromnie szanuję pracę Bartka i z podziwem obserwuję, jak konsekwentnie i z uporem toczy pod górę swój syzyfowy kamień. W Sobótce, która – powiedzmy sobie jasno – nie jest raczej centrum biznesu i sponsoringu.

Ale ta ucieczka od rozmowy o finansach wydaje mi się znamienna dla znakomitej części polskiego sportu, nie tylko kolarstwa. Oczywiście poza stwierdzeniem, że pieniędzy zawsze brakuje, ale to jest przecież problem znany całemu światu od chwili, w której Fenicjanie wynaleźli ich za mało.

Moim zdaniem my o pieniądzach w sporcie na ogół rozmawiać nie potrafimy i wciąż nie do końca wiemy, w jaki sposób je pozyskiwać. I mówię to z perspektywy faceta, który przez te ponad 20 lat, jakie minęły od pojawienia się na progu katowickiej „Wyborczej”, robił w mediach i reklamie różne rzeczy, w tym również te związane ze sponsoringiem. „Język korzyści” wciąż jest u nas na poziomie argumentów „Banderasa”.

Przez moje ręce kilka lat temu przewinęło się kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset „ofert”. Cudzysłów jest nieprzypadkowy; absolutna większość z nich była bowiem wyłącznie listą przeszłych (czasem bardzo odległych) dokonań, z rzadka pojawiały się jakiekolwiek informacje na temat planów. Ze świecą szukać potencjalnych korzyści dla kogoś, kto miałby wyłożyć na taką współpracę jakieś pieniądze. Jakby „win-win” było jakąś dawno zapomnianą filozofią. Jest tylko „we won” (kiedyś) i „chcemy, aby” (teraz, zaraz).

Jednym z ciekawszych przypadków, który przewinął się przez moje łapy, była propozycja wynajmu hali sportowej, należącej do jednego z klubów. Udekorowana była długą listą certyfikatów dla zainstalowanego w hali systemu wentylacji. Potencjalny sponsor dostawał zapewnienie, że będzie mógł w środku oddychać czystym powietrzem. O tym, w jakim zakresie, na jak długo i w jakim celu miałby mieć ten obiekt do dyspozycji, „oferta” nie wspominała nawet słowem.

Kiedyś opisywałem tutaj rozmowę, jaką odbyłem z menedżerem pewnej szkółki piłkarskiej. W jednym zdaniu mówił, że szuka sponsora, w drugim, że nie ma mu właściwie nic do zaoferowania, a poza tym jakiekolwiek długofalowe inwestycje i tak nie mają większego sensu, bo dzieciaki kończą szkołę i odchodzą, więc wszystko trzeba za chwilę zaczynać o nowa. Miło byłoby przytulić jakiś dodatkowy pieniądz, ale jeśli nie, to trudno, musi wystarczyć to, co na szkolenie idzie z ministerstwa.

I my mówimy o tym, że szkolenie młodzieży kuleje?

Bartek wspomina o problemie wynikającym z odwołanych wyścigów. A ja kilka tygodni temu, już po wybuchu wojny w Ukrainie, która – chociaż nie widać tego na pierwszy rzut oka – mocno zachwiała poczuciem bezpieczeństwa nie tylko zwykłych ludzi, ale i firm, rozmawiałem ze znajomym działaczem z jednego z okręgów. Utyskiwał, że sponsorzy się wycofują i organizatorzy odwołują kolejne imprezy. A on wysłał około stu ofert i wszystkie pozostały bez odpowiedzi.

Helou!? Sto ofert? Na rynku, na którym działa prawie trzy miliony przedsiębiorstw, w tym około 20 tys. średnich i dużych? Już nie zapytałem, ile z tych stu ofert wyniknęło bezpośrednich rozmów, a to dość istotna kwestia. Już od dawna nie słyszałem o przypadku, by jakąkolwiek poważniejszą umowę udało się załatwić mailem.

Jeśli się trochę mocniej poskrobie polskie kolarstwo ostatnich lat, prawdopodobnie dokona się odkrycia, że w sferze finansowej funkcjonowało ono niemal wyłącznie dzięki ludziom, którzy kiedyś tę dyscyplinę uprawiali. Jeśli cokolwiek wiązało w Polsce większy biznes z kolarstwem, to był to raczej sentyment niż perspektywa jakichkolwiek korzyści. Sentyment, który w chwili kryzysu natychmiast był wypierany przez poczucie odpowiedzialności i zwykłe biznesowe kalkulacje, by przypomnieć choćby przypadki Active Jet czy CCC.

Problem polega nie tylko na tym, że o pieniądzach nie chcemy rozmawiać, ale również nie chcemy się tego nauczyć. Dużo łatwiej jest narzekać, że kasy jest ciągle za mało. Jeszcze łatwiej zaglądać do kieszeni innym i oczekiwać, że się „podzielą”.

Łatwo jest utyskiwać na balony przy trasie Tour de Pologne. Zgoda, mnie też się nie podobają. Ale jeśli Czesław Lang konsekwentnie trzyma się tego pomysłu, to może to po prostu oznacza, że on działa? Może potrafi te balony skutecznie przeliczyć na realną wartość dla partnera? Może więc zamiast po raz kolejny spinać się na „Tour de Balon”, warto pewnego dnia usiąść w jakimś ogródku przy drodze i policzyć liczbę przejeżdżających nią samochodów, przeliczyć je później na liczbę par oczu i zaproponować jakiemuś sponsorowi jego własny balon?

„Na polskim podwórku kolarstwo jest dyscypliną bez przyszłości” – głosi teza z rozmowy z „Huzarem”.

Nie wydaje mi się, żeby nasze podwórko jakoś bardzo różniło się od np. słoweńskiego. Tylko Słoweńcy kilkanaście lat temu nie poprzestali na stawianiu trafnych diagnoz. Zaczęli też szukać konkretnych rozwiązań.

Brytyjska reforma sportu po przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie również nie polegała wyłącznie na dodrukowaniu pieniędzy na sport, co w istocie dzisiaj proponuje nasz minister w ramach kolejnego „Narodowego Programu Wszystkiego”. Tam podjęto próbę zorganizowania tej dziedziny życia w wielu obszarach praktycznie na nowo. I nauczono się o tym mówić językiem korzyści, dzięki czemu wiele sukcesów miały również swój wymiar komercyjny.

