Gruby jedzie na Monte Zoncolan

Bez względu na to, co myślą o tym tzw. „prawdziwi kolarze”, jazda na rowerze jest i powinna być dostępna dla każdego. Nie ma znaczenia rodzaj roweru, liczy się tylko chęć jazdy i pokonywania własnych słabości. Wierzę, że pewnego dnia wszyscy to zrozumiemy. I wszyscy na tym skorzystamy.

Pozwólcie, że się przedstawię, zwłaszcza tym, którzy znają mnie słabo. Jestem dziennikarzem i pracuję dla Eurosportu. Od czasu do czasu coś komentuję. Trafiłem tam dzięki kolarskiej pasji i – podobno – lekkiemu pióru. Momentami nawet zbyt lekkiemu, bo zdarza mi się pisać za dużo, a czasów dożyliśmy takich, że ludziom czytanie może sprawiać ból. Wtedy realizuję się w innych miejscach: tutaj, w „bikeBoardzie”, albo – po starej znajomości – w serwisie dla facetów po czterdziestce.

Bo tak się składa, że za chwilę stuknie mi 46 wiosen. Mam przy tym jakieś 185 cm wzrostu i ważę zwykle około 85 kilogramów. Czasem nieco więcej, z rzadka nieco mniej, bo choć kolarstwo jest moją życiową pasją i uwielbiam katować się na rowerze, to nie jestem jego zakładnikiem i mam w życiu jeszcze kilka innych upodobań. Dobrze zjeść również lubię, a moja żona regularnie piecze takie chleby, że klękajcie narody. Utrzymanie wagi nie jest łatwe, a już na pewno nie jest moim priorytetem. Nie po to Bóg wymyślił masło 😉

Po co ten cały wstęp i wiwisekcja z danych osobowych? Otóż chciałbym w tym miejscu wygłosić śmiałą tezę: rower jest dla każdego.

Na przekór internetowym szydercom

Wiem, żadne to odkrycie, choć czytając niektóre zdania w internetach muszę sobie ten aksjomat często powtarzać. Tym bardziej, że niebawem zapewne znowu się poważnie narażę kolarskim purystom. Bo dokładnie za dwa tygodnie będę miał okazję wdrapać się na Monte Zoncolan trasą 14. etapu Giro d’Italia, jakąś godzinę czy półtorej przed zawodowym peletonem.

I wjadę tam na szosie z elektrycznym wspomaganiem.

W tym momencie oczyma wyobraźni widzę, jak kąciki ust „prawdziwych kolarzy” unoszą się w górę w szyderczym uśmiechu. I mam na to uroczyście wywalone. Tak samo, jak organizatorzy Giro-E, którzy realizują tę zabawę kolejny rok z rzędu.

Ból siedzenia ludzi broniących „prawdziwego kolarstwa” to naprawdę niewielka cena za to, co Włosi zamierzają ugrać. I trochę im zazdroszczę wyobraźni.

Zresztą… o jakim „prawdziwym kolarstwie” my mówimy? Zadałem sobie niedawno trud odwiedzenia paru profili ludzi najzacieklej broniących jazdy na rowerze napędzanym „wyłącznie siłą mięśni”. Ze zdjęć wynika, że żony części z nich najwyraźniej pieką jeszcze lepiej… 😉

Rower elektryczny otwiera nowe drogi

Organizatorzy tej „zabawy w kolarstwo” (i nie boję się tego określenia, bo na co dzień na rowerze nie robię nic innego, jak po prostu bawię się w kolarstwo), stawiają przed sobą dwa wyzwania.

Pierwszym jest chęć odkorkowania włoskich miast, zwłaszcza tych największych. Z nieukrywaną zazdrością patrzą na Kopenhagę, gdzie nawet 58% ludzi dojeżdża do pracy na rowerze. Albo na Amsterdam, gdzie czyni to 53% społeczeństwa.

W Rzymie z roweru jako codziennego środka transportu korzysta 1% ludności. W najbardziej rowerowo rozwiniętym Bolzano po rower sięga w najlepszym wypadku jedna czwarta mieszkańców. Wciąż przepaść.

Rowery z elektrycznym wspomaganiem mają w tym pomóc, tak jak pomogły innym miastom. Dokładnie trzy lata temu miałem okazję być w Jerozolimie, zresztą również przy okazji Giro d’Italia. Rozłożone na wielu stromych pagórkach miasto nie sprzyjało rozwojowi transportu rowerowego jako alternatywy dla jazdy samochodem. Do czasu, aż pojawiły się rowery elektryczne, otwierając przed sporą częścią mieszkańców szanse na szybsze i zdrowsze przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Mniej stresujące przy okazji i bardziej przewidywalne, bo jak pokazują prowadzone na ten temat badania, jazda rowerem pozwala również na lepszą organizację czasu i łatwiejsze planowanie podróży. Co ciekawe, dla wielu badanych jest to jeden z ważniejszych czynników decydujących o przesiadce na rower.

Włosi są w realizacji tego celu tak zdeterminowani, że stworzyli w ubiegłym roku specjalny program wspierający zakup roweru i korzystanie z niego zamiast samochodu. W Polsce został w paru miejscach wyszydzony jako „500+ na rower”, ale my przecież zawsze wiemy wszystko najlepiej…

Wymierne korzyści z rowerowej turystyki

Ale mieszkańcy słonecznej Italii mają przy okazji do załatwienia jeszcze jedną sprawę: pieniądze. A ściślej rzecz ujmując: wzrost przychodów z turystyki w PKB. Bo tutaj ciągle mają olbrzymi potencjał, zwłaszcza w wysokich górach, dotychczas dostępnych niemal wyłącznie samochodom i – ewentualnie – nielicznym kolarzom.

Takich ikonicznych dla kolarstwa miejsc jak Stelvio jest we Włoszech dużo więcej. Wiele z nich, zwłaszcza w Apeninach, pozostaje wciąż nieznane szerszej grupie zainteresowanych. Wiele bywa też trudno dostępnych. Kilka takich miejsc opisałem w październiku, gdy wybierałem się na Giro-E po raz pierwszy. Wtedy udało mi się nawet dojechać na miejsce, ale z powodu kilku zakażeń w kolumnie ostatnia część imprezy została odwołana. Właśnie wtedy, gdy zaczynała się moja „zmiana”.

Mam nadzieję, że w tym roku będę miał nieco więcej szczęścia, bo już na samą myśl o przejechaniu przez bramy mety na Zoncolan, w Gorizii i w Cortinie d’Ampezzo robi mi się ciepło na duszy.

Mam 46 lat, 85 kilo i na „zwykłej” szosie wciąż jakoś sobie radzę. Ale mam świadomość, że młodszy już nie będę, a pewnego dnia PESEL odetnie mi prąd na najbliższym wiadukcie. Mam nadzieję, że stanie się to raczej później niż wcześniej, ale niewątpliwie nastąpi. Wtedy bez chwili wahania wsiądę na „elektryka”, bo dużo bardziej od złośliwych uśmiechów i internetowych szyderstw będzie mnie bolała świadomość, że mogę już nie zobaczyć kolejnych zapierających dech widoków. A to głównie dla nich i dla własnej frajdy za każdym razem siadam na rower.

Jestem zresztą przekonany, że do tego czasu liczba „kolarskich purystów” gwałtownie zmaleje. Część dopadnie ich własna peseloza, część może w końcu zrozumie, że rower jest dla każdego.

Na przygodę z Giro-E zaprosiła mnie Włoska Agencja Turystyki ENIT, w której barwach będę miał przyjemność startować w wyścigu (bo Giro-E to również wyścig, choć rządzący się nieco innymi regułami).

Foto: Flickr / katsch1969

Włoska melodia

Jakie masz pierwsze skojarzenie z Włochami? Pizza? Wino? Makaron? Plaża? Narty? Krajobrazy Toskanii? Giro d’Italia? Pewnie wszystkiego po trochu. Dla mnie Włochy to przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera i fascynujący ludzie. Nie mogę się doczekać, żeby się znów tam znaleźć.

Dolomity. To zawsze było miejsce, które w pierwszej kolejności kojarzyło mi się z Włochami. Odkąd wiele lat temu zacząłem tam jeździć na narty, zakochałem się w nich bez pamięci. Mam tam kilka ulubionych miejsc, w które zawsze chętnie wracam. Na przykład Pampeago. Albo Santa Cristina Valgardena. Kiedy wjeżdżam na grzbiet Secedy, by się chwilę później puścić szeroką na kilkaset metrów trasą w dół, czuję się naprawdę wolny.

Włochy z perspektywy roweru odkryłem dużo później. Trochę przez przypadek, bo pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie pewne szalone wakacje, na które wybrałem się camperem. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce pierwszych przejażdżek też odkryłem nieco mimowolnie. Docelowo mieliśmy bowiem pojechać nad Gardę. Ale wszystkie campingi były tam zabite po korek, więc skręciłem w jakąś boczną drogę z postanowieniem, że w najgorszym wypadku prześpimy się gdzieś na cichym parkingu, a następnego dnia się zobaczy.

Odkrycie

Tym sposobem trafiłem nad położone nieco nad zachód od Gardy niewielkie jezioro d’Idro i wciśnięty w uroczy cichy zakątek prawie pusty camping. Na ogrodzonym terenie dzieci odmeldowywały się do zabawy zaraz po śniadaniu i tyle je widziałem. Mogłem pójść na rower. I choć zostawiłem na okolicznych pagórkach nieprzywykłe do takiej ilości tlenu płuca, zakochałem się we Włoszech na nowo.

Różnie się później życie układało i nie zawsze mogłem tam wracać tak często jak tego chciałem, ale w miarę możliwości wykorzystywałem w tym celu każdą nadarzającą się okazję. I odkryłem przy tej okazji, że moja wiedza o Italii oparta jest w dużej mierze o stereotypy.

Pewnie trochę z lenistwa przywykłem do myślenia, że włoskie góry to głównie Alpy i Dolomity. Poniekąd to naturalne, bo przecież tam właśnie jeździmy na narty i tamtejsze przełęcze najlepiej znają miłośnicy kolarstwa. Żeby przypomnieć sobie o Apeninach trzeba odrobiny wysiłku, a przecież to pasmo ciągnie się przez dużą część półwyspu, nie bez powodu nazywanego właśnie Apenińskim.

Kiedy przed rokiem wracaliśmy z urlopu w Toskanii (również camperem, który niezmiennie uważam za najlepszy sposób na urlopowe podróże), miałem w nogach blisko 1000 km zjeżdżonych po toskańskich pagórkach. Wybrałem, jak mam to w zwyczaju i co w kręgach moich znajomych jest często powodem żartów, zupełnie boczną drogę zamiast którejś z włoskich autostrad. Gdy przejeżdżałem przez San Pellegrino di Alpe miałem ochotę porzucić samochód i wsiąść na rower. Powstrzymało mnie właściwie tylko to, że byliśmy umówieni w Mediolanie. I że prawdopodobnie z tym podjazdem męczyłbym się dość długo, bo tej drogi nie powstydziłby się żaden z Wielkich Tourów. Zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem Giro d’Italia jakiś czas temu tamtędy jechało.

San Pellegrino di Alpe – fot. mc

Wtedy przypomniało mi się pytanie, które rok wcześniej zadałem sobie wjeżdżając rowerem na Etnę: dlaczego te wszystkie miejsca są dostępne niemal wyłącznie dla samochodów? Owszem, na samą Etnę wspinało się oprócz mnie jeszcze kilku kolarzy, choć był to październik i pogoda raczej podła. Ale samochodów było tam wówczas całkiem sporo. Podejrzewam, że wielu z tych ludzi, gdyby tylko nie czuło obaw przed długim wysiłkiem, równie chętnie spróbowałoby się tam dostać w inny sposób. Więcej widać, więcej czuć i można się tamtejszą ciszą cieszyć znacznie dłużej. A czasem również dłużej marznąć 😉

Italia dla wszystkich

Włosi również zadali sobie to pytanie i znaleźli na nie odpowiedź. Tak naprawdę przyniósł im ją rozwój technologii i popularyzacja rowerów z elektrycznym wspomaganiem. Okazało się, że dzięki nim przełęcze w Alpach, Apeninach, Dolomitach i innych włoskich pasmach gór mogą stać się dzięki nim dostępne dla znacznie większej liczby ludzi. I niekoniecznie wymagają jazdy tam samochodem. Można rowerem.

To zresztą nie jest typowo włoski wynalazek, bo podobne obrazki są dziś codziennością w wielu alpejskich krajach. Włosi jednak poszli o krok dalej i realizując jeden z trzech największych wyścigów świata Giro d’Italia, wpadli na pomysł stworzenia równoległego wydarzenia promującego e-mobilność. Tak powstało Giro E.

Wyścig wystartował dzisiaj. Ja, dzięki Włoskiej Agencji Turystycznej (i mojemu redakcyjnemu koledze Bartkowi) będę miał wielką przyjemność przejechać sześć ostatnich etapów tej imprezy.

Co do zasady „wyścig” to w tym przypadku dość umowna nazwa, bo chociaż regulamin przewiduje kilka klasyfikacji i koszulek dla ich liderów, to całe przedsięwzięcie ma bardziej charakter zabawy. Tu nie wygrywa ten, kto jest najszybszy, chociaż na trasie każdego etapu są również próby prędkościowe, coś a’la lotne finisze. Klasyfikacje obejmują np. „testy regularności”, polegające na przejechaniu określonego odcinka ze średnią prędkością możliwie bliską zadanej wcześniej przez organizatorów. Na podobnej zasadzie będą rozgrywane np. etapy jazdy indywidualnej na czas. Słowem: bardziej zabawa, choć w wyścigowym anturażu.

Etapy, które przejadę, mogłem sobie wybrać. Niektóre drużyny zmieniają się codziennie, inne – jak moja – zmieniają się co kilka etapów. Zdecydowałem się na ostatni tydzień, bo wydaje mi się najciekawszy. Będzie z pewnością najbardziej wymagający, ale liczę też na to, że dzięki temu będę również blisko najważniejszych wydarzeń na samym Giro d’Italia. Na tych odcinkach wyścig się przecież będzie rozstrzygał.

Ma ten wybór jednak i złe strony. Czeka mnie jeszcze dwa tygodnie nerwowego oczekiwania w nadziei, że sytuacja z koronawirusem nie uziemi mnie w ostatniej chwili, gdy komuś przyjdzie do głowy np. zamknąć lotniska lub granice. Na to jednak niewiele mogę poradzić. Wierzę jednak, że mimo wszystko się uda.

Wyścig (przyjmijmy jednak mimo wszystko określenie zaproponowane przez organizatora) będzie rozgrywany na rowerach elektrycznych. Z tego co mi wiadomo, ja pojadę na E-Arii produkowanej przez Bianchi.

Myślę, że o samych rowerach przyjdzie mi się jeszcze nieco bardziej rozpisać. Tym bardziej, że wiedza na ich temat również bazuje na wielu szkodliwych stereotypach. Trochę to smutne, że nawet ludzie uważający się za specjalistów od kolarstwa, powtarzają bezmyślnie wyssaną gdzieś z palca opinię, że taki rower może rozwijać jedynie 25 km/h. „Szosa, która jeździ z taką prędkością, nie ma najmniejszego sensu” – powiadają, myląc najwyraźniej e-rower z hulajnogą. Dziwnym trafem na kończącej Giro E czasówce w Mediolanie przewidywana jest średnia prędkość przejazdu w granicach 37 km/h. Jak to możliwe?

Do tego jeszcze zapewne wrócę, a na razie cieszę się samą ideą wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu. I poznania kolejnych fragmentów włoskich dróg, po których jeździć uwielbiam. Będzie tych relacji w najbliższym czasie zapewne sporo. Tutaj, ale również na bieżąco na moich kontach na Instagramie, Facebooku i Twitterze (zapraszam!). No i zapewne od czasu do czasu również w Eurosporcie.

Stay tuned! Październik zagra nam znowu włoską melodię!