Robiłem porządki na dysku (choć miałem zająć się zupełnie czymś innym), gdy odnalazłem ten tekst. Chyba pisałem go pod koniec ubiegłego roku dla „Szosy”, bo kojarzę jakąś długą rozmowę z Borysem, podczas której wpadliśmy na taki pomysł. Ale chyba nie miał ciągu dalszego; nim umówiliśmy się na zdjęcia nastała zima, później pojawiło się tyle nowych pomysłów… A poza tym wcale nie byłem przekonany, że się do czegoś nadawał… Więc wrzucam, bo co będzie tak bez sensu na dysku leżał. A do Chorwacji na rower pojadę na dłużej. I zrobię lepsze zdjęcia. I pewnie napiszę też coś lepszego…
_________
Alpy, Dolomity, Pireneje. Mount Ventoux, Alpe d’Huez, Stelvio, Furka Pass. Kultowe kolarskie miejsca. Sporo Skandynawii, Teneryfa, Majorka i Sycylia, czasem polskie Beskidy, lub Karkonosze. Gdy przeglądam Instagrama, Stravę, lub Facebooka, zdjęcia moich szosowych znajomych z tych miejsc widzę najczęściej. Niemal cała Europa, możliwa do zjeżdżenia wzdłuż i wszerz, z jedną wielką białą plamą Bałkan. Ale gdy wpisałem w wyszukiwarkę frazę „szosą po Czarnogórze”, otrzymałem długą listę pozytywnych rekomendacji: wspaniałe widoki, świetne trasy, długie podjazdy i niemal zawsze dobra pogoda. Do tego czysty i ciepły Adriatyk, więc decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy. Oczywiście z rowerem.
Pomysł był dobry, realizacja nieco rozczarowująca. Czarnogóra jest pięknym krajem, pod warunkiem, że patrzy się daleko. Z bliska bardzo przypomina Polskę sprzed mniej więcej 25 lat: zaśmieconą, zaniedbaną, chaotycznie zabudowaną oraz – co z pozycji siodełka najważniejsze – potwornie dziurawą. Od pewnego Czarnogórca dowiedziałem się, że okolice Baru, dokąd trafiliśmy, zamieszkane są głównie przez Serbów, nie pałających szczególną atencją do obecnego rządu. Ten zaś „odwdzięcza” im się pomijaniem w inwestycjach infrastrukturalnych. Stąd między innymi fatalny stan dróg – znowu ta polityka…
A mogłoby być tak pięknie: droga, wiodąca zboczem wzdłuż Jeziora Skadarskiego, to jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach miejsc, jakie widziałem. Olbrzymie jezioro z kilkoma maleńkimi wysepkami, stromo wznoszące się zbocze i wijąca się nim na wysokości około 400 metrów wąska droga. Blisko 30 kilometrów wspaniałych widoków i kompletnej ciszy – jedno z najprzyjemniejszych kolarskich doznań. Niestety później trzeba było zjechać w dół, co oznaczało kilkadziesiąt minut nieustannego ściskania klamek – jeszcze nigdy po jeździe tak bardzo nie bolały mnie dłonie. Nawet główna droga, wiodąca wzdłuż morza od Budvy aż do albańskiej granicy, nie pozwalała na wiele więcej. Choć asfalt na ogół był niezłej jakości, trzeba było niezwykle uważać. Niewiele brakowało, by zbyt szybki wjazd na wiadukt, kiedyś prawdopodobnie brukowany, a później tylko zalany asfaltem, skończyłby się bolesną przycierką na przeciwległym pasie. Wjazd z pełnego słońca do zupełnych ciemności w tunelu również nie należał do przyjemności – swoją drogą: ciekawe odkrycie, co wówczas się dzieje z błędnikiem. Kolarzy minąłem w sumie kilku, więc po jakimś czasie przestałem się dziwić kierowcom, którzy nie nawykli do spotkań z człowiekiem dość szybko jadącym na rowerze, zachowywali się często tak, jakbym jechał na hulajnodze. Zresztą, wymuszanie pierwszeństwa to w tym miejscu chleb powszedni, bez względu na środek lokomocji.