Pytanie, czy my się chcemy tego nauczyć? Czy raczej jesteśmy wciąż jak ten „Banderas” z początku tej opowieści. Z tą drobną różnicą, że już nawet nie proponujemy nikomu, że „wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”. Raczej wolimy się w tym otworze urządzić.

Foto: eventhorizontelescope.org

Anonimowy? I dzięki Bogu…

Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy nie było powszechnie dostępnego internetu, Google Maps, Tłumacza i w ogóle żadnego Google, wybraliśmy się w podróż do Francji. Jechaliśmy Polonezem na gaz i zanim odkryliśmy, że pytania o „elpidżi” nie przynoszą żadnego rezultatu, bo we Francji trzeba pytać o „żepeel”, popłynęło trochę łez, a ja musiałem wysłuchać wielu gorzkich słów na temat tego, że jestem nieprzygotowany do zajęć. W końcu jednak dojechaliśmy i zamieszkaliśmy u znajomej oraz jej wielkiego psa Atosa.

Ten ostatni zasługuje zresztą na osobną opowieść. Był to mieszaniec doga błękitnego z tosa inu, wielkości mniej więcej dobrze wyrośniętego cielaka. Z zastrzeżeniem, że przeciętny cielak to w porównaniu z tamtym stworzeniem uosobienie gracji i inteligencji. Każda część ciała tego psa żyła własnym życiem, co najlepiej było widać, kiedy biegł. A poruszał się niemal wyłącznie biegiem (a w każdym razie tym, co bieg w jakiś sposób przypominało), gdyż owa znajoma miała całkiem spory ogród, w którym to stworzenie na co dzień urzędowało.

Mądrości w tym psie było za grosz, co prawdopodobnie przynajmniej częściowo zawdzięczał swojej właścicielce, która przeganiała go z kuchni wszystkim, co w danej chwili miała pod ręką. Gdy akurat smażyła naleśniki, a Atos postanowił sprawdzić zawartość patelni (co nie wymagało od niego właściwie żadnego wysiłku, gdyż sięgał łbem wysoko ponad kuchenkę), dostawał w łeb rzeczoną patelnią. Najczęściej jednak ręcznikiem, których walało się dookoła mnóstwo, gdyż Atos miał jeszcze jedną paskudną cechę: przeokrutnie się ślinił, przez co cała okolica przypominała gniazdo Obcego. Jak nietrudno zgadnąć, naleśniki, które przeszły kontrolę jakości w wykonaniu Atosa, niekoniecznie były naszą ulubioną potrawą…

Nieco zmęczeni ciągłym unikaniem rozdeptania przez Atosa, który w ogóle nie zawracał sobie głowy omijaniem przeszkód na swojej drodze (mój niedoszły szwagier postanowił raz zasunąć specjalną przegrodę w drzwiach, przez którą Atos wracał z ogrodu wieczorami; nie zrobiło to psu większej różnicy, wszedł po prostu do środka razem z tą przegrodą), postanowiliśmy wyjechać nad ocean.

Dzieliły nas od niego jakieś trzy godziny drogi. Dojechaliśmy, poleżeliśmy na plaży, wykąpaliśmy się raz i drugi, aż w końcu dotarło do nas, że wypadałoby coś zjeść, bo jesteśmy wściekle głodni. Znaleźliśmy więc jakąś knajpę.

Szwagierka, która udawała, że zna francuski, przetłumaczyła nam menu. Szczególnie atrakcyjnie brzmiała pozycja „kurczak w krewetkach”. Dziś pewnie wzbudziłoby to moje podejrzenia, ale wtedy miałem dwadzieścia kilka lat, niewiele wiedziałem o świecie i byłem bardzo głodny. Oraz lubiłem kurczaka i krewetki. No i nie miałem wówczas jeszcze żadnych powodów, by nie wierzyć szwagierce.

Czekałem na mojego „kurczaka w krewetkach” ponad godzinę. Wszyscy zdążyli już zjeść swoje sałatki, czy co tam sobie pozamawiali, powoli kończyli piwo. Ja siedziałem o suchym pysku i czekałem na moje danie.

W końcu dotarło. Tyle że w tym „kurczaku z krewetkami” nie było nawet grama kurczaka. Był za to gigantyczny półmisek krewetek, samych w sobie niezbyt okazałych, ale za to w całości.

Kolejną godzinę zajęło mi wydłubywanie zawartości ze skorupek. Efekt był taki, że „półmisek krewetek” (bo w istocie to było napisane w menu; gdzie moja była szwagierka doczytała się kurczaka, do dziś pozostaje jej słodką tajemnicą) zamienił się po godzinie w półmisek odwłoków, a ja nadal byłem głodny. I miałem do zapłacenia spory rachunek.

Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i wciąż się zastanawia, jaki ta historia ma związek z tytułem posta, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż dokładnie takie same uczucia jak nad tamtym talerzem w Lacanau, mam przy lekturze „Anonimowego kolarza”.

Broniłem się przed nią rękami i nogami wiedziony przeczuciem, że jeśli ludzi w tej książce interesuje niemal wyłącznie postać tajemniczego autora, to niewiele jest tam treści, które zasługiwałyby na uwagę. Częściowo przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie do końca. Można z tej opowieści wyłuskać kilka ciekawych kolarskich perełek i sporo wiedzy o życiu peletonu.

Jest tylko jeden problem: to jest tak potwornie źle podane, że czytanie tego strumienia świadomości to istna męczarnia. Całkiem jak to siedzenie nad półmiskiem krewetek. Jestem tą lekturą piekielnie zmęczony. I wciąż głodny.

Kimkolwiek jest autor tego „dzieła”, lepiej by pozostał anonimowy. Czytać się tego po prostu nie da.

Foto: Flickr / Jayson Ramey

Niezgoda

Pewien człowiek kupił sobie samochód. Długo na niego pracował, marzył, wybierał, czekał. W końcu obiekt jego westchnień stanął na podjeździe, piękny i lśniący. Szczęśliwego posiadacza rozpierała duma. Do czasu, aż na podjeździe u sąsiada stanął podobny.

To, co dotychczas było powodem do radości, stało się utrapieniem. Niedawny cel marzeń szybko zbrzydł, a człowieka dręczyło przekonanie, że skoro sąsiada również stać na podobny pojazd, to znaczy, że jego marzenia warte były dużo więcej.

Powyższa opowiastka jest oczywiście zmyślona, ale słyszę ją dość często. Od czasu do czasu z podobnej historyjki korzysta moja żona, do której zwracają się pracownicy pewnego korpo dręczeni przekonaniem, że nie zostali należycie docenieni. A ściślej rzecz ujmując: że ich koledzy zostali potraktowani lepiej. Bo przecież 7-procentowa podwyżka to nie to samo, co 10 procent, nawet jeśli na końcu równania pojawia się taka sama kwota. Obaj dostaną więcej o tyle samo, ale ten dotychczas lepiej wynagradzany zmaga się z poczuciem krzywdy.

Podobnych przykładów można przytoczyć bez liku, a takie historie zna każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z zarządzaniem ludźmi. I nie słyszałem dotąd o przypadku, by z powodu takiego poczucia „krzywdy” jednego pracownika, zrezygnowano z wynagrodzenia innego.

Mnie z kolei ta historia przypomina się zawsze, gdy na horyzoncie pojawia się temat równych nagród dla kobiet i mężczyzn za udział w sportowej rywalizacji.

Może mój słuch jest nieco wybiórczy, ale dotąd nie słyszałem postulatu, by odbierać w sporcie nagrody mężczyznom i przekazać je kobietom. We wszystkich przypadkach, które obiły mi się o uszy, chodziło wyłącznie o zrównywanie ich wysokości. A efekt bywa taki, jak w przytoczonej opowieści: larum, że facetom dzieje się krzywda, a kobiety na podniesienie wartości nagród muszą sobie dopiero zapracować. Może łaskawie rozpatrzymy ich wniosek, gdy sport w ich wykonaniu będzie równie popularny, co w wydaniu mężczyzn.

Prawo Godwina

W Internecie od lat istnieje coś takiego jak Prawo Godwina: argument odnoszący się do nazizmu i Hitlera kończy dyskusję i dyskwalifikuje dyskutanta. W mojej osobistej hierarchii wartości „argument” o niższej popularności kobiecych dyscyplin sportu, która usprawiedliwia często skandalicznie nierówne wynagradzanie, powinien podlegać temu samemu prawu.

Nie ma bowiem chyba w całym sporcie bardziej wyświechtanego i nadużywanego stwierdzenia od tego, że kobieca rywalizacja jest mniej popularna od męskiej i dlatego powinna być niżej wynagradzana.

Zapewnienie odpowiedniej jakości sygnału telewizyjnego jest jednym z obowiązków, jakie spoczywają na organizatorach najważniejszych imprez. Ale produkcja telewizyjna oznacza koszty, a koszty oznaczają mniejszy zarobek. Jak najłatwiej to rozwiązać? Pójść po linii najmniejszego oporu i „zapewnić” sygnał, nie zwracając uwagi na jego jakość. Albo w ogóle z niego zrezygnować, ryzykując obniżenie przez UCI rangi imprezy.

„Ale przecież nikt nie będzie tak głupi, żeby obniżać kategorię wyścigu!” – zakrzyknie ktoś w zapale. Tak? To przypomnijcie sobie, co zrobił przed rokiem lub dwoma organizator kobiecego Giro d’Italia.

Gdzie tu skutek, gdzie przyczyna

Bodaj w 2018 roku z wielką pompą zapowiadano telewizyjną relację z kobiecej edycji Strade Bianche. Ale kiedy dziewczyny walczyły na ostatnich kilometrach i wyścig robił się najciekawszy, widzowie mogli sobie pooglądać nieruchome obrazki z Piazza del Campo. Dlaczego? Bo na trudnej trasie panie jechały nieco wolniej niż przewidywano i „nie zmieściły się w harmonogramie”. Kamery z telewizyjnych motocykli trzeba było wycofać na wyścig panów, gdzie wówczas działo się niewiele. No ale wicie-rozumicie, „wyścigi kobiet nie cieszą się takim samym zainteresowaniem”. No ciekawe dlaczego…?

Drugim tego typu „argumentem” jest ten o mniejszym wysiłku, który muszą podejmować panie w trakcie rywalizacji. Teza o tyle bałamutna, że sprowadza cały sport jedynie do wymiaru zawodów. Jakby długość trasy była jedynym wymiernym wyznacznikiem inwestycji, jakie trzeba ponieść, by dojechać do jej mety.

„Kobiety jeżdżą krócej, więc nie powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni” – mówią wówczas sportowi puryści. „Jakie równe nagrody? Przecież w tenisie kobiety grają tylko trzy sety, a mężczyźni nawet pięć!” – dodają kolejni „fachowcy”, nie mający na ogół pojęcia o tym, że tak jest tylko w Wielkim Szlemie, gdzie nagrody – o ironio! – już dawno temu zostały wyrównane.

„Kobiety i mężczyźni biegną maraton na dystansie 42,195 km. Tyle w temacie równości płac” – dodaje kolejny dyskutant, który prawdopodobnie zapomniał, że niedawno minęło ledwie pół wieku od momentu, w którym Maraton Bostoński ukończyła pierwsza kobieta. Startowała z ukrycia, bo mężczyźni byli przekonani, że kobiety nie są zdolne do biegania na tak długim dystansie. „Tyle w temacie równych szans” – chciałoby się powiedzieć. Już pomijając, że samo porównanie jest wyjęte z kapelusza, bo przecież w biegach nie dystans jest podstawowym kryterium, a czas. W tym przykładowym maratonie klasyfikacje są odrębne, rekordowe wyniki również rejestruje się osobno dla mężczyzn i kobiet, od których nikt nie wymaga biegania w takim samym tempie. Jak jest dokładnie z nagrodami – nie wiem, nie sprawdzałem.

Ale nie to jest najistotniejsze. Kluczem w tej umysłowej ekwilibrystyce jest sprowadzenie całego wysiłku wyłącznie do finałowego rezultatu. Jakby kobiety na trening poświęcały wielokrotnie mniej czasu od mężczyzn, na zgrupowaniach spędzały tylko popołudnia wolne od innych zajęć, a gdy podczas wyścigu złamią sobie jakąś kość, to do zdrowia wracają w trzy dni, a nie w trzy tygodnie, jak ci męscy herosi, niech bogowie sportu mają ich w nieustannej opiece.

Czasem argument o mniejszym wysiłku nie zdaje egzaminu. Na zwrócenie uwagi, że mecz w kobiecej piłce nożnej kobiet również trwa 90 minut, najczęściej słyszy się uwagę, że panie nie grają tak samo ładnie. No tak, w końcu teatralnie mdlejący po muśnięciu rywala Ronaldo, na którego konto co trzeci dzień wpada okrągły milion dolarów, ma zupełnie inny wymiar niż skopana i wytargana za włosy anonimowa piłkarka, która na boisku zostawia krew, pot i łzy. Albo zawodniczka WNBA, zarabiająca ledwie promil tego, co regularnie płynie do kieszeni LeBrona Jamesa. I niech płynie, bo przecież nikt im nie chce niczego zabierać. Gorzej, że na myśl, że nieco więcej mogłoby płynąć również do innych kieszeni, większości nagle uruchamia się casus przywołanego na początku tekstu pana z samochodem. Nie daj Bóg, żeby sąsiada stać było na podobny.

Są dobrze przykłady? Ale to nie to samo…

Wiele dyscyplin sportu przeszło już tę drogę i można garściami czerpać z ich doświadczeń i osiągnięć. Najlepszym przykładem wydaje się tenis, ale jego przywołanie w dyskusji zazwyczaj wywołuje reakcję: „Ale to przecież nie to samo! Nie można tego porównywać! Kobiecy tenis jest tak samo atrakcyjny jak męski!” itd.

Owszem, jest. Dzisiaj. Ale pół wieku temu Billie Jean King odpowiadała przecież dokładnie na takie same zarzuty o niskiej atrakcyjności kobiecej gry, o mniejszej popularności, idących za nią mniejszych wpływach i tak dalej. Droga tenisa do sytuacji, w której kobiety w najważniejszych turniejach są nagradzane tak samo jak mężczyźni była długa. Ale dotąd nie stwierdzono ani jednego przypadku, by ucierpiał w jej trakcie którykolwiek z uprawiających ten elegancki (na ogół) sport panów. Co prawda do dzisiaj daje się słyszeć jakiś zawodzący głos zranionego ego, ale na szczęście szybko jest zagłuszany, również przez samych organizatorów imprez, którzy na tej z trudem podejmowanej decyzji w perspektywie czasu również wiele zyskali.

Kolarstwo również mogłoby pójść tą drogą. Ba! W znacznym stopniu przecież już ją przeszło. Jakoś nie słychać przecież zarzutów o niskiej atrakcyjności wyścigów MTB w wykonaniu kobiet. Na torze konkurencje męskie i kobiece przeplatają się z sobą tak samo jak na lekkoatletycznej bieżni. I jakoś nie ma z tym problemu. Na szosie jest.

Czasem ktoś pyta o sposób, w jaki można by wyścigi kobiece i męskie pogodzić. Podpowiem jeden, jaki przychodzi mi do głowy, podsunięty zresztą przez organizatora Giro d’Italia.

Miałem okazję w tym roku przejechać kilka etapów Giro-E, komercyjnej imprezy promującej elektromobilność. Nasz wyścig jechał dokładnie po tej samej trasie, którą dwie godziny później przemierzali zawodowcy. Startowaliśmy nieco dalej i wcześniej, omijając zwykle pierwszą część trasy etapu „dużego” Giro. Tę, na której zazwyczaj nic się nie dzieje. Do przejechania było zazwyczaj ostatnie 100 km odcinka. Jechaliśmy po zamkniętych drogach, z pełnym zabezpieczeniem, policyjnymi pilotami, marshallami, operatorami kilku kamer i karawaną wozów technicznych. Regularny peleton. Dało się. Widzów przy drogach też było całkiem sporo, jak na grupę złożoną w większości z nołnejmów i byłych kolarzy.

Czy w ten sam sposób nie da się organizować wyścigów kobiecych? Da się, trzeba tylko chcieć. Można to nawet pogodzić z przejazdem karawany reklamowej np. między jednym wyścigiem a drugim. Ale dla organizatorów najważniejszych imprez ważniejsze jest pokazywanie od pierwszego kilometra na ogół nudnych jak flaki z olejem początków etapów, bo domagają się tego sponsorzy mniejszych ekip, które angażują się w ucieczki. To nie jest – wbrew pozorom – wymysł i wymóg telewizji. Osobiście znam tylko kilka osób, które oglądają te etapy od samego początku. To komentatorzy i technicy w stacji. Większość widzów ma na ogół te pierwsze kilometry w absolutnym poważaniu. Ale gdy mowa o wyścigach kobiet, natychmiast włącza się mantra o „niskiej atrakcyjności”.

Duży może więcej?

Dla mnie sprawa tych ogromnych dysproporcji w nagrodach jest o tyle bulwersująca, że dotyczy na ogół organizatorów dużych imprez. To nie jest tak, że za wyścigi kobiet biorą się tylko początkujący w branży ideowcy, którzy najpierw muszą zbudować swoją markę i obrosnąć warstwą tłuszczu, żeby kiedyś zacząć się dzielić. Mówimy o wielkich firmach, dysponujących wielomilionowymi budżetami. Siedem tysięcy euro nagród dla kobiet (łącznie! dla całej pierwszej dwudziestki!) to mniej niż kropla w tym budżecie. Tysiąc pięćset euro nagrody dla zwyciężczyni to policzek wymierzony jej przez „wszechmocnych” w tej branży panów z A.S.O.

„Pierwszy w historii kobiecy wyścig Paryż – Roubaix” był tygodniami odmieniany przez wszystkie przypadki. Imprezę zapowiadały liczne, nie tylko branżowe media. Gdyby zliczyć cały buzz, jaki wokół tego „historycznego wydarzenia” narósł, ekwiwalent mediowy liczony byłby w milionach euro. Ubłocona Liz Deignan dostała na mecie czek na 1 535 euro. Gdyby nie natychmiastowa reakcja jej zespołu Trek-Segafredo, który z własnej kieszeni wyrównał wartość jej nagrody do tej, jaką zarobił Sonny Colbrelli (30 tys. euro), miałaby prawo czuć się przez organizatorów upokorzona. Nawet zważywszy na fakt, że znała wysokość nagrody przed startem. (Uprzedzając pytania: nie, nie mogła nie startować, bo worldtourowe drużyny są zobligowane do uczestnictwa w imprezach rangi WT).

„Pozwalamy wam w końcu jechać kultowy wyścig, płacimy wam 20 razy mniej niż facetom, a wy jeszcze narzekacie? I weź tu się dogadaj z babami!” – trafnie skomentowała jedna z uczestniczek dyskusji na ten temat. W trzeciej dekadzie XXI wieku łaskawi panowie dopuścili panie do stołu. I to wystarczy, muszą się cieszyć.

Cieszy gest ekipy Trek-Segafredo, która zobowiązała się do wyrównywania różnic w nagrodach również w kolejnych imprezach (a wcześniej jako pierwsza wyrównała minimalne zarobki kobiet do poziomu minimum w męskim World Tourze, do czego UCI zobligowała zespoły dopiero w perspektywie kilku lat). Cieszą też gesty części kibiców, którzy organizując internetowe zrzutki na zasypanie różnic w nagrodach pokazują, że nie są obojętni na problem. Ale milcząca zgoda całej reszty przykrywa inne patologie, jakie mają miejsce w kobiecym kolarstwie, np. obciążanie zawodniczek kosztami użytkowania należącego do ekipy sprzętu. Kilka z nich opisałem w kwietniowym wydaniu „bikeBoard” – zachęcam.

Nie można się na to godzić

Bo o tym wszystkim trzeba głośno mówić. Oparta na fałszywych stereotypach szczątkowa wiedza o funkcjonowaniu sportu jest porażająca. Zatrważająca jest łatwość, z jaką przeciętny kibic racjonalizuje jawną niesprawiedliwość, myląc przy tym na ogół przyczyny ze skutkami (osławiona już „popularność”, która jest przecież efektem działań, a nie powodem, dla których się je podejmuje). Większość z nas zachowuje się dokładnie tak, jak ten człowiek z przytoczonej na początku historyjki: martwi nas to, że komuś może się powodzić równie dobrze.

Odkładanie rozwiązania tego problemu na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość i tłumaczenie, że „na to wszystko potrzeba czasu”, to zwykłe umywanie rąk. I usprawiedliwianie bezczynności odpowiedzialnych za to osób.

Jest we mnie wielka niezgoda na ten stan rzeczy. I do niej zachęcam. Może dzięki niej pewne sprawy wydarzą się szybciej i również o kobiecym kolarstwie będziemy mogli powiedzieć, że „przecież ogląda się je równie dobrze jak męskie”. Na razie to głos wołającego na puszczy.

Suplement (5.10.2021)

Już po opublikowaniu powyższego tekstu L’Equipe podał informację o oglądalności obu wyścigów we francuskiej telewizji France 3. Wyścig kobiet, relacjonowany w sobotę przez ostatnie dwie godziny rywalizacji, zgromadził 15,5% wszystkich widzów, którzy zasiedli wówczas przed telewizorami. Niedzielny wyścig mężczyzn, pokazywany od startu do mety – 21,8%.

Wartości bezwzględnych z uwagi na różne dni emisji nie powinno się bezpośrednio zestawiać, ale nawet one żadną miarą nie są w stanie usprawiedliwić 20-krotnej różnicy w wysokości nagród dla kobiet i mężczyzn. Niemniej dla porządku: wyścig kobiet oglądało 1,4 mln widzów we Francji. Rywalizację mężczyzn – 2,8 mln.

1 400 000 widów w samej Francji. 1 525 euro nagrody. To się komentuje samo.

rys. Cor M. Windhouwer / Flickr

Unia mizoginów

W jednym z tegorocznych numerów magazynu „bikeBoard” opublikowałem spory tekst o problemie pieniędzy w kobiecym kolarstwie szosowym. Long story short: jest źle i bez radykalnej zmiany sposobu myślenia niewiele się w tym temacie zmieni. Udawanie, że promujemy kobiece kolarstwo, bo tworzymy mini protezy dużych wyścigów, jest w istocie tylko pudrowaniem smutnej rzeczywistości.

W temacie przyszłości kobiecego kolarstwa wypowiadała się swego czasu Amerykanka Amber Neben.

– Bez znaczącej zmiany w sposobie prezentowania wyścigów ten projekt jest nierealny – mówiła. – Wyścigi powinny być krótsze, przez to bardziej emocjonujące, odbywać się na tych samych trasach i być w takim samym stopniu transmitowane w telewizji.

Jej postulat brzmi sensownie, ale rzeczywistość zdaje się tego sensu nie dostrzegać. Organizatorzy wyścigów wolą obiecywać sponsorom i partnerom pokazywanie nudnych jak flaki z olejem etapów wielkich tourów od pierwszego kilometra (co przecież nie jest wymysłem telewizji), zamiast na tej samej trasie zorganizować i pokazać wyścig kobiet. Można dla przykładu każdy etap zacząć nieco wcześniej i dalej, jak to robią choćby Włosi przy okazji Giro-E. Da się, trzeba tylko chcieć.

Ale o jakich chęciach my mówimy, skoro Patrick Lefevere, jedna z najbardziej charyzmatycznych i opiniotwórczych postaci w peletonie, pytany o zbudowanie kobiecej ekipy przy Deceuninck-Quick Step odpowiada z rozbrajającą szczerością, że nie jest organizacją charytatywną. I choć wywołał tymi słowami spory rwetes w mediach społecznościowych, dał jednocześnie pole do popisu wszystkim mizoginom, którzy poczuli się w obowiązku przypomnieć, że „kobiece kolarstwo to nie to samo”.

Można się śmiać z Lefevere, że kobieca ekipa prędzej powstanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich niż w rozkochanej w kolarstwie Belgii (co nie do końca jest prawdą, bo kobiecy zespół ma już belgijskie Lotto-Soudal), ale prawda jest taka, że w tej postępowej i walczącej o równe prawa Europie, owe postęp i równość mają znaczenie tylko wtedy, gdy da się je przeliczyć na wymierny efekt w stabilnej walucie.

Później czytam publicystyczne dzieło jednego z naszych rodzimych myślicieli, który ogłasza światu wszem i wobec, że pomysł sztafety mieszanej na mistrzostwach świata może i wychodzi naprzeciw potrzebie równości, ale ostatecznie komu przeszkadzała drużynowa jazda na 100 kilometrów? Wszak to dyscyplina dla „prawdziwych mężczyzn”. Kobietom oddajmy szacunek pisząc je z wielkiej litery, ale do kolarstwa szosowego lepiej niech się nie pchają.

Kilka tygodni temu opublikowaliśmy w Eurosporcie tekst o jednym z turniejów tenisowych, który przyciśnięty koronawirusowym kryzysem wrócił (podobno tylko tymczasowo) do dawnej praktyki utrzymywania znaczących dysproporcji w wynagrodzeniach dla kobiet i mężczyzn. Czytałem później w komentarzach na Facebooku opinie ludzi powtarzających jak mantrę, że to przecież słuszna praktyka, wszak kobiety w Wielkim Szlemie grają maksymalnie trzy sety, a mężczyźni nawet pięć.

Czytałem i do końca nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, bo trudno o większy popis ignorancji i odporności na wiedzę. Nie sposób przecież każdemu z osobna tłumaczyć, że to zupełnie absurdalny argument, bo akurat w Wielkim Szlemie nagrody już od dawna są równe. W mniejszych turniejach, w których wszyscy grają maksymalnie trzy sety, facetów wciąż wynagradza się znacznie hojniej tylko za zawartość spodenek. Ale tej różnicy przeciętny kibic za wszelką cenę próbuje nie dostrzegać.

W kolarstwie szosowym jest dokładnie tak samo, a wszelkie próby normalizacji tej sprawy na razie kończą się niczym. Co gorsza, deprecjonowane są nawet całkiem niezłe pomysły, jak choćby wspomniana wyżej sztafeta mieszana.

Przyznaję, że sam podchodziłem do tego projektu nieufnie. Bywa, że jego realizacja pozostawia czasem sporo do życzenia (jak choćby sposób rozegrania zawodów na niedawnych mistrzostwach Europy). Ale czy można było odmówić emocji i dramaturgii tej konkurencji podczas rozgrywanych właśnie we Flandrii mistrzostw świata?

Żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku. Wiele dyscyplin już dawno uporało się z problemem nierównego traktowania: lekkoatletyka, narciarstwo alpejskie, w dużym stopniu tenis i inne. Nawet niektóre odmiany kolarstwa skutecznie sobie z tym poradziły. Na szosie wciąż nie potrafimy przebić tego szklanego sufitu. Wciąż żyjemy pod dyktatem ludzi, którzy rolę kobiet w kolarstwie nadal najchętniej ograniczaliby do odciskania śladów szminki na policzkach herosów na podium.

Ja zdecydowanie wolę jednak na podium takie obrazki jak ten poniżej.

Foto: Flickr / Sean Rowe

Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths

Kolejność rzeczy

Poniższy tekst opublikowałem wczoraj na facebookowej grupie Eurosportu „Wkręceni w kolarstwo”. Wywiązała się pod nim dość ciekawa dyskusja. Ponieważ jednak nie wszyscy tam zaglądają, postanowiłem podzielić się tą myślą również tutaj.

Nie mam gotowych odpowiedzi, jak rozwiązać opisane niżej problemy. Mam mnóstwo pytań. Ale może w końcu trzeba zacząć je głośno zadawać?


Powszechnie wiadomo, że pierwszym Brytyjczykiem, który wygrał wyścig Tour de France był Bradley Wiggins.

Miało to miejsce w roku 2012. Mało kto jednak pamięta, że zanim Wiggo został uhonorowany tytułem szlacheckim za zwycięstwo w Wielkiej Pętli, miał na koncie sześć tytułów mistrza świata i trzy złote medale olimpijskie w kolarstwie torowym. Wespół z Markiem Cavendishem i kilkoma innymi zawodnikami byli jednymi z pierwszych „owoców” brytyjskiego programu rozwoju kolarstwa, zainicjowanego jeszcze pod koniec ubiegłego wieku. Programu, który zanim przyniósł Wielkiej Brytanii medale i zwycięstwa w najważniejszych imprezach, kosztował dziesiątki milionów funtów i zaangażowanie setek, jeśli nie tysięcy ludzi.

Sukcesy w sporcie dwumilionowej Słowenii również nie wzięły się z tego, że nagle pojawiło się tam kilku panów ze strzykawkami, jak to lubią przedstawiać zwolennicy tanich teorii spiskowych. Pomijając dość bogate tradycje sportowe byłej Jugosławii, Słoweńcy tuż po uzyskaniu autonomii postawili na sport jako na jeden z najważniejszych czynników napędzających zainteresowanie ich krajem, który odwiedza co roku więcej turystów, niż mieszka tam ludzi. 

Aktywne uprawianie sportu deklaruje blisko dwie trzecie Słoweńców, a jednym z najważniejszych elementów całego systemu, który wciąż uważają za mocno niedoskonały, są lekcje wychowania fizycznego i dość mocno rozwinięty program skautingu, dzięki któremu wyławiane są talenty, rozwijane później przez wykwalifikowanych trenerów. O finanse na szkolenie młodzieży w dużej mierze dba państwo, ale sporą część dokładają rodzice, choćby angażując się lokalnie w pozyskiwanie sponsorów.

A teraz spójrzmy wokół siebie. 

Nie, to nie jest post o złym PZKol, bo większość związków sportowych w naszym kraju to w dużym stopniu lustrzane odbicie naszego podejścia do wielu spraw: ciągłego narzekania i braku chęci do kiwnięcia palcem.

Kilka lat temu zostałem przez znajomych poproszony o pomoc pewnemu klubowi w napisaniu oferty dla potencjalnego sponsora. Pogadałem z właścicielem klubu, który bez ogródek przyznał, że pieniądze to on przygarnie chętnie, ale nie chciałby się do niczego zobowiązywać, bo „wicie-rozumicie, te dzieciaki jak skończą szkołę to i tak sobie pójdą w cholerę, więc po co ja mam to sobie brać na głowę”

I to nie jest jednostkowy przypadek, tak to wygląda w wielu miejscach. Nie mówiąc już o tym, że po skończeniu szkoły średniej potencjalny zawodnik wpada w szkoleniową „czarną dziurę” – pieniędzy na jego szkolenie kluby nie mają, bo znika z państwowego systemu. 

Na końcu tego całego procesu są kibice, którzy „mają oczekiwania”: medali na igrzyskach, tytułów mistrzów świata, wygranych w Wielkich Tourach. 

Fun fact: przed mistrzostwami świata w Yorkshire w 2019 roku ujawniłem informację o tym, że związkowi działacze nie ogarnęli strojów dla kolarskiej kadry. O ubranie męskiej elity zadbał za własne pieniądze selekcjoner kadry. 

Kibice w „geście solidarności” ogłosili zbiórkę na zakup strojów. Zebrali… coś koło 1400 złotych. Pomijając, że sama inicjatywa nie należała do najlepiej przemyślanych, była poniekąd ciekawym testem na nasze „zaangażowanie”. Ale niech no tylko Majka lub Kwiatek za wcześnie „strzelą” na trasie… 

Kończąc ten nieco przydługi wywód, proponuję rozejrzeć się wokół siebie i trzy razy zastanowić przed napisaniem kolejnego komentarza o tym, że „Majka znowu nie wygra Wielkiego Touru”. Tych kilku chłopaków, którzy dziś jeżdżą w World Tourze, zawdzięcza to niemal wyłącznie sobie. Ich własnej determinacji i dążeniu do spełniania ich własnych marzeń. 

Chcemy to zmienić i częściej się cieszyć z sukcesów? Zacznijmy od siebie. Choćby od tupnięcia nogą w szkołach naszych dzieci, żeby na wuefie robili coś więcej niż prezentacje.

Foto: Szymon Sikora / MŚ w kolarstwie torowym Pruszków 2019

Pomyśl dwa razy

– Jeśli mogę przekazać jakąś wiadomość, to powiedziałbym tak: pomyśl dwa razy, zanim opublikujesz w sieci jakąś zniewagę wobec sportowca. Naprawdę staramy się dawać z siebie wszystko – powiedział w ubiegłym tygodniu Christopher Fromme. Zwrócił uwagę na problem, który poruszałem tutaj wielokrotnie. I który będę poruszał do skutku.

Froome nigdy nie był kolarzem z mojej bajki. Nie porywa mnie jego styl jazdy, trudno mi polubić jego dość ponure na ogół oblicze. Mojej sympatii do niego nie sprzyja też permanentny znak zapytania, który pojawia się przy jego niektórych sukcesach. Ale z drugiej strony nie sposób odmówić mu waleczności i determinacji, a jego beznadziejna momentami walka o powrót do formy po koszmarnym wypadku przed czasówką w Delfinacie przed dwoma laty budzi mój najwyższy podziw i szacunek.

Nie można mu odmówić również tego, że nie ma w dzisiejszym peletonie drugiego kolarza, który doświadczyłby tak zmasowanego hejtu. I to nie tylko ograniczającego się do internetowych komentarzy. Froome’owi nienawiść kibice wykrzykiwali prosto w twarz, oblewając go przy tym ekstrementami. Żaden z kolarzy nie ma więc silniejszego od Froome’a mandatu do wypowiadania się w tej sprawie, choć na pierwszy rzut oka po urodzonym w Kenii Brytyjczyku wszystko to spłynęło. Dosłownie i w przenośni.

Okazuje się jednak, że nie do końca, a komentarze po niedawnych igrzyskach olimpijskich skłoniły go do podzielenia się refleksją, że przed napisaniem komentarza w internecie zawsze warto się przynajmniej dwa razy zastanowić. I myśl ta jest mi wyjątkowo bliska.

– Wydaje mi się, że oczekiwania wobec sportowca powinny się ograniczać wyłącznie do tego, co faktycznie robi w sporcie. Nie można wymagać od każdego bycia tak silnym, aby radził sobie ze zmasowaną krytyką – mówi Froome. – Każdy z nas naprawdę stara się dawać z siebie wszystko za każdym razem, gdy reprezentujemy swój kraj lub zespół – dodaje.

Wątpię, by brytyjski kolarz zaglądał na moją zagubioną w czeluściach sieci stronkę, ale czuję delikatną satysfakcję czytając słowa o kibicach, którzy najpierw pozują do wspólnych selfies ze sportowcami, a chwilę później, ukryci za pozorną anonimowością, wylewają na tych samych ludzi wiadra pomyj, kiedy wyniki nie zgadzają się z ich wyobrażeniami. Pisałem tu o tym ponad trzy lata temu, gdy na Rafała Majkę wylano morze hejtu, bo nie powiodło mu się na jednym z etapów Tour de France. Znam osobiście co najmniej kilku takich „bohaterów”, którzy w sieci pozują na wytrawnych krytyków dyscypliny, a w rzeczywistości nie przepuszczą kolarzowi żadnej okazji do strzelenia sobie uśmiechniętej fotki.

Ale nie o moją satysfakcję tu idzie, a bardziej o to, że Froome swoim świadectwem zadał kłam jednemu z podstawowych „argumentów”, na jaki powołują się owi samozwańczy krytycy: że sportowcy tego i tak nie czytają. Niestety mimo wszystko często to do nich dociera, nawet jeśli czasem musi przebyć okrężną drogę.

Na marginesie: wciąż nie potrafię zrozumieć motywacji tych ludzi, którzy powołując się na swoje „święte prawo do krytyki”, egzekwują je ze świadomością, że owa krytyka nie dotrze do adresata. Po co? Kto z tej „krytyki” sportowca ma wyciągnąć wnioski i jakie? Co chcesz osiągnąć poza pokazaniem, że się „znasz” (choć to ostatnie na ogół jest bardzo wątpliwe).

Nie znam żadnego przykładu sportowca, który poprawiłby swoje wyniki pod wpływem krytyki ze strony kibiców. Znam dla odmiany wielu takich, którym z każdym dniem coraz trudniej było znaleźć motywację do walki. Trudno więc w tym przypadku uciec od skojarzenia z piłowaniem gałęzi, na której się siedzi.

Froome zdaje się to wiedzieć, a jego apel trudno odczytać inaczej niż jako wezwanie do opamiętania. Nie wszyscy sportowcy mają wystarczająco grubą skórę, by bez końca przyjmować na nią chłostę internetowych komentarzy. Pora przestać. To może być ostatni dzwonek.

Ślepa uliczka?

Kilka tygodni temu, po spektakularnym ataku Tadeja Pogacara na 8. etapie Tour de France, w sieci rozgorzała zażarta dyskusja o skuteczności walki z dopingiem. Pod adresem kolarza rzucano najcięższe oskarżenia, mając za dowód wyłącznie fakt, że zostawił za sobą najpoważniejszych rywali. WADA i organizatorom wyścigu zarzucano – również bez cienia dowodu – uległość wobec największych ekip. W końcu powiedzieć można wszystko, zwłaszcza pod pseudonimem.

Pozwoliłem sobie wówczas napisać, że choć pełen sukces ciągle jest przed nami, to jednak w politykę walki z dopingiem mimo wszystko wciąż warto wierzyć, za co też mi się oberwało, że „wspieram koksiarzy”. Wciąż jeszcze nie wiem jakim sposobem, ale już mniejsza o to. W końcu powiedzieć można wszystko.

Wczoraj jednak trafiłem na bardzo ciekawy materiał w serwisie Cyclingnews, który wziął na tapetę przypadek Katie Compton, wielokrotnej medalistki przełajowych mistrzostw świata, zdyskwalifikowanej niedawno na cztery lata po wykryciu w jej organizmie zbyt wysokiego stężenia testosteronu. Zainteresowanych odsyłam do źródła, a jeśli się komuś nie chce czytać, bo długie i zagraniczne, służę poniżej amatorskim streszczeniem.

W paszporcie biologicznym zawodniczki od 2014 roku zarejestrowano 90 kontroli, w tym również tę przeprowadzoną poza zawodami 16 września 2020 roku. Test nie wykazał niczego niepokojącego. USADA po kilku miesiącach postanowiła jednak podobnie zbadać te same próbki. I tu również – według danych, na jakie powołuje się Cyclingnews – nie stwierdzono żadnego przekroczenia dopuszczalnych norm. Zwrócono jednak uwagę na wyższy niż zazwyczaj poziom dwóch metabolitów testosteronu.

Tu drobna dygresja dla mniej zorientowanych, na czym – w dużym uproszczeniu – polega działanie tzw. paszportu biologicznego. Otóż rejestruje się w nim wszystkie wyniki badań właśnie po to, by obserwować zmiany na osi czasu. Jeśli w pewnym momencie któryś wskaźnik zaczyna się istotnie różnić od tego, co wykazały wcześniejsze badania, jest to sygnał do baczniejszego przyjrzenia się sprawie.

Tak też uczyniono w tym przypadku, sprawdzając czy źródłem wyższego niż zwykle poziomu testosteronu był sam organizm zawodniczki, czy był to efekt dostarczenia go z zewnątrz. Odpowiedź wskazała niestety drugą możliwość. Zawodniczce zarzucono stosowanie dopingu i zdyskwalifikowano na cztery lata, co w praktyce oznacza koniec jej kariery.

To jednak nie koniec historii, bo tu właśnie zaczynają się schody. Compton w rozmowie z serwisem domniemuje, że źródłem owego dopingu mogła być zanieczyszczona wołowina, zjedzona przez zawodniczkę niedługo przed kontrolą. Tłumaczenie skądinąd nienowe, znamy je bowiem z historii przegranej przed CAS batalii Alberto Contadora.

Jest tu jednak pewna istotna różnica. W Hiszpanii bowiem suplementacja bydła rozmaitymi hormonami nie jest dozwolona. W USA – owszem. Historia zna również przypadki oczyszczenia sportowców z zarzutów i przywrócenia ich do rywalizacji przez CAS po udowodnieniu, że faktycznie spożywali mięso pochodzące z wątpliwego co do jakości źródła.

Problem Compton polega jednak na tym, że po pierwsze: między kontrolą a ujawnieniem wyników powtórnych badań minęło tak wiele czasu, że wskazanie potencjalnego źródła zanieczyszczenia jest w praktyce niemożliwe. Po drugie zaś warto do tego dodać jeszcze ten drobny „szczegół”, że kolarki przełajowej zwyczajnie nie stać na sądową batalię toczoną przez dżentelmenów w drogich garniturach.

To jednak wciąż nie koniec tej historii, którą do tego momentu można by skwitować stwierdzeniem, że „no cóż, miała po prostu pecha”. Cyclingnews przytacza bowiem w tym miejscu wyniki śledztwa dokonanego przez dziennikarzy niemieckiej stacji ARD. Tych samych, którzy jakiś czas temu ujawnili szczegóły zorganizowanego i sponsorowanego przez państwo dopingowego procederu w Rosji, czego skutkiem było wykluczenie oficjalnej reprezentacji z igrzysk.

W kolejnym dokumencie ujawniają oni bowiem istnienie substancji, którymi można „zakazić” anabolikami dowolną osobę przez… skórę, zostawiając w jej organizmie ślady, dające się wykryć nawet po dwóch tygodniach. Również wtedy, gdy zaaplikowano im „ekstremalnie małe dawki”.

W tym momencie powinno się nam zapalić ostrzegawcze światło. Jeśli te ustalenia odzwierciedlają rzeczywistość, sport może stanąć przed kolejnym poważnym problemem. Już nie tylko będzie można wszystko powiedzieć. Oskarżenia będzie można również na własną rękę „potwierdzić”, nie tyle czekając aż rywal wpadnie na stosowaniu dopingu, ile samemu go w tym szambie nurzając.

Osobiście mam cichą (i nikłą) nadzieję, że niemieccy badacze jednak się mylą. Nie chcę dożyć w sporcie takich czasów, w których wszyscy będą się wzajemnie unikać.

Tak czy inaczej, WADA i inne instytucje walczące z dopingiem, choć i dotąd nie miały łatwego zadania, teraz mogą mieć jeszcze bardziej pod górę.

Foto: Flickr.com / Rapha