Po niespełna dwóch tygodniach i kilkuset przejechanych kilometrach, wyjeżdżałem z Czarnogóry wypoczęty i zrelaksowany, ale z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony: to naprawdę malownicze, ciche i spokojne miejsce, oferujące wspaniałe widoki i smaczną kuchnię. Z drugiej: mnóstwo dokuczliwych drobiazgów czyniło ten urlop, a jazdę na rowerze w szczególności, nieszczególnie udanym. Zbyt często łapałem się na tym, że radość i spokój ustępowały miejsca irytacji. I trochę się uśmiechałem pod nosem, złapawszy się na tym, że było trochę jak w anegdocie o kozie rabina: trzeba było wyjechać do Czarnogóry, by docenić naprawdę niezłe od jakiegoś czasu polskie szosy.
I pozostałby ten wyjazd naznaczony cieniem rozczarowania, gdyby nie pewien powzięty jeszcze na etapie planowania pomysł, żeby w drodze powrotnej zatrzymać się w Chorwacji. Trochę z sentymentu, bo jest to miejsce doskonale nam znane z realizacji drugiej sportowej pasji: żeglarstwa, a trochę z rozsądku, bo ponad 1600 km drogi do pokonania „od jednego przysiadu” nie jest najlepszym pomysłem. Ale kiedy znalazłem się już w Chorwacji i miałem z sobą rower…
To była najlepsza jazda od wielu tygodni. Niemal zupełnie pusta (mimo weekendu) „Jadranska Magistrala” – wijąca się wzdłuż Adriatyku od Rijeki aż po Dubrownik, wznosząca się i opadająca ze stromym chorwackim nabrzeżem. W sezonie niebywale zatłoczona, choć i wtedy można spotkać na niej wielu kolarzy. Na początku października zapraszała do jazdy szerokimi pasami i doskonałej jakości nawierzchnią. Ale najciekawsze odkrycia czaiły się po skręcie w głąb lądu.
Dla kogoś, kto nie interesował się historią tego regionu i nie widział go nigdy z innej strony, niż z turystycznej oferty, pierwszy kontakt może być szokujący. Zobaczy tu bowiem urocze wioski i maleńkie miasteczka, słoneczne, czyste i bardzo zadbane, pełne niewielkich domów, budowanych na ogół z jasnego kamienia, graniczących z szarymi ruinami, lub straszącymi pustymi okiennicami i śladami po kulach dawnymi domami Bośniaków lub Serbów. Niemi świadkowie niedawnej wojny. Trochę dziwne uczucie: mijać je na rowerze.





Między wioskami olbrzymie połacie winnic, oliwnych gajów i drzew figowych. Słońce, które wczesną jesienią jeszcze mocno tu grzeje, ale już tak nie pali. I cisza, do której przez chwilę trzeba przywyknąć. Idealne warunki do jazdy dla kogoś, kto od czasu do czasu lubi pobyć sam na sam z sobą i szosą.
Sieć dróg w północnej i środkowej części Dalmacji, gdzie miałem niebywałą przyjemność zakosztować jazdy (obszar między Zadarem i riwierą Makarską) jest dość gęsta i pozwala za zaplanowanie różnorodnych tras. Mimo, że teren jest mocno pofałdowany, drogi na ogół łagodnie pną się w górę i w dół, ze średnim nachyleniem w granicach 5-7%. Amatorzy ostrzejszych podjazdów znajdą coś dla siebie w południowej części regionu: w okolicach Trogiru, Splitu i Makarskiej, skąd wiedzie droga na drugi co do wysokości szczyt Chorwacji: Sveti Jure. Przede wszystkim jednak dostaniemy tu naprawdę dobrej jakości drogi, fantastyczne widoki oraz – poza szczytem sezonu – naprawdę niewielki ruch. Niczego więcej nie było mi trzeba.
Po powrocie do kraju po raz kolejny spojrzałem na mapę Chorwacji, przestudiowałem trasę Tour of Croatia i podjąłem decyzję: muszę tam wrócić. To miejsce, dzięki swojej różnorodności, obiecuje amatorowi kolarstwa tak wiele, że trudno to zaproszenie odrzucić. Tym oto sposobem listę noworocznych postanowień zacząłem – dość nietypowo – tworzyć już w październiku